Osiem minut trzydzieści siedem sekund.

Trzydzieści siedem minut. 

Co odlicza młoda narratorka? Dlaczego to dla niej takie ważne w ile minut uda jej się „pokonać” supermarket i zrobić zakupy? Dlaczego nastolatka ogląda takie filmy dokumentalne, z których wynotowuje m.in. sposób postępowania w sytuacji, gdy wybucha w pobliżu granat ręczny?

Lubię zawziętość. Upartość. Wyraźne osobowości w literaturze. Nastoletnia bohaterka, którą polubiłam od pierwszego akapitu. Dziewczyna z misją, celem, do którego wiernie dąży. Lubi, gdy mówi się do niej Larry, a nie Larissa, bo Larissa rymuje się z Pisia. A w młodej narratorce drzemie zbyt dużo krnąbrności, by ją z czymkolwiek „rymować” i z kimkolwiek ją porównywać. Minuty, które odlicza wykonując różne czynności to trening. Trening do walki i bycia kimś, kim sobie wymarzyła. 

„Trzydzieści siedem minut to mój rekord. Tyle udaje mi się zwisać do góry nogami z jabłoni. Niestety, to wciąż daleko od celu, który sobie wyznaczyłam. David Blaine wisiał raz sześćdziesiąt godzin głową w dół w Central Parku. Trzy dni i dwie noce na stalowej linie. Oczy wyskoczyły mu z orbit, mógł nawet oślepnąć. Trudność polega nie tylko na tym, że cała krew spływa do głowy, ale też na tym, że organy naciskają na płuca, co powoduje problemy z oddychaniem. Poza tym na skutek zbyt małej ilości doprowadzanej krwi po jakimś czasie zaczynasz odczuwać mrowienie w nogach. Ogólnie rzecz biorąc, nie jest to zbyt przyjemne. Jasna sprawa, w końcu to jedna z metod tortur. I właśnie dlatego muszę ćwiczyć. Bo to wcale nie takie nieprawdopodobne, że kiedyś w życiu nie zostanę poddana torturom.”

Larry chce zostać reporterką wojenną, dlatego w pierwszej scenie, w której ją poznajemy nie widzimy jej stojącej twardo na dwóch nogach. Byłoby to zbyt banalne dla tej małej/wielkiej osobowości. Larry w pierwszej scenie wisi do góry nogami. Z tymże w jej oczach nie jest to banalna zabawa dla dzieci. Trzydzieści siedem minut to jej osobisty rekord zwisu w dół. Zdaje sobie sprawę, że nie jest to przyjemna forma spędzaniu czasu, ponieważ z ciałem dzieją się dziwne rzeczy. Larry trenuje siebie samą do tortur. Zwisanie do góry nogami jest metodą tortur, którą Larry chciałaby znieść jak najdłużej w przypadku bycia ofiarą. Wolny czas spędza pomagając na cmentarzu. Verena Kessler już pierwszym akapitem i wprowadzeniem swojej pierwszej bohaterki zyskuje miano obiecującego debiutu.

Temu wszystkiemu przygląda się z okna dziewięćdziesięcioletnia sąsiadka, do której przeszłość wraca w traumatycznych obrazach. Ciało powoli odmawia posłuszeństwa, nogi się potykają, ale pamięć jest równie żywa jak jej świadoma niechęć umieszczenia jej w domie starców.

„Obejście wszystkiego zajmuje mi niespełna godzinę. Dużą łąkę zostawiam na koniec. Czasami nawet zupełnie ją pomijam, zbieram tylko największe śmieci na obrzeżach. Nie uważam, żeby masowy grób był przerażający, to nie tak. A już bać to w ogóle się nie boję. I tak wszyscy nie żyją. Zawsze jednak wyobrażam sobie, że oni tam pod spodem leżą w poprzek, na skos, czyjeś nogi na twarzy kogoś innego, i wtedy ogarnia mnie takie przytłaczające uczucie, że najchętniej przebiegłabym kawałek tylko dlatego, że mogę to zrobić. Oczywiście tego nie robi, to w końcu cmentarz.” 

