Kilka słów wstępu

Zerkając wstecz na miniony rok i moje czytelnicze zachwyty, to dzielą się one na mroczne opowieści, te dotykające ludzkich traum i ich reperkusji bądź też takie, co mają dotrzeć do serca i ruszyć resztki naszego człowieczeństwa oraz skłonić do autorefleksji. Nie zabraknie też czystego zachwytu nad jakością prozy i użytego języka do skomponowania własnych narracji. W nieuniknionym zalewie nowości, płynęłam w tym roku powoli i nie rzucałam się na wszystko. Nie pozwalał na to mój ograniczony czas, ale również niechęć do płynięcia z nurtem. Czytaj tylko to, co silnie poczujesz – to moje motto, którego się usilnie trzymałam w 2021 roku. Zatem przeprasowałam przez swoją wrażliwość lektury mijającego roku i zestawiłam je w poniższe kategorie.

Pod koniec tekstu wybieram tradycyjnie najważniejsze z najważniejsze i najlepsze z najlepszych moim okiem i duszą. Jak co roku, nie znajdziecie tutaj „dużych wydawców” i bestsellerów. W czasach pandemii uważam to za wyjątkowo ważne. To, co zaobserwowałam to nasilony odzew wydawców mówiący o problemach ze sprzedażą i dotarciem do odbiorców. Wtedy zawsze i chętnie przychodzę z pomocą. To zestawienie tym bardziej zawiera książki, do których każdy powinien wrócić lub nigdy nie zapominać polecić, ponieważ zagwarantują nieprzemijający zachwyt. To książki, które nie powinny zniknąć równie szybko, jak książki ze statusem „nowości”. Takowe rozpływają się po średnio trzech tygodnia. Obiecuję zatem, że wszystkie wybrane przeze mnie książki budzą emocje, niekiedy poruszają nieporuszalne, są nieokiełznane, zachwycają kunsztem języka i sposobem snucia opowieści.

Nie tylko dla młodych oczu, czyli niebanalne książki dla młodszych

Z uwagi swojego nauczycielskiego zawodu oraz, co tu dużo mówić, sporej wrażliwości i skłonności do łez :)), nigdy nie przejdę obojętnie obok literatury (pozornie) kierowanej do młodszych czytelników. W tym roku przyszło nam się spotkać z kolejnymi losami Adeli, dzięki Agnieszce Wolny-Hamkało i wydawnictwu Hokus-Pokus. Adela to bohaterka, dzięki której odkryłam same wydawnictwo, więc śledzenie jej losów stało się dla mnie niemal obowiązkiem. Smuci mnie, że „Po śladach” tak szybko zniknęła „z radarów”. Tak szybko uśmiercamy mniejsze książki. Zatem ja pragnę przypomnieć dlaczego warto poznać Adelę.

Pisarka, która oddaje niewinność i mrok dzieciństwa oraz dorastania. Autorka, która stworzyła dla polskich czytelników postać Adeli, Franka i Julka. Adeli, w której zaklęła wszystkie cechy rosnącej indywidualności, która musi włożyć w życie wiele energii, by nie stłamsiła jej banalna masa ponurej, polskiej codzienności. Niesamowity zamysł śledzenia rozwoju Adeli przez trzy niewielkie książki, które są bliskie mojemu sercu. Autorka, która ubiera te historie w tak oniryczne i poetyckie zdania, że zostają w tobie na zawsze.

