Miesiące podczas kwarantanny minęły mi na lekturach zgoła odmiennych, ale jakże wyśmienitych zbiorów opowiadań. Różne czasy, pochodzenie, autorzy, ale ich spójność, wyjątkowy styl i niepodważalna erudycja sprawiły, że chciałam, wręcz musiałam, napisać o nich wszystkich i czym prędzej zachęcić Was do ich lektury. Jeśli nie chcecie błądzić i dokonywać nietrafnego wyboru na te pozostałe letnie miesiące, to mam nadzieję, że kilka słów o każdej z tej książek przekonają Was do nich, a Wy nie będziecie musieli się złościć, że zabraliście w podróż chybioną lekturę. Niepodważalną zaletą czytania opowiadań jest możliwość rozłożenia ich w czasie, a nawet mieszania ich między sobą. Ja jednak pożarłam je w całości, starając się walczyć ze zbyt szybkim tempem czytania. Mówiły do mnie: zwolnij, rozkoszuj się, ta pierwsza chwila z nimi już się nie powtórzy. Zacznę od najstarszej z nich, która jednocześnie z końcem czerwca wyczerpała swój nakład, ale wydawnictwo Fame Art zadbało już o dodruk, zatem bez obaw.

Gdy polskiemu czytelnikowi przedstawia się kolejne przetłumaczone dzieło sygnowane nazwiskiem „Singer” istnieje ryzyko wiecznego porównywania do słynnego brata i skazywania książki na wyłącznie jedną tematykę czy styl. Trudno umknąć tym porównaniom, gdy bratem Izraela był noblista Isaac. Jednak w pisaniu Izraela, jego życiorysie i opowieściom zawartym w zbiorze „Na obcej ziemi” bliżej mi do porównania go do jego buńczucznej siostry Ester, która nie tylko ze względu na płeć i zdiagnozowaną psychozę również musiała umykać wielu konwenansom i własnym demonom. Jej „Rodowód” był dla mnie zbiorem o ludziach bezpowrotnie wykorzenionych, podczas gdy jej zbeletryzowana autobiografia „Taniec Demonów” nie była niczym innym niż jasnym opisem uczucia braku przynależności, którego manifestacją była postać głównej bohaterki, Dwojrele. Izrael wydaje mi się bliższy swojej siostrze Ester, literackiej outsiderce. Oboje odebrali tradycyjne żydowskie wychowanie, ale żadne nie chciało na nie przystać, co widać wyraźnie w ich twórczości. Izraelowi daleko było do wiary w Boga, bardziej ciągnęło go do bycia artystą, malarzem, czego nie popierała między innymi ortodoksyjna matka.

Singer zaczął publikować pierwsze opowiadania już w 1915 roku, przetłumaczony przez Krzysztofa Modelskiego zbiór „Na obcej ziemi” dociera nareszcie do polskiego czytelnika, a czekał na to od 1925r. Drugą krzywdą dla tej książki, oprócz porównywania do rodzeństwa, może być chęć zaszufladkowania jej do jednego stylu pisania bądź do wyłącznie jednego tematu opisującego żydowskie życie sprzed II wojny światowej. To nie jest historyczne pisanie, to wielki narracyjny temat, czysty realizm niosący ze sobą uniwersalne echo tych opowiadań.

„Na obcej ziemi” zaskarbił moje czytelnicze serce różnorodnością tematyczną i stylistycznym majstersztykiem, ale przede wszystkim światem, który zaprezentował mi autor. Świat, który nie jest jeszcze naznaczony Zagładą. Świat, który przeminął i nie było nam dane go poznać ze względu na to, co się wydarzy za kilka lat od jego powstania. Świat wielu języków, różnych kultur, zwyczajów, niezastąpionego klimatu różnorodności, który już nie wrócił. Autor nie skupia się na jednym temacie choć niemal każde opowiadanie odznacza się jakimś niepohamowanym uczuciem trwogi przed czymś, co nastąpi. Singer nie skupia się również wyłącznie na jednej warstwie społecznej. Po mistrzowsku portretuje żydowskich kupców, rosyjskich żołnierzy, okrutnych chłopaków i naiwne dziewczyny, bogatego antykwariusza, skąpego nauczyciela, a nawet mściwego kota. Nie ma tutaj wyrazu żadnej pogardy dla którejkolwiek z grup, ale poruszający dystans, skrywane współczucie, ale przede wszystkim ogromne przywiązanie do detali, miejsc, przedmiotów. Lawirowanie pomiędzy tematami, wnikliwe rozrysowanie postaci zachwyca od początku. Opowiadania „Krew”, jedno z najdłuższych w zbiorze, jest chyba tym, który zapadnie w pamięć każdemu i najwyraźniej podkreśla niepodważalny talent literacki Singera. To tutaj najdotkliwiej czułam świat, który nadejdzie i świat, który przeminął. Opowiadanie otwiera przedstawienia postaci Hendl, której czas wybrać męża. Ta urodzi syna, któremu daleko będzie do zdrowej sprawności fizycznej i intelektualnej, jakiej będzie wymagał od niego ojciec. Tytułowa krew będzie się tutaj wciąż burzyła, syn będzie wzrastał w nienawiści do ojca marząc o zabiciu ojca-sadysty. Jednak Singer uszykuje dla nas zaskakujące zakończenie, gdzie czeka nas krew na rękach z przewrotną puentą. Żadne z tych opowiadań nie opuszcza czytelnika.

