Gdy po raz pierwszy wydano esej Jolanty Brach-Czainy „Szczeliny istnienia”, miałam zaledwie 6 lat. Było mnie wszędzie pełno, mama nigdy nie wiedziała, gdzie się szwendam. Uczyłam się języka angielskiego śpiewając wszystkie piosenki z MTV po swojemu, oglądałam tony zagranicznych filmów, by pewnego dnia się obudzić i zorientować się, że mam w sobie prawie całe zaplecze językowe i pierwsze kiełki wyobraźni. Rozpychałam się po swoich szczelinach istnienia, zapewne daleka od filozoficznych rozmyślań i pytań o sens bytu. Dziś, dorosła, jak mogłabym nie sięgnąć po kolejne, wznowione wydanie tego wydarzenia literackiego, jakim niewątpliwie było w 1992 roku wydanie dzieła Brach-Czainy. Czy można w ogóle napisać recenzję takiego dzieła? Wydaje mi się, że nie dorastam do pięt, z filozofią mogę zaledwie nieśmiało dywagować. Co zatem dziś może odczytać czytelniczka, która pierwszy raz styka się z myślą filozoficzną zawartą w „Szczelinach istnienia”? Czy, oraz co, znalazłam dla siebie w tej pozornie małej książce?

Piszę o tym w ten sposób, ponieważ im bardziej zagłębiałam się w lekturę, tym bardziej docierało do mnie, że jeśli chce się oddać sprawiedliwość „Szczelinom istnienia” i tzw. „efektowi szczelin” nie da się tego inaczej zrobić, jak tylko przepisując zawarte w niej myśli, wnioski, przewroty, by nie uronić chociażby kropli soków istnienia wyciśniętych przez literackie, niemal poetyckie myślenie Jolanty Brach-Czainy. Czytelnik staje przed dziełem uniwersalnym, czymś wielkim, uchwyconym nieuchwytnym, rozkłada siebie na czynniki pierwsze, zagląda we własne szczeliny i wychodzi po ostatniej stronie odmieniony.

Owoc wiśni zwraca nas ku zmysłowej stronie życia i przywołuje ją jako wartość. – stwierdza w pierwszych rozważaniach Wiśnia i rozumienie autorka zachwycając czytelnika już pierwszą myślą. Tak idealnie posłużyć się małą cząsteczką istnienia, jaką jest wiśnia, by dotrzeć do odpowiedzi na pytanie Jak istniejemy? nie można nazwać tego inaczej, jak tylko filozoficzną wirtuozerią:

Chodzi o to, żeby patrząc na kamień, but albo na karalucha, zrozumieć, co nas łączy, a co dzieli. Jak istniejemy? Ku czemu? Jakie wartości wcielamy? Chodzi o to, by zrozumieć lepiej siebie dzięki owocowi wiśni.

Oczywiście najważniejsze jest dotknięcie wiśni wargami i językiem. Dopiero wtedy ujawnia się cała delikatność i sprężystość wypełnienia żywej kuli, jaką stanowi. Wiśnia lekko wślizguje się w usta, drwiąc z zębów, które ją pochwycą, bo zanim zostanie zmiażdżona, jest czas, by jej doskonały kształt został doceniony. 

Po przeczytaniu tego fragmentu już nigdy nie zjecie wiśni i jakiegokolwiek soczystego owocu tak samo, prawda? Autorka przypomina, że już Carl Gustav Jung twierdził, by osiągnąć pełnię stanów psychicznych otaczamy się przedmiotami o kulistych kształtach. Czytając „Szczeliny istnienia” człowiek sam ma wrażenie, że ta książka jest kulistą perfekcją stabilizującą nasze poszarpane egzystencje.

Od wiśni przechodzimy następnie do samej „egzystencji”, która znaczy dosłownie „wychodzić z”, „wydobywać się z”. Mowa o otwarciu egzystencjalnym, które można otworzyć z impetem  bądź zatrzasnąć, niczym drzwi. Otwarcie wymaga powolnego dojrzewania, jest procesem. Otwarcie na istnienie jest jednocześnie groźbą i możliwością, ale czy trzeba się przed nim wzbraniać? Muszę przyznać, że podczas tego rozdziału sama czułam otwierające się w sobie połacie istnienia, które gdzieś ucichło. Drzwi zostały przymknięte. Autorka przekonuje, że jeśli chcemy zaistnieć, musimy stale się rodzić , jakkolwiek ten poród rozumiemy. Aby zaistnieć, trzeba się sprzeciwiać. Naturalną dzikość wciąż mamy w sobie. Jakżeby pięknie brzmi myśl: nawet gdyby istnienie miało być krzykiem, jest wartością. Bo przecież kto doświadcza porodu, przeżywa coś brutalnego. Czytając o otwarciu, współczesny czytelnik czuje może możliwości i dumy z różnorodności świata, który stoi dla nas przecież otworem, czeka aż sięgniemy po wszystkie jego sensy.

Właściwie chodzi o to, żeby rozerwać siebie. Rozłupać orzech od środka. To uzmysławia, że na straży pełnego uczestnictwa w istnieniu stoi osobiste zagrożenie. Trzeba ryzyka, które z trwogą podejmujemy. Nie ma innego wyjścia, skoro nic, co istotne, nie może się zdarzyć bez otwarcia. (…) Otwarcie jest czystą potencjalnością. Przejawem zgody na różnorodność świata.