W „Po śladach” przychodzi nam się zmierzyć ze zniknięciem Adeli. Szukamy jej po śladach, zapachach, zachowaniach, którymi mogła zwiastować swoje zniknięcie. Adela nie jest już dzieckiem, daleko jej do dziewczynki, a kobiecość nie jest dla niej łaskawa. Adela od zawsze była pożądana. W najnowszej książce poznajemy Adelę w ostatniej klasie liceum. Nieznanie tej trójki młodych, czułych buntowników to strata dla Waszego czytelniczego serca. Historia przedstawiona w „Po śladach” wije się swoim charakterystycznym torem, który nie rozczaruje fanów wcześniejszych perypetii. Mam szczerą nadzieję, że wzbudzi też zachwyt w nowych czytelnikach. „Po śladach” dwójka przyjaciół próbuje odnaleźć swoją przyjaciółkę z dzieciństwa. Uniwersum młodych stworzone przez Agnieszkę, to nie mini lekturka dla młodego czytelnika. Nie Nie śledzimy wyłącznie śladów zaginięcia młodej dziewczyny. Śledzimy ślady, które przepoczwarzają się w sygnały niepokojów dorastania. Pierwsze używki i długie jakie zaciągamy. Wrogowie, których sobie stworzymy, rozczarowania, które przeżywamy, pierwsze krzywdy, których doznajemy. Agnieszka mieści to wszystko na 143 stronach rozstrzelonego tekstu, który przywołuje mnie do zwolnienia tempa. Czytam strony powoli, a nawet po kilka razy. To jak wybornie smaczny posiłek, którego żałujemy, że tak szybko się kończy, więc zwalniamy, by każdy kęs odbił się w naszej pamięci na ciut dłużej. Adela jest archetypem nieuchwytności. Przypomina marę senną, Julek i Franek w pewnym momencie zauważają, że dopaść ją równie trudno, jak wieloryba z Moby Dick’a. Adela, zwana już niekiedy Adą, wyrusza na własne poszukiwania. Niestraszne jej ryzyko, ale musi podjąć się drogi, która odpowie jej na nurtujące pytania. A my? Przepadamy w tej drodze razem z poszukującym Frankiem i Julkiem, by zastanowić ile razy mi zbłądziliśmy, by dowiedzieć się czegoś o sobie.

Następną książką dla młodszych, która wyssała ze mnie niemal wszystkie łzy była książka autorstwa Moni Nilsson, która już jest w podróży czytelniczej u jednej z moich uczennic. To książka, którą od razu chciałam „przekazać dalej”, ponieważ ma tak ogromną siłę oddziaływania. Takie książki wydaje Wydawnictwo Zakamarki, które wie jak mnie wzruszyć do granic wytrzymałości. „Tyle miłości nie może umrzeć” to nie tylko piękny i wzniosły tytuł. Jest to też zapowiedź niezapomnianego wzruszenia, które we mnie nigdy nie umrze. Gdy tylko znów pomyślę o piekielnie inteligentnym rozłożeniu emocji, które są nieuniknione przy tej lekturze nieuniknione, to oczy znów nabiegają łzami. Kolejny argument za tym, by każdy chwycił za tę książkę, to odwaga jej tematu – Oczami młodej dziewczynki śledzimy proces odchodzenia jej umierającej na raka mamy.

Szwedzka literatura dla młodych wychodzi poza skalę banalności, porusza tematy trudne, jednocześnie pomagając sobie z nimi poradzić.  Moni Nilsson pisze o tragedii, którą sama przeżyła. Nie zostawia nas jednak bez dozy pocieszenie w obliczu niepojętej straty. Taką książkę mogła stworzyć tylko i wyłącznie osoba ogromnie wrażliwa. Ta lektura przypomniała mi, żebyśmy nie uciekali od trudnych emocji, które też są przecież piękne. Nie tłumaczmy sobie też, że niektóre dzieci są za młode na takie lektury. Czuć tak mocno, to znaczy żyć. To dla takich lektur i chęci dzielenia się nimi powstało to miejsce.
Tłumaczenie: Agnieszka Stróżyk. 