Jest coś, co łączy obie bohaterkami choć dzielą je dekady lat i doświadczeń. Obie są niedostrzegane przez otoczenie. Zazwyczaj ci niezauważeni stają się najbystrzejszymi obserwatorami, za których spojrzeniami i przemyśleniami chcemy podążać. Tak jest w przypadku tych dwóch zerkających na siebie z ukrycia sąsiadek. Larry zastanawia się czy ktoś o takim samym nazwisku leży gdzieś na cmentarzu? Czy ktoś już czeka tam na sąsiadkę? 

Verena Kessler to nazwisko, którego będę wypatrywać i talent, który będę śledzić. Cudowna odskocznia od kilku nieudanych lektur, które ostatnio mi się trafiły. W prozie Vereny odnalazłam się bardzo szybko. To poskładana i dopieszczona opowieść od każdej strony. Nie ma tu żadnego zbędnego zdania, nie podkreśla się fabuły tanimi chwytami, przekleństwami, łzawymi wspomnieniami czy melodramatycznymi opisami. Stwórz dwie bohaterki z enigmatyczną, ale i ludzką osobowością. Z pragnieniami i rozterkami, lekkim poczuciem nieprzysiadalności, co jednocześnie nie sprawi, że nie poczujesz do nich sympatii. Książka o człowieczeństwie w mikroskopijnym wymiarze dwóch na pozór zwyczajnych bohaterek. Ale to wszystko wystarczy, bym miała ochotę trzepnąć syna, który oddaje matkę do domu starców i trzepnąć matkę, że zaniedbuje córkę. 

Fragmenty o starszej sąsiadce są krótsze i bardziej oszczędne w środkach. Coś jednak przyciąga czytelnika do tej staruszki. Co kryje jej historia? Ile widziała z przeszłości? Czego była świadkiem? Gdy staje po środku swojego mieszkania zmuszona pakować swoje życie w papier, to czujemy, że z każdym zapakowanym wazonem odchodzi jakiś ważny element pamięci. Czy ta czarna rama na ścianie będąca dowodem, że wisiał tam kiedyś jakiś portret, nie jest intrygująca? Kessler nie boi się demonów niemieckiej przeszłości. Odsłania tajemnicę, że kiedyś wisiał tam portret Hitlera, który musiał zostać pospieszne spalony przez matkę starszej narratorki zanim dotarła do ich domu armia przeciwnika. Każdy przedmiot z jej domu jest relikwią przeszłości, każdy przedmiot widział wojnę. Tak, jak ona widziała co się stało z mieszkańcami miasteczka. Tego nie dowiadujemy się z pierwszych stron. Ta historia przychodzi i przenika czytelnika powoli, niczym postępująca niedołężność staruszki. 

„Duchy z miasteczka Demmin” nie pławią się historią, wokół której powstała. Verena Kessler tworzy szokujący zamysł, który staje się osią, ale nie centrum opowieści. Na próżno szukać tu dosłowności w opisie. Nie liczcie na to. Nie będziecie słyszeć krzyków, płaczu czy sprzeciwu mieszkańców miasteczka, którzy w roku zakończenia wojny ze strachu przed nadciągająca Armią Radziecką decydują się na zbiorowe utonięcie w miejscowym rzece. Duchy z definicji snują się, nie są widoczne gołym okiem, wywołują nieuzasadnione lęki, czają się, ale nie manifestują. Taki jest też debiut Vereny. Nie jest natarczywy, nie manifestuje się tandetą wokół odważnego pomysłu pozornej fikcji, jakim jest zbiorowe samobójstwo nazistowskich mieszkańców miasteczka. 

Czy same słowo „miasteczko” zostało tu użyte celowo? Wydaje się kruche, niewinne. Ileż to miasteczek mieliśmy w literaturze i filmie. To w „miasteczkach” osadzane są najciekawsze fabuły, bo to najczęściej w niewygodnym ścisku bliskości małomiasteczkowych mieszkańców wybuchają animozje bądź działa odpowiedzialność zbiorowa. Tytułowe duchy to też trafne określenie na temat do tej pory rzadko poruszany. Ciężar historii rzadko poruszany, ponieważ jest tak ogromny do udźwignięcia. Wciąż nie ma literatury naukowej, która wzięłaby się za ten temat. Liczyło się ofiary wojny, pomordowanych, poległych w walce, ale nie samobójców. 