Kolejnym zbiorem opowiadań, które przesuwają nas trochę chronologicznie w czasie, ale również pokazuje cierpki smak minionego świata to „Gorzki świat” cenionego czeskiego pisarza Josefa Škvoreckiego. Podobnie jak „Na obcej ziemi” to zbiór, który mimo, że zasnuwany jest fikcją, pokazuje świat, który istniał kiedyś naprawdę i pozostawia nas w poczuciu dojmującego smutku zestawionego z dozą humoru charakterystyczną dla stylu pisania czeskiego autora. Josef znany polskiemu czytelnikowi głównie dzięki „Przypadkom inżyniera ludzkich dusz”, który w 2009 przyniósł mu Literacką Nagrodę Angelusa, był twórcą niezwykle płodnym. Był autorem również esejów o literaturze, filmie, jazzie i można by tak wyliczać. Ja, jak to często się zdarza, zaczęłam z innej strony – od jego krótkich form, których dobór tematów początkowo budził we mnie pewne obawy wynikające z faktu, że ich różnorodność mogła nie przypaść mi do gustu. Na „Gorzki świat” składają się bowiem 22 opowiadania podzielone na trzy warstwy tematyczne. „Siedmioramienny świecznik” to pierwsza część, w której śledzimy opowiadania o tematyce żydowskiej pisane na początku lat pięćdziesiątych. „Pieśni zapomnianych lat” z kolei opowiadają o latach pięćdziesiątych, a w Czechosłowacji cechowały się one surowym stalinizmem. Ostatnia część zbioru to „Eine kleine Jazzmusik” opisujące czasy powojenne i stalinowskie, gdzie jazz był dla młodych symbolem i odrobiną wolności w czasach dominującego zniewolenia.

Podobnie jak „Na obcej ziemi”, „Gorzki świat” jest niepodważalnie ważnym dokumentem swojej epoki. Co sprawia, że te trzy różne tematy w nim zawarte są scalone i zaskarbiły mnie bez reszty? Podsumowałabym to tak: od szaleństwa i gorzkiego świata uratuje nas komizm i uszczypliwa ironia. Tytuły swoich opowiadań autor oddaje ludziom, pierwsze to na przykład „Wujaszek Kohn”, „Pan doktor Strass” czy „Pan nauczyciel Katz”. Każdy tekst opowiadany z perspektywy młodości będącej świadkiem wydarzeń, których jeszcze do końca nie rozumie. Wiele z nich kończy się widokiem rodziny wsiadającej do pociągu, który wiadomo jaki ma cel podróży. Czego jednak młody obserwator jeszcze nie wie. My, współcześni, płaczemy z kolei niemym płaczem. To wszystko trafnie nadaje ton oddalenia, smutnych przypadków i absurdu nierówności, a te z kolei umożliwiają odczucie bolesnego i narzucanego dystansu wobec Żydów z czasów Zagłady. Ta część zawiera w sobie wiele naiwnej niewinności wynikającej z niewiedzy młodych lat bohaterów i jest najmniej zabawna czy komiczna. Jednak zachowana tutaj paradoksalnie zimna czułość sprawiała, że prawie każde opowiadanie kończyłam z gulą w gardle i byłam obok każdego z tych bohaterów.

Potem długo nie widziałem pana nauczyciela Katza, a za jakiś czas kazali wszystkim Żydom nosić gwiazdy. (…) odwróciłem się do pana nauczyciela Katza i zapytałem, czy idzie do domu i czy mogę go odprowadzić, a potem na przekór wszystkim szedłem z nim przez cały rynek. On zapomniał o całym świecie i jakby nigdy nic się nie zdarzyło, rozmawialiśmy o Hitlerze, o wojnie, o cukrzycy, a potem o małej Hannerle, która skończyła trzy lata i ponoć już doskonale potrafiła mówić. Widziało nas masę ludzi i możliwe, że ojciec dostał gdzieś za to krechę, mnie jednak było wszystko jedno, bo lubiłem pana nauczyciela Katza. Wkrótce wprowadzili kontrolę niektórych lekarstw i zabronili sprzedawać je Żydom. Wśród nich znalazła się insulina. 

