Potrzeba napisania o tej książce wynika z mojego ogromnego rozczarowania. Nikt i nic nie rozczarowało mnie tak bardzo, jak polska prasa, a nawet niektórzy dziennikarze wiodących stacji. Ich niekiedy błędne formułowanie pytań wykazujące na brak wiedzy na temat Ukrainy i wojny trwającej osiem lat, a nie kilka dni; prasa formułującą nagłówki tak, by generowały im ruch w sieci, nie zwracając uwagi na ludzi w stanach lękowych, którzy przez takowe nagłówki doświadczają jeszcze częstszych ataków paniki; gazety lokalne, ale nie tylko, kreujące strach wobec przybywających uchodźców, wobec ich ilości, ale i koloru skóry. Kogo, by tam obchodziło, że gdzieś w tym tłumie są Afgańczycy, którzy raptem dekadę temu uciekali już przed Putinem ze swojego kraju i znów muszą wyruszyć w drogę (w tym temacie polecam „Cynkowych Chłopców” S. Aleksijewicz). Użytkownicy sieci, ale i moi znajomi, którzy przerzucają się w szybkim udostępnianiu informacji bez weryfikacji źródła.

To rozczarowanie i niechęć do śledzenia polskich mediów odesłały mnie w stronę mediów zagranicznych, ale przede wszystkim książek ukraińskich autorów bądź takich, którzy spędzili tam wystarczającą ilość czasu, by wiedzieć o czym mówią. Wielu wydawców, wszelkie miejsca promujące czytelnictwo i książki, spisały się w tym zadaniu na medal, polecając książki różnego gatunku, które przybliżą nam Ukrainę bardziej niż jakikolwiek materiał filmowy czy materiał prasowy. Swoją drogę ku zapoznaniu się z jak największą liczbą faktów, które pomogą mi w zaprzestaniu snucia domysłów, rozpoczęłam od reportażu „Apartament w hotelu wojna. Reportaż z Donbasu” słowackiego autora. To wszystko też po to, by zrozumieć naród, który właśnie teraz setkami tysięcy przybywa do naszego kraju. Od jak dawna właściwie już uciekają wewnątrz własnego kraju? Jak im się żyło do tej pory? Kto jest tym dobrym, a kto złym? Czy istnieje jasna granica? 

Nigdy nie pędzę przez książki, które wybitnie mnie zachwycają. W przypadku „Apartamentu w hotelu wojna” muszę zrobić wyjątek. Od pamiętnego czwartku 24 lutego sunę po słowach reportażu  jak szalona, nie szukając wytchnienia. Dlaczego? Bo chcę wiedzieć, POTRZEBUJĘ wiedzieć. Od czasów wydarzeń na Majdanie temat walk na Ukrainie, ich przyczyn oraz różnic pomiędzy wschodem a zachodem kraju, żywo mnie interesują, a ta książka jest nakarmieniem wszelkiej niewiedzy, jaką czytelnik może sobą przedstawiać. W tych czasach powszechnej dezinformacji i serwowania newsów „na szybko i na już” często możemy napotkać komunikaty niejasne i powierzchowne. By zrozumieć kto walczy, gdzie walczy, po co walczy i czy faktycznie ma po co – to warto sięgnąć ten reportaż, który na te wszystkie pytania udzieli odpowiedzi. 

Dlaczego jest tak rzetelny? Tomáš Forró spędził wśród prorosyjskich separatystów na wschodzie Ukrainy kilka lat, sam wielokrotnie unikając śmierci. Nie wpadł tam „na chwilę”, zerknął i odjechał twierdząc, że już coś ma. Szukał wciąż dalej, głębiej i z każdej strony konfliktu. 

To dzięki autorowi, zrozumiałam, nie tylko z definicji, czym jest wojna hybrydowa, ale przekonałam się jak wygląda ona w praktyce od ośmiu lat. Z kolei dzięki temu mogli się tej brudnej taktyki nauczyć sami obywatele Ukrainy od prorosyjskich szaleńców. Nie da się ich inaczej nazwać. To drugi najważniejszy dla mnie aspekt, który objaśnia autor – kto składa się na grupę wykolejeńców, którzy przybyli ze wszystkich zakątków świata, by rosyjskie wpływy i wiara w Wielkiego Brata nigdy nie osłabła. Gdy brak ci poczucia przynależności i tożsamości, to stajesz się bardziej podatny na manipulację i uśpiony na cynizm polityków. Groźna mieszanka dającą korzenie separatystom. 

W tym reportażu wciąż czujemy brud w dziurawych skarpetkach kryminalistów, którzy myśleli, że będą finansowani przez wujaszka Putina, czujemy odór alkoholu i skutki narkotyków, od których w nudzie walk się uzależnili, boimy się ich nieobliczalności, gdy przystawiają autorowi karabin do głowy, bo nagle zmieniają zdanie i biorą go za faszystowskiego szpiega Zachodu. Tylko dlatego, że posiada międzynarodową akredytację dziennikarza wojennego, a na aparacie przechowuje zdjęcia z różnych konfliktów (nawet z Marszu Niepodległości Warszawie). 