Twarzą w twarz, czyli intymne pisanie podczas pandemii

Lockdown skłonił niejednego pisarza i pisarkę do skończenia książki bądź jej rozpoczęcia. Śledząc publikacje Wydawnictwa Austeria mogę przyznać, że to dzięki nim poznałam wiele takich książek. Jedną z książek, która zostanie ze mną po tym roku są wspomnienia Bogdana Frymorgena. Wyraźne wrażenie odróżniania się od wszelkich innych wspomnień, które czytałam w tym roku to, coś co uwypukla wartość tej książkę. Nie zapomnę oczywiście nigdy o „Mireczku” Aleksandry Zbroi, „Głodzie” Roxane Gay czy o „Memorial Drive. Wspomnienia córki” Natashy Trethewey. Jednak to inny rodzaj wspomnień. Bogdan Frymorgen przydziewa czuły płaszcz i wprowadza nas w chorobę psychiczną swojego ojca, by potem snuć rozważania nad nostalgią minionego. „Okruchy większej całości” zostają dla mnie jedną z najważniejszych książek roku, ponieważ to płaszcz troski, który nam wielu jest obecnie potrzebny w tych niespokojnych czasach. Takie pisanie ma ogromną siłę pocieszania. Jak pisałam w swojej recenzji: Czytając „Okruchy większej całości” złapałam się na tym, że jedynym powodem do pisania nie musi być ciężkie doświadczenie, ale też znośna lekkość bytu. Te okruchy rozsypane przez Bogdana Frymorgena śledzi się z błogością powolnego ślimaka, który pełznie przez życie nie gnając po wieczne „więcej”. To pisanie jest samo w sobie zwiastunem prawdy życiowej. I to wrażenie wciąż we mnie pozostaje.

Rusz sumienie, czyli najdotkliwszy reportaż

Wydawnictwo Filtry to jedno z najlepszych, które było dane mi odkryć w tym roku. Zaczęłam od „Przywiązań”, ale równie bardzo ciągnęło mnie do ich pierwszej książki non-fiction, czyli książki autorstwa hiszpańskiego pisarza „Potosi. Góra, która zjada ludzi”. Na próżno szukać w moich tegorocznych lekturach wiodących wydawców literatury faktu. To Filtry poruszyły temat odległy dla polskiego czytelnika, bo zabiera nas aż do Boliwii i makabrycznych metod wyzyskiwania tam ludności mieszkającej. W tym celu posługuje się historią kilkunastoletniej dziewczynki zmuszonej pracować w kopalni we wspomnianej górze. Ta książka to jednak znacznie więcej. To obnażenie systemu korupcji, wiecznego wyzysku, mechanizmu, od którego nie ma ucieczki. Pozostawia nas z panoramą spustoszenia, poczucia beznadziei i braku rozwiązania, ponieważ jak zabić ludzką chciwość? Winnymi tej tragedii nie są przecież wyłącznie Boliwijczycy. To my wszyscy, a ta książka to smutna podróż geograficzna i historyczna, która pozostaje w człowieku. Osiada na nas jak cały kopalniany smród i niezdrowe powietrze.

Tłumaczenie: Jerzy Wołk-Łaniewski

Kobiecym Okiem, czyli nieokiełznaniem pisane

Nie wiem czy statystycznie czytam więcej kobiecych czy męskich autorów, ale drugą połowę roku spędziłam chyba więcej czasu z pisarkami. Dwie autorki, które pozostaną we mnie na długo. Dwie autorki, które łączą skomplikowane biografie i przedwczesne zakończenie swojego niebywałego talentu samobójczą śmiercią. Autorki, których zdecydowanie za mało na polskim rynku wydawniczym. Nie ukrywam, że w literaturze przyciąga mnie nuta szaleństwa, mroku i nieokiełznanej siły twórczej. Pisanie niemal muśnięte obłędem, które objawia się dzikością prozy, przeżyć i odwagą wyznań. Pisarstwo Unici oraz Tove wywołuje emocje natychmiastowo, nie bierze jeńców, nie ma spływać po nas delikatnie. To tsunami wrażeń sensualnych, obok których rozsmakowany w języku czytelnik nie przejdzie obojętnie.

