Najpierw spadł śnieg i byłam bezradna. Później zaczęło się jątrzyć. 

Śnieg. Bezradna. Jątrzyć. Zdanie otwierające może albo kogoś uderzyć albo trącić przeciętnością wymieszaną z pretensjonalnością. Dla wielu jest kluczowe i jest warunkiem sprawiającym, że książkę chwycimy i wyniesiemy z księgarni. Możliwe, że podobnie będzie z odbiorem całej narracji wykreowanej przez Olgę Hund. Ja nie potrafiłam odnaleźć źródła tego silnego pokrewieństwa z narratorką, gdy przeczytałam te dwie, z pozoru proste, linijki. Wiedziałam tylko, że zabieram te otwierające zdania ze sobą „do domu”. Jednak po chwili dotarło do mnie, że to dobór tych trzech słów:

Rzeczownik: śnieg.

Przymiotnik: bezradna.

Czasownik: jątrzyć.

Kto dziś jeszcze „jątrzy”? Czyż to nie jest piękne słowo? Z definicji „jątrzyć się” to wywoływać lub wzmagać ropienie rany, irytować kogoś, podburzać, przybierać gwałtowną formę. Niewinny śnieg zestawiony z przyznaniem się do bezradności, by za chwilę połączyć to z mroczno brzmiącym jątrzeniem. Doceniajcie moc pierwszych zdań. U Olgi Hund jest potem tylko lepiej.

Jaką „gwałtowną formę” przybiera proza Olgi Hund? Kim jest sama autorka? Zasłaniająca się własną ręką i naręczem roślin, by słownie przyznać, że studia skończyła, ale kto wie jakie i kiedy, a jej serce zamieszkuje czarne niebo. Olga Hund, która ostatecznie przyznaje, że własne nazwisko zmyśliła, ale czy resztę treści również? Ja w tym czarnym niebie przejrzałam się bez trudu. Czeka Was 116 stron jednej z najbardziej sarkastycznych, zabarwionych czarnym humorem i smutnymi prawdami, stron jakie w tym roku możliwie przeczytałam.

Dotarliśmy więc. I tu się zaczyna moja opowieść. O tym, że szpital to wczasy dla smutnych dzieci. Żeby wszystkie były w jednym miejscu.

Bohaterka na wstępie zdradzi nam, że na oddziałach zamkniętych przebywała już sześc razy i aby uporządkować chorobę w czasie sama potrzebuje zaglądać do kart wypisowych. Ze względu na krótką formę, dość szybko obnaży się przed nami bezwzględna hierarchia panująca za murami zakładu. To hierarchia pogardzanych i pomiatanych oraz dostrzeganych i bardziej poważanych. Szpital dzieli na dzielnice, gdzie „góra” to obszar pacjentów podleczonych, gdzie nikt