„Po spotkaniach z wieloma bojownikami z Europy Środkowej i Zachodniej dochodzę do wniosku, że większość z nich sprowadziła tutaj frustracja z powodu różnych porażek życiowych w ich krajach, a także silny wpływ konspiracyjnych teorii, dezinformacji i ogólnie – rosyjskiej propagandy. (…) Z rozmów z nimi wynika, że już w kraju nie czuli się pewnie w równoległych światach dezinformacji i konspiracji. Kiedy pytam ich o poglądy i motywacje z czasów przed wojną, staje sie coraz oczywiste, że w zamożnej, wykształconej i myślącej krytycznie Europie istnieje subkultura ludzi niedostrzeganych i nieprzysposobionych do życia, którzy funkcjonują w rzeczywistości alternatywnej. Otaczający ich świat tłumaczą sobie zgodnie z zasadami własnej, zamkniętej bańki społecznej.” 

Spojrzenie w głąb sposobu myślenia i tworzenia teorii spiskowych separatystów to jeden z ważniejszych głosów, jaki w tym reportażu usłyszymy. Brak oceny autora wpływa tutaj na klarowny i kalejdoskopowy wgląd w miejscową ludność, ale i przybywających zza granicy bojowników. W drugiej połowie reportażu zmienia perspektywę – oddaje głos uciekającym. Zaczyna od historii Lizy, która, gdy tylko za oknem ujrzała ustawiane rakiety separatystów kierowane w stronę Ukraińców, nie wahała się ani chwili, spakowała się i zaczęła uciekać z dwójką synów i mężem alkoholikiem. Choć do tej chwili nie zastanawiała się nad tym, co wpisać w rubrykę „narodowość” – Ukrainka czy Rosjanka? – wiedziała jedno – nie zostawać w Ługańsku. Czego nie wiedziała to faktu, że nie wróci tutaj przez lata, a nie tylko kilka dni. Kolejna odsłona ucieczki – co ma zrobić kierowniczka domu dziecka dla dzieci niepełnosprawnych, gdy słyszy, że dzieci mogą zostać ewakuowane, ale użyte jako mięso propagandowe w Rosji? Autor skupia się w tej części reportażu na heroicznych metodach przetrwania wspomnianego domu dziecka czy szpitala kierowanego przez dwie nieustraszone kobiety. Gdy jedzenie trzeba gotować w podwórku w kotłach pod groźbą ostrzału, gdzie brakuje zapasów, dostępu do wody i rozwija się pleśń. Szpital zaczyna przypominać szpital dopiero po udzieleniu pomocy zza granicy. Reporter nie boi się zadawać trudnego pytania: a gdzie jest ukraiński rząd w tym wszystkim? Co sprawia, że w tamtym okresie rząd traci w walce o duszę ludności? 

Forró pisze tak żywo, jak szybko zmieniają się sytuacje niewinnych mieszkańców, którzy z dnia na dzień są zmuszeni diametralnie zmienić swoje życie i przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości rządzonej przez chciwych kryminalistów i resztek uczciwych żołnierzy. Pomagają ochotnicy i organizacje pozarządowe, zwykli ludzie, a rządu nie widać. Brzmi znajomo…? Ludzie zawyżają uciekinierom ceny mieszkań, gdy napływa ich coraz więcej. Zmuszają do niekiedy katorżniczej i urągające godności pracy w zamian za zakwaterowanie. Istnieje zasiłek dla uchodźców, ale jak zawsze wszystko gubi się i spowalnia biurokracja. Krajowi przesiedleńcy we własnym kraju nie mają niemal żadnego wsparcia, również od nieufnych, niekiedy cynicznych i aroganckich współobywateli. Po 5 latach od wybuchu wojny przesiedleńcy wciąż potrafią być traktowani jak urlopowicze, bez prawa wyborczego, ponieważ do tego potrzeba stałego adresu zameldowania. Absurd goni absurd, nierówność goni nierówność. Nagle podczas lektury zaczynam rozumieć, dlaczego przybywający do nas teraz obywatele Ukrainy tak bardzo dziękują i nie potrafią wszystkiego przyjąć… 

„Władimir Putin przyniósł Ukrainie strach i śmierć, ale dzięki temu może po raz pierwszy obywatele tego kraju pomyśleli, kim właściwie są. A może – kim nie są. Obraz rosyjskiego świata z wyblakłych wspomnień braterstwa radzieckich narodów nabrał teraz konkretnych, krwistych kształtów – strzelających czołgów i zabijania ludzi.”

Przychodzi zatem przebudzenie. Autor obserwuje Ukrainę bardzo uważnie, by ukazać czytelnikom chwilę i drogę ku zrozumieniu przez obywateli o różnych tożsamościach etnicznych, kulturowych czy lokalnych, że dowód osobisty to coś więcej niż papier, a granice to, coś, co ich chroni. 