„Trylogia kopenhaska” napisana jest tak gęsto, że trudno nie pozostać po jej lekturze z mnóstwem pytań do samego siebie i paletą emocji. Tove pisząca siebie i wpuszczająca nas osobno do trzech okresów swojego życia, które kolejno zatytułowała: „Dzieciństwo”, „Dorastanie” oraz „Uzależnienie”, to podróż pełna demonów i walki o samostanowieniu. Wielkie pisanie zawsze odznacza się cierpieniem i mrokiem. Tove pisze równie surowo, jak potraktowało ją życie, niełatwe dorastanie, trudne relacje, własne demony, które skróciły jej żywot. Batalia jako stoczyła o swój „własny pokój” i miejsce dla własnej twórczości sprawia, że ja, jako czytelnik, odczuwam silny obowiązek czytania właśnie takiej literatury. Literatura, która dla kogoś była i ratunkiem i zgubą.

Tłumaczenie: Iwona Zimnicka

Unica Zürn to kolejny przykład autorki, dla której pisanie było siłą napędową, ale i zgubą dla jej psychiki. To zatracanie się w pisaniu i tworzenie środków, by opowiedzieć własne historie wybrzmiewają w zbiorze jej opowiadań „Trąby jerychońskie” bardzo wyraziście. Nie czytałam chyba jeszcze takiej książki, która by wprawiała mnie w takie poczucie dyskomfortu momentami. Gdy skończyłam czytać pierwsze opowiadanie w „Trąbach Jerychońskich” nie wiedziałam, gdzie się podziać. Treść była tak nieokiełznana, nieokrzesana, nieobliczalna, że czułam jak spada mi na dno trzewi i osiada się w najmroczniejszym zakątku psychiki i czułam jak zostaje tam na zawsze. Usiadłam i nie ruszałam się kilka chwil. Fizyczny stupor kłócący się z użyciem słowa „arcydzieło” przy niemal tak obłąkanej treści. Sposób zanurzenia się w rozwijającej się seksualności młodej dziewczynki jest tutaj tak niewyobrażalnie odważny oraz bezczelnie zmysłowy, że trudno powstrzymać rumieńce wstydu na policzkach. Czyż taka proza nie zasługuje na uwagę? Wydawnictwo Drzazgi to moje kolejne ulubione odkrycie tego roku. Cieszę się, że pojawiliście się na rynku wydawniczym, że swoimi ciekawymi pozycjami takimi, jak „Najada” czy „Zwierzęta mówią”, które też już za mną.

Każde z tych trzech opowiadań jest tak wypełnione niepokojącą treścią, że tworzą niemal trzy osobne książki – mieszczą w sobie tyle emocji i szargają nerwy tak mocno, że wystarczy ich na więcej niż jeden tom twórczości. Niemal niestosowny obraz dojrzewania seksualnego małej dziewczynki, opowieść o potrzasku choroby psychicznej, która odsyła od kliniki do kliniki, by w ostatnim opowiadaniu zetknąć się z historią niechcianej ciąży. Dźwięk trąb jerychońskich to dźwięk zapowiadający wielki upadek. Wszystkie opowiadania zamieszczone w tym zbiorze spadają z impetem i roztrzaskują się w psychice czytelnika. Bądźcie gotowi na uderzenie, które będzie z Was długo rezonować.

Tłumaczenie: Małgorzata Łukasiewicz i Maryna Ochab

Najlepsze z najlepszych, czyli moje najważniejsze lektury 2021

Dlaczego „Potwór pamięci”?