Następnie nadchodzi piękno istoty krzątactwa. Nakazująca przytomność istnienia, uświadamiająca nasze niedowidzenie wartości w codzienności, co w rezultacie pozbawia nas sił. Rozdział wydający się idealny dla każdego pracownika biurowego, domowego, wszelakiego, który toczy się przez dni bez poczucia rangi wykonywanych czynności. Niemi na wstawanie, zasypianie, jedzenie, sprzątanie, mycie, gotowanie. Obywatel świata winien powiesić sobie nad łóżkiem słowa, antidotum, odtrutkę na trujące opary przepracowania:

Zastawiona na nas pułapka polega na tym, że nasze istnienie zostaje przez codzienność wchłonięte, a więc jakby sprowadzone do niej, utożsamione z nią, zatem powinni byśmy nawet odczuwać wdzięczność; oto istniejemy dzięki codzienności, lecz ona także niszczy. Niby możemy oddychać, ale pod warunkiem zgody na przyduszenie. Jeśli istnienie chcielibyśmy wyobrazić sobie pod postacią płomienia, w doświadczeniu byłby przytłumiony. Wolno mu tlić się na granicy zgaśnięcia. W taki sposób zdarzenie potoczne obchodzą się z ogniem, którym jesteśmy. A wszystko to odbywa się niepostrzeżenie.

Przechodzimy do istoty zła, cierpienia. Cierpienie, które budzi przytomność istnienia. Im bardziej wstrząsa nami życie, tym mocniejsza jest nasza w nim obecność – mówi do nas autorka, by następnie przejść do powagi ścierki. Ścierki, która podobnie jak wiśnia, nabiera wieloznaczności:

Obiekty nisko położone, przylegające do ziemi, być może z tej bliskości czerpią siłę i zawdzięczają jej powagę. Jakkolwiek próbowalibyśmy pomiatać i gardzić nimi, wstydliwie je ukrywając – jak szmatę – za rurą zlewu, nie możemy odebrać im spokojnej aury naturalnego znaczenia, niekwestionowanej niezbędności.

Jednym z najbardziej lotnych, ulotnych, nieuchwytnych części tego eseju jest dla mnie istota „wniknięcia”. Czym jest? Najbardziej zagęszczony węzeł istnienia według Brach-Czainy zawiązuje się wokół miłości. Rozdział ten powinien być jednym wielkim cytatem broniącym sensu miłości i wyjaśniającym istotę poddania się jej. Wygładza się fragment mówiący o cierpieniu, które również przybliża nas do przytomnego istnienia.

W pocałunkach wyczuwa się wahanie pomiędzy powierzchnią a głębią. (…)

Akt miłości otwiera nas na istnienie. I gdy miłość wynosi nas i poniża, daje najwyższą radość i zmusza do wytrzymania bólu, wówczas rozumiemy, że przekroczyliśmy powierzchnię, by znaleźć się we wnętrzu. (…)

A wnikając, w pocałunkach szukamy orzeźwienia. 

Warto przywołać wszystkie formy miłości, przeżyć wszystkie jej odcienie, pozwolić, by porwała nas i wkręciła koło losu wynoszące ku najwyższym radościom i spychała w dół rozpaczy. Dopiero wówczas można powiedzieć, że nie cofnęliśmy się przed wniknięciem i liczyć możemy na zrozumienie wagi istnienia i bezpośrednie odczucie jego niebagatelności. 

Choć Jolanta Brach-Czaina kończy swój esej rozważaniami o kosmicznej uczcie, w której bezustannie bierzemy udział oraz istocie mięsa i tego, że chociaż raz w życiu trzeba dotknąć surowego mięsa i zmarłego człowieka, to ja jednak skończę na wnikaniu. Na miłości. Każdy kończy tym, czego w życiu potrzeba mu najbardziej. W „Szczelinach istnienia” nawet największy sceptyk czy obawiający się sięgnąć po filozofię, znajdzie interpretacyjną szczelinę dla siebie, w której zaszyje się, by wiecznie móc autentycznie do tej lektury wracać. Rozumiem już każdego, który mówi, że przy wznowieniu, wraca do niej sam dla siebie bez względu na to jak dawno ją czytał.

Brach-Czaina w dzisiejszym zabieganym świecie chyba tym głośniej przemawia do współczesnego człowieka, przypominając o istocie obserwacji wszystkiego, co dookoła, wszystkiego co w w krzątactwie może nam umknąć. Przemawia wieloma głosami, nie moralizując i nie rzucając się z osądem. Mówi głosem kobiety, ofiary, umierającego, przychodzącego na świat, kochanego i tego dopiero do pokochania. Arcydzieło na pograniczu poetyckości i intelektualnej nośności? Z pewnością. Przypominając o wartości przytomnego istnienia otwiera oczy, pomaga wniknąć w szczeliny. I tak – pomaga trochę mniej narzekać. Osadza w istnieniu, które w świecie zanieczyszczonym wiecznym hałasem, może za bardzo ucichnąć.

 

Jolanta Brach-Czaina, Szczeliny Istnienia, kwiecień 2018, Dowody na Istnienie