Język wszystkich opowiadań, niesamowita szczegółowość oraz umiejętność opisywania stanu ludzkiej duszy sprawiają, że przepada się w tych trzech różnych światach bez reszty i odnajdzie się skrawek siebie w każdym z nich. Oczywistym jest jak bardzo poczułam się blisko z Panem nauczycielem Katzem…Kolejna część zbioru to wskazywanie absurdów systemowych. Tym razem do dołującego tonu, dostajemy również wiele komizmu, co sprawia, że autentycznie jesteśmy ubawieni. Nie zabraknie jednak historii dramatycznych, opowiadanie „Zwyczajny tydzień Květoslava Prska” jest idealnym odzwierciedleniem zamiarów pisarskich Josefa, który powtarzał, że pisarz „najpierw musi czytelnika rozbawić, a potem dopiero, przy odrobinie szczęścia, być może uda mu się powiedzieć także coś ważnego o życiu. Musi to jednak dobrze napisać. Ja właściwie zawsze chciałem być entertainerem i mam nadzieję, że przynajmniej w paru książkach mi się to udało.” Dla mnie Josef zrobił to i znacznie więcej dla wrażliwości czytelniczej swoich odbiorców, a opowiadania i jego styl pisania sprawiły, że czym prędzej pobiegłam do księgarni po „Przypadki inżyniera ludzkich dusz”.

Czas przenieść się do realiów polskich i zeszłorocznego zbioru opowiadań „Ruru” autorstwa Joanny Rudniańskiej. Nie chodzi o to, że opowiadania, które wybrałam do tego tekstu miały łączyć wspólne tematy, ale przede wszystkim niepodważalny efekt „wow” sprawiający, że każde z tych zbiorów miałam ochotę przeczytać od razu jeszcze raz. (Czynię to właściwie teraz pisząc te recenzje). „Ruru” wlicza się po raz kolejny do kategorii: nie żałuję, że przeczytałam później niż „wszyscy”. Dzięki temu mogłam się nimi rozkoszować w odosobnieniu recenzyjnego boomu i zachwytu.

Lepiej zapomnieć, dziewczynko, o czym ci mówię. Te wszystkie słowa po polsku też lepiej zapomnieć. Bo po angielsku jest przyjemnie i słowa są uśmiechnięte, jak daddy mówi: whisky, to się uśmiecha, a potem dostaje szklankę i ta szklanka dzwoni jak wróżka ze skrzydełkami. A jak tatuś mówił: wódka, to nie mógł się uśmiechać, bo to słowo nie było uśmiechnięte. Wcale. To słowo ściągało mu na usta dziób wrony, a potem się krzywił, jakby wszystkie słowa były gorzkie i ostre, a w kieliszku były tylko kawałki szkła. 

Czytanie opowiadań Joanny Rudniańskiej było dla mnie jak stąpanie po podłodze wyłożonej takimi kawałkami szkła. Stąpaj uważnie, ostrożnie, ponieważ nie wiesz, gdzie zaczai się ból i wbije się głęboko. Kawałki szkła mogą być grubo ciosane i widoczne gołym okiem i takimi były opowiadania, które od początku budziły we mnie niepokojący alarm, treść, która przerodzi się w bolesne prawdy przykryte gładkim językiem pisarki. Takim było przykładowo tytułowe opowiadanie „Ruru”, czekające nas na końcu tego zachwycającego zbioru, a z którego pochodzi powyższy cytat. Były też opowiadania, które zaczynały się jak maleńkie opiłki, niepozorne, spokojne, ale też niosły gdzieś w sobie pewien ciężar emocjonalny i takim było dla mnie opowiadanie „Gwiazdka Dawida”.