Ponieważ „Potwór pamięci” pokazuje jak bardzo aktualny i wciąż na wiele głosów może być rozpisany temat Zagłady. W moich licznych podróżach literackich w rejony wojny, Shoah i antysemityzmu nie spotkałam się jeszcze z drogą, którą obrał Yishai Sarid.  Autor wybiera na pierwszoosobowego narratora przewodnika zatrudnionego w Yad Vashem. Może nie brzmieć to początkowo zbyt zaskakująco, ale jego przemiana, przepoczwarzenie się wręcz, to jedna z najbardziej frapujących i niepokojących zmian w psychice bohatera literackiego, jakie czytałam w ostatnich latach. Z wizyty na wizytę w tych fabrykach śmierci, z kolejnej oprowadzanej grupy na kolejną, staje się on niewolnikiem pamięci. Czuje się zobligowany, niemal zmuszony, a może nawet opętany, by karmić „potwora pamięci”. Najbardziej fascynującymi wątkami tej powieści staną się przemiana narratora oraz jego coraz ostrzejsze, narastające argumenty udowadniające nam uniwersalność nienawiści. Mimo tego, że jest przewodnikiem po przeszłości, to staje się on z czasem orędownikiem teraźniejszości. Przewodnik staje się bezlitosny i bezkompromisowy. Zaczyna podstawiać pod nos lustra, w które współczesne pokolenia nie chcą patrzeć. Zadaje najbardziej niewygodne z pytań, zmusza tym samym do stawiania się w każdej roli – ofiara i kata, ocalałego i ocalającego, ale też skazującego. To książka potrzebna polskiemu czytelnikowi ze względu na swój alarmujący ton. Kto by pomyślał, że na jej wydanie potrzebne było zbieranie funduszy na zrzutka.pl! Tym bardziej z końcem roku pragnę Wam o niej przypomnieć. Nie omijajmy takich wydawców, jak Wydawnictwo KEW.

Tłumaczenie: Michał Sobelman oraz Joanna Stocker-Sobelman

Dlaczego „Requiem dla nikogo”?

Ponieważ obudziła we mnie pytanie „Ile jeszcze historii nie znam”? Przed lekturą nie wiedziałam nic o konflikcie Bułgarii z Turcją. Dzięki „Requiem dla nikogo” poznajemy kolejną formę represji i wymazywania danej nacji. Tym razem bułgarskim Turkom przymusowo zmienia się nazwiska, by doprowadzić do wynarodowienia i likwidacji Turków jako mniejszości narodowej. Słowo Turek staje się zakazane. Dzięki autorowi poznajemy najbardziej krwawe z metod i najstraszliwsze strachy. Autor prezentuje również pogardliwe traktowanie Romów. Narastający w siłę nacjonalizm brzmi jak znajoma pieśń historii dla każdego Europejczyka, a oto ląduje przede mną kolejna książka, która mi udowadnia, że jeszcze tyle tych pieśni nie dotarło do moich uszu i oczu. Gdy wydawca napisał do mnie, że pragnie, by ta książka nie umknęła polskiemu czytelnikowi, ponieważ w samej Bułgarii została przemilczana, to nie spodziewałam się, że oprócz ważnej historii, dostanę dawkę tak brutalnej i świetnej literatury. Czasami czułam jakby Złatko Enew stworzył zmysłową powieść o brutalności reżimu. Zmysłową tylko po to, by czytelnik mógł pojąć jak brutalność potrafi uzależnić, odurzyć obietnicą zdobyczy. Przymiotnik „zmysłowy” nijak ma się do „brutalny”, a jednak nie opuszczało mnie uczucie ich przeplatania ze względu na to, że męska część bohaterów całą swą brutalność usprawiedliwia niepodważalnym prawem – pożądaniem. Niezwykła zręczność języka autora wprowadza nas nie tylko w fizyczną manifestację reżimu, ale wciąga nas przede wszystkim w jego psychikę, a nawet bebechy. Jest to literackie rozbebeszenie, rozwarstwienie nienawiści jednej nacji przez drugą na wszystkie klasy społeczne, każdy wiek obywatela i jego płeć. Jeśli umknęła Wam ta publikacja Wydawnictwa Książkowe Klimaty, to uzbrójcie swoje nerwy w Nowy Rok i koniecznie do niej wróćcie.

Tłumaczenie: Hanna Karpińska

Dlaczego „Dlaczego?”?