Tomáš Forró odrobił dla nas lekcję z historii, ale pokazuje też najważniejsze – całe tło konfliktu, z każdej strony, z większej perspektywy, ale i mniejszej, gdy opowiada o losach uciekającej Lizy przerzucanej z kąta w kąt. Odbyło się to wszystko nie bez krzywdy na nim samym. Psycholog stwierdza u niego zespół stresu pourazowego, ale autor nie jest skory tak tego nazwać. Uważa, że zatarła się mu granica pomiędzy ofiarą a katem. Którzy to dobrzy, a którzy ci źli, skoro po jednej i drugiej stronie konfliktu giną cywile. Jednak autor nigdy nie skupia się długo na sobie samym w całej tej historii. Przyznaje się do strachu, mówi o trzęsieniu podczas ostrzału nie raz.

Nagle zmienia perspektywę ponownie i znów mnie ogromnie zaskakuje. Poruszył już w tym reportażu tak wiele, a wciąż zostawia miejsce na kolejne karty historii wojny. Tym razem mówi głosem kobiet. Poprzez ten głos stara się prześledzić model ukraińskiej rodziny i uzasadnić, dlaczego to prędzej kobieta jest głową rodziny, od której oczekuje się zapewnienia nie tylko ciepłego posiłku, ale nawet kupienia auta czy mieszkania mężczyźnie. Mężczyźni uznają się za wartość samą w sobie i to tacy najczęściej prowadzą do patologicznych zachowań nie tylko w rodzinie, ale przynoszą je potem na front. To bardzo empatyczne wejrzenie w tak często niesłyszany głos kobiet w wojennych konfliktach. Dla kogoś wątek może wydawać się nieistotny, ale nie da się wyjaśnić wszystkich zachowań Ukraińców bez wejrzenia również w ich więzi rodzinne i sposób, w jaki matki wychowują niekiedy swoich synów. 

„Ukraina leżała zawsze zbyt blisko Moskwy, żeby mogło tam dochodzić do praskich wiosen czy aksamitnych rewolucji. Nigdy nie miała szansy potajemnie wychować pokolenia rebeliantów i stworzyć organizacji dysydentów, którzy potrafiliby wierzyć w zmiany, zdobyć poparcie Zachodu i marzyć o wolnym świecie, choćby z oddali, ponad podłączoną do prądu żelazną kurtyną.” 

Autor wraca do Europy i kończy swój reportaż mniej więcej w 2019 roku. Przychodzi czas, że prąd żelaznej kurtyny przestaje tak porażać, a ludzie coraz prężniej uzbrajają się w odwagę. Tego jesteśmy teraz świadkami. Zmierzając ku końcowi reportażu i roku 2018 słyszymy roztrzaskującą się naiwność i upadającą wiarę w Noworosję, która miała ochronić wschód Ukrainy od krwiożerczego zachodu i przynieść dobrobyt. Ukraina nie pozostaje bez wielu lekcji do odrobienia. Obywatele wschodu są pogardzani, mają wciąż ograniczone prawa, a większość z nich istnieje tylko na papierze.

Tomáš  formułuje bardzo ważną puentę również dla naszego kraju: w momencie, gdy rozpływa się sztucznie kreowany strach przed wyimaginowanym wrogiem, to propaganda przestaje istnieć, a ludzie otwierają oczy na otaczającą ich rzeczywistość taką, jaką jest. Słyszy się więcej języka ukraińskiego niż rosyjskiego, nawet u niegdyś zatwardziałych i bezwględnych separatystów. Jedno z wydarzeń, które na to wpłynęło, było całkiem oczywiste i łatwe. Wyłączyć na wschodzie emisje rosyjskich programów i przerzucić się na ukraińskie programy. Wystarczyło raptem kilka tygodni, by prorosyjscy obywatele zaczęli obracać się znów w stronę Zachodu swojego kraju, gdy odłączono ich od rosyjskiej propagandy. Nie trzeba nazywać głośno stacji, którą wystarczyłoby wyłączyć, by Polacy przejrzeli na oczy, prawda? Szczęście w nieszczęściu – spoglądając na Ukrainę, mam nadzieję, że wielu Polaków zrozumiało, że bycie w Unii Europejskiej i należenie do wspólnot jest naszemu krajowi potrzebne. Wiemy to teraz bardziej niż kiedykolwiek, bez wyłączania wiadomej stacji telewizyjnej. Takie książki są teraz potrzebne, pełne dogłębnej analizy nie skupiającej się wyłącznie na taniej sensacji, liczbie kliknięć czy licznej sprzedaży.

 

„Apartament w hotelu wojna. Reportaż z Donbasu”, Tomáš Forró, tłumaczenie Andrzej S. Jagodziński, listopad 2021, Wydawnictwo Czarne