Przez kilka dni lektury „Ruru”, ja zwyczajnie oddychałam Rudniańską, czując, że to jedne z lepszych opowiadań polskiego autora, które czytałam w ostatnich latach i czułam to, tam gdzie czytanie powinno czuć się najbardziej – w sercu. Może kluczem do tego zachwytu jest fakt, że Pani Joanna często głównymi narratorami swoich opowiadań czyni dzieci bądź kobiety. Kto inny, jak nie dziecko, ukaże nam bezsens decyzji dorosłych? Zrobi to na dodatek umiejscawiając swoich bohaterów na osi czasu ważnych wydarzeń historycznych. Poznamy Julię, Dawida, Ittę czy Ewioletkę (a odkrycie dlaczego Ewioletkę zamiast Wioletkę rozszarpie czytelnika na strzępy). To, co dodatkowo wpływa na intensywny, niczym nawiedzony przez duchy, odbiór będzie oszczędny język, który nie angażuje się emocjonalnie, ale opisuje wszystko zwyczajnie tak, jak jest. Bez tłumaczeń, pokazywania palcem winnych, bez analiz i wymuszonej na czytelniku lekcji. Z całym tym bagażem danego opowiadania zostajemy sami i to od nas zależy, ile z niego wyniesiemy. Ten opis procesów, które najczęściej kończą się nieprzepracowaną traumą to chyba najsilniejsza broń autorki. Wybierając najczęściej dzieci na osoby opowiadające Rudniańska pochwyci naszą uwagę i już jej nie puści.

Opowiadanie „Ja jestem czarna i woda jest czarna”, w którym narratorką dla odmiany jest kobieta, zalicza się też do jednego z moich ulubionych w zbiorze, bo to w nim najszczerzej widać talent autorki do łączenia momentów z życia w płynną historię, która przeprowadza rodzinę przez pokolenia. Choć w tym opowiadaniu mówi do nas dorosła kobieta, to punktem wyjściowym ponownie jest tutaj opisana trauma z dzieciństwa i ważna decyzja dziecka, która wpłynie na to, że jej ojciec zrezygnuje z pracy w znaczącym 1968 roku. Opowiadanie, które po raz kolejny pokazuje, że dzieci nie powinny być nieme i też mają wpływ na koleje historii. Nie zabraknie w tej książce też odniesienia do dzisiejszych czasów i wpływu oraz obecności mediów społecznościowych w relacjach rodzinnych, tego jak mogą coś połączyć, ale także jak zniekształcić. Różnorodność narracji i tematyki sprawiają, że bez wątpienia „Ruru” trafi i poszatkuje niejedno czytelnicze serce.

Odbiegłam od tematu, tak? Antysemityzm? Nie, nie pamiętam, żeby w Polsce był antysemityzm. Ja? Nigdy w życiu nie doświadczyłam antysemityzmu. Nigdy. Zresztą wcale nie czuję się Żydówką. Bliźniaki, one tak. Zostały ortodoksyjnymi Żydówkami, wyjechały do Jerozolimy rodzić dzieci, koszmarne ilości dzieci. Zawsze na miasto wychodzą w perukach i pończochach, w tym cholernym upale. Nawet imiona sobie zmieniły. Hannah i Miriam, mam jakieś nowe siostry. Każda ma w kuchni dwa zlewy i wszystko podwójne, bliźniacze. Powinny mieć po dwóch mężów, jeden z przodu, drugi od tyłu, to bym rozumiała. A ja? Może tego nie widać, ale jestem czarna. Stałam na moście Waszyngtona i mówiłam: ja jestem czarna i woda jest czarna. Całe życie walczyłam z rasizmem, demonstracje, akcje, działania. Wszystkie moje obrazy, wystawy, performanse…Moi kochankowie, mężowie, moje dzieci, wszyscy są czarni… To nic, że mam rude włosy i jasną cerę. I tak jestem czarna.

I nagle pojmuję dlaczego te opowiadania w jakiś szalony sposób jednak się łączą i były do tej pory najlepszymi, jakie przeczytałam w 2020 roku. Wszystkie mówią o czerni, która jeszcze nie miała imienia. O Zagładzie, przemocy, totalitaryzmie, stalinizmie, antysemityzmie, które często obserwowali młodzi, którym jeszcze brakowało języka do nazwania tych rzeczy, ale ich dojrzewające serca i myśli zostały zmuszone przedwcześnie dorosnąć, by opisać obecne, przeszłe bądź nadchodzące traumy, z których wciąż współczesność się nie rozliczyła. Jeszcze ktoś się zastanawia czy warto czytać opowiadania i wciąż czuje się nieprzekonany?

 

Na obcej ziemi, Izrael Joszua Singer, tłumaczenie Krzysztof Modelski, czerwiec 2020, Fame Art.

Gorzki świat, Josef Škvorecky, tłumaczenie Andrzej S. Jagodziński i Jan Stachowski, marzec 2020, Wydawnictwo Czarne

Ruru, Joanna Rudniańska, grudzień 2019, Wydawnictwo Nisza