Ponieważ mało, która lektura skłoniła mnie tak bardzo do zastanowienia się nad kondycją naszego kraju, pokolenia i historii oraz tego, jak próbuje się nią manipulować. W moim zestawieniu najlepszych lektur nie może zabraknąć polskiego akcentu. „Dlaczego” to mądrość wypływająca od kobiety, która dziś, w ósmej dekadzie swojego życia, w warszawskim mieszkaniu napisała książkę, która na szczęście pozostanie z nami na wieki. Pani Aleksandra spisała życie swoje i swojej rodziny w taki sposób, że przecina wiele ropni nie tylko minionego, ale dzisiejszego świata, celnie diagnozuje narastające, niepokojące nastroje XXI wieku i zestawia je z przeszłością. Widzi wszystkie czyraki i chyba po to jest to „po co?” – szybka diagnoza społeczeństwa może sprawić, że nie poleje się krew: „Minęło osiemdziesiąt lat, no może sto lat – i oto dzwon faszyzmu bije; czy go słyszycie, ludzie dwudziestego pierwszego wieku?” „Dlaczego to koło znowu zahaczyło o dno?” – stwierdza i pyta autorka na kolejnych stronach.

Autorka przeprowadza nas przez losy swojej rodziny, które stają uniwersalną opowieścią o życiu ludzi wykorzenionych, przesiedlonych, stających się świadkami upadku świata i człowieczeństwa. Robi jednak o wiele więcej. Zadając nieustające pytanie „Dlaczego?” stara się podstawić lustro pod nos dzisiejszego pokolenia i zastanowić się nad tym, gdzie zmierzamy. Udowadnia swoją bezpretensjonalną szczerością pisarki, że historia Holokaustu i wojny nie może ustać w opowieści. To zdanie bez kropki, które nie może zostać przerwane. Sama jawi mi się jako ta trąbka, która pozostała jej jako jedyna pamiątka z rodzinnych stron. Trąbka była potrzebna, by przebić się przez masy uciekających przed wojną. To trąbienie nigdy nie powinno ustać. Był Stalin, był Hitler, pani Aleksandra wyznaje: a ja dziś, w roku 2020 zastanawiam się nad czasem, w jakim nam przyszło żyć. (…) rozkazem Hitlera przenoszono tysiące ludzkich istnień w niebyt, rozkazami oszalałych satrapów dzielono jeden naród na dwa, jak Niemcy, Wietnam, Koreę, Indie, Sudan. (…) Nadszedł Potop. Pandemia. Kiedy nadleci gołąb z zieloną gałązką w dziobie? 

Takie pisanie, tak Pani Aleksandry i tyle wspomnień, a co najważniejsze – takie książki – chcę wierzyć, że mogą stać się takim gołębiem z zieloną gałązką, która wleci do wielu domostw i przeniknie dalej w opowieści. Dlatego ja bardzo chciałam Wam jeszcze raz wraz z końcem roku przypomnieć Wam o „Dlaczego”.

Dlaczego „Lato, gdy mama miała zielone oczy”?