Masowe samobójstwa Niemców, gdzie rodziny uśmiercały siebie i swoje potomstwo, często w makabryczny sposób, zwane „Freitod”, czyli „wolna śmierć” to wciąż temat niemal nietykalny. „Ja się nie podejmuję zajrzeć w niemiecką duszę” – wyznał profesor Andrzej Sakson w reportażach Włodzimierza Nowaka zawartych w książce „Obwód głowy”, wznowionej przez Dowody na Istnienie w 2015 roku. Ten sam profesor przyznaje jedynie, że trudno zrównać samobójstwa Hitlera, Himmlera czy Goebellsa z masowymi samobójstwami zaszczutych kobiet, które zastraszyła niemiecka propaganda oraz wydarzenia w Nemmersdorf, gdzie znaleziono mnóstwo zgwałconych i zastrzelonych ciał kobiet wraz z ich dziećmi po przejściu Armii Czerwonej. 

„(…) dla tych kobiet wkroczenie Armii Czerwonej nie było zwykłym końcem wojny. Dla nich to był koniec świata, zagłada Heimatu. I nie było sensu, żeby po tym końcu świata żyły też ich dzieci, jako niewolnicy. To był akt desperacji w obliczu apokalipsy. Tak to pewnie widziały” – rozmyśla profesor Saksen w tejże książce. Chciałam ją przeczytać zanim napiszę recenzję „Duchów z miasteczka Demmin”, by mieć jeszcze więcej rozeznania i zrozumienia tej historii. Dowiedziałam się z pewnością, że to są duchy tak głęboko schowane w niemiecką historię, że trudno znaleźć ich ślady w zeznaniach świadków. W „Obwodzie Głowy” pojawia się zaledwie świadectwo jednej z córek, która nie chciała umierać śmiercią samobójczą wraz z matką. Odsyłam Was do lektury zainteresowanych tematem.  

Gdy skończyłam czytać książkę Vereny Kessler pomyślałam, że decyzja, by główną narratorką została młoda dziewczyna jest istotna. Historia dla pokoleń, które przeżyły traumę często pozostaje w sferze milczenia, przepoczwarza się w sferę tabu, w szafę strachów, której nie otwiera się nawet przed najbliższymi. Często z pytaniami nie przychodzi pierwsze pokolenie, ale to kolejne – generacja wnucząt, które ma siłę i odwagę poskładać i odkryć te zakurzone szafy wspomnień. Dociekliwa Larry staje się dla mnie wzorem odwagi do zadawania pytań pokoleniu, które zaraz odejdzie a wraz z nim bezcenne wspomnienia. Nie wszystko da się wyczytać z dokumentów czy memorabiliów. Niekiedy trzeba zadać pytanie. 

Powieść „Duchy z miasteczka Demmin” została napisana tak, by pokazać jak to pytanie dojrzewa w młodej narratorce. Że nie da się żyć w oderwaniu od wstydów historii. Że życie w cieniu śmierci nie jest łatwe, ale potrafi być znośne. Że jeśli w porę nie zadamy pytania, to niektóre historie znikną bezpowrotnie nie przynosząc żadnej lekcji dla wnuków i wnuczek. Córki i synowie czasami żyją z traumą bycia dzieckiem ocalałego, nie mają dość siły, by pytać. Ta niewielka powieść pokazuje, że faktów trzeba szukać w ludzkich historiach, a nie na łamach TikToków, Instagramów i Facebooków. Pomiędzy wierszami, debiut Vereny Kessler można odczytać jako bezcenną lekcję rzetelnego odczytywania źródeł. Tę lekcję odrabia nastoletnia dziewczyna, a co z nami, dorosłymi?

 

”Duchy z miasteczka Demmin”, Verena Kessler, tłumaczenie Małgorzata Gralińska, kwiecień 2022, Artrage oraz Książkowe Klimaty