Chociażby już za pierwsze zdanie tej powieści: „Tego ranka, gdy nienawidziłem jej bardziej niż kiedykolwiek, mama skończyła trzydzieści dziewięć lat.” Ponieważ powieść Tatiany Tîbuleac ma siłę rozdrapywania najstarszych ran, które skryło nasze dzieciństwo. Ostrzegałam Was jednak już dość wcześnie, że lektura tej książki to bolesny zachwyt. Większość książek, które czytam dostarczają bolesnego zachwytu, ale to, te które budzą najwięcej emocji i poruszają najważniejsze wartości. Tej książki nie da się czytać w oderwaniu od rumuńsko-mołdawskich korzeni autorki, które mogą wyklarować czytelnikowi tę rzadko spotykaną gorycz młodego narratora. Tatiana Tîbuleac w pełni oddała nastroje i brud lat dzieciństwa naznaczonego niewypowiedzianą agresją, brakiem dobrostanu i bezwarunkowo kochających rodziców. Nie jest to jednak literatura, której wyłącznym celem jest odczuwanie bólu przez czytelnika. To najwyższy estetyzm języka, który zachwyca samą strukturą opowieści i niebywałą czułością pisarki, która wie czego „dotknąć” w swojej fabule, by podczas lektury brakło nam tchu. Zdarzały się momentami, że szlochałam. Nie tylko płakałam, to był autentyczny szloch. Bo im głębiej w lekturę, tym bardziej przypominasz sobie, że człowiek zdolny do tak silnej nienawiści jest też zdolny do wielkiej miłości, przebaczenia i troski. Wszystko odczuwa mocniej. Możliwe, że autorka stworzyła jednego z moich ulubionych narratorów. To tytułowe „lato” nigdy się nie skończy dla wnikliwego, czułego czytelnika. Dlatego wciąż nieprzekonanym polecam bardzo poznanie tego niesłychanego narratora i talent pisarki, która powołała go do czytelniczego życia.

Tłumaczenie: Dominik Małecki 

Dlaczego „Jeszcze żyjemy”? 

Ponieważ książki pomagają pamiętać, a „Jeszcze żyjemy” serwuje nam wiele do zapamiętania. Swoją „książkę roku” czułam, że czytam już na jego początku. Kolejne dzieło Kalmana Segala skończyłam czytać z początkiem stycznia i zachwyt nad nią nie przeminął do dziś. Jest to dzieło totalne. Nie stronię od słowa „arcydzieło”.

Jeden z narratorów w monumentalnej powieści Segala mówi tak:

„Kiedy umrze ostatni człowiek, który był więźniem Oświęcimia, i kiedy umrze ostatni hitlerowiec, który zabijał, który kazał zabijać, który uczestniczył w zabójstwie, wtedy Wielka Zbrodnia stanie się już tylko przeszłością, tylko rozdziałem historii.

Ale my – jeszcze żyjemy. Tkwimy w naszych doświadczeniach, a one tkwią w nas jak bóle reumatyczne. Robimy najrozmaitsze rzeczy, prawie tak samo jak normalni zdrowi ludzie. Ale jesteśmy chorzy. Symulujemy zdrowie. Udajemy zdrowych i normalnych, ale nasze reakcje nie zawsze są normalne, nasz sposób kwalifikowania zjawisk nie jest normalny.
Człowiek był skazany na śmierć i ktoś uratował mu życie. Umierał z głodu, a ktoś podał mu kromkę chleba. Krwawił, a ktoś opatrywał jego rany. Pewnego dnia poniosłem wielką klęskę: przestałem się buntować, zacząłem uważać za rzecz naturalną, że zostałem skazany na śmierć, uznałem fakt, pochyliłem czoło przed rzeczywistością, zdychałem z wycieńczenia, moje ciało gniło. Przestałem pamiętać twarze tych, którzy mnie bili. Przestałem zastanawiać się nad motywami ich postępowania. Ale po dzień dzisiejszy tkwi we mnie i wciąż narasta zdumienie na widok człowieka, który miał dla mnie Chleb zamiast kamienia i Słowo zamiast obelgi.”

W tej jednej powieści Segal oddaje nam całego siebie, swoje pisarstwo, doświadczenia życiowe i dorobek artystyczny. Tworzy kilku narratorów, niekiedy ujawnia się niemal autobiograficznie przechodząc w enigmatyczne „ja”.

To wszystko po to, by stworzyć książkę totalną, opowiadającą o cierpieniu, śmierci, prześladowaniu Żydów w całej Europie, od czasów pierwszych pogromów sprzed I wojny światowej, poprzez nazizm, kończąc na współczesnych przejawach antysemityzmu.
Segal jest dla mnie mistrzem w obrazowaniu obyczajów, społeczności, bywa jednocześnie reporterski, a zarazem czuły wobec swoich bohaterów i historii. Wydawnictwo Austeria towarzyszyło mi w tym roku bardzo często, trzeźwo przypominając, że książki wielkie leżą i czekają na nas wyłącznie u świadomych wydawców i na półkach księgarń kameralnych. Mam nadzieję, że takie zastajecie też tutaj, w moim skromnym miejscu w sieci.

Nie odwracaj oczu, czyli książka, której nie możecie przegapić

Chciałabym skończyć ten post moją ostatnią lekturą tego roku. Utworzyłam dla niej osobną kategorię, bo swoimi nieco ponad 80 stronami walnęła mnie mocno. Witold Bereś sam leżąc w szpitalu tworzy esej, który kieruje nasze spojrzenia w stronę granicy polsko-białoruskiej, ale tak naprawdę kieruje w nasze twarze lustro, które albo rozbijemy w złości albo odwrócimy się od niego ze wstydem. Chciałabym naiwnie wierzyć, że słowa mają moc zmieniania świata, ale w dzisiejszej krainie wiecznej kreacji, gdzie media serwują totalnie odmienne wersje prawdy, jestem daleka od wiary w ludzki rozsądek. Oto książka, która na lubimyczytac ma raptem dwie oceny. Jedna brzmi „kolejny cwaniak, który lansuje się na cudzej tragedii”. Czy Witold Bereś leżąc w szpitalu przepełniony gniewem do tego, co się dzieje na granicy, miał na celu lans własnej osoby? Kategorycznie się nie zgadzam. Ot co, wkurzony eseista nie może się ruszyć fizycznie, ale może opisać to słowami, które może do kogoś dotrą, może kogoś popchną do działania, a nas nauczą patrzeć na takie „Usnarze” dłużej niż przez parę dni. Końcówka roku uderzyła mnie przerażeniem z jaką szybkością przyporządkujemy się na porządku dziennym do kolejnej absurdalnej zmiany. Esej – niewielka petarda – tylko takie powinnyśmy wystrzeliwać wraz z końcem roku. Witold Bereś na tytuł i okładkę swojej książki wybrał obraz Hieronima Boscha. Swoje rozważania rozpoczyna następującymi słowami:

Mordy zachwycone same sobą. Pijane, oślizgłe, nabite szamą i wódą. A na mordach tych odbite ślady oszczędnego gospodarowania mózgową substancją szarą i niezbyt zacnego prowadzenia się: są oznaki chciwości, obżarstwa, łajdactwa, kurestwa, i chorób wszelakich, a wszetecznych.

[…]

To „Statek głupców” Hieronima Boscha, malowany około 1500 roku. I do zobaczenia dzisiaj w paryskim Luwrze.

Tak? Naprawdę?

Zapewniam: nie musicie jechać do Luwru. Stańcie, drodzy Polacy, przed wielkim lustrem. I zobaczycie „statek głupców”. Zobaczycie ludzi, którzy zachwyceni rzucanymi przez władzę ogryzkami i koralikami, zataczają się jak w czasach króla Sasa od lewej do prawej, czkając, defekując i kopulując – konsumują, konsumują, konsumują… Polskę, której jest obojętne, co się dzieje wokół, kto cierpi i Polaków, którzy mają gęby pełne podłości.

I, co najważniejsze, mają w głębokim poważaniu, co będzie z tą krainą za lat dwadzieścia – trzydzieści.

Ja nie chcę płynąć „Statkiem Głupców” i zapominać co się działo w Usnarzu Górnym tego lata i jesieni.

 

Jeśli interesują Was poruszające lektury, nie zawsze lekkostrawne, często niewygodne, niekiedy ciężkie do przełknięcia – to nie omińcie żadnej książki z mojego wpisu.

Takich lektur życzę Nam na Nowy Rok – trzęsących w posadach nasze wygodnictwo. Zachwycających językowo. Zmieniających duże i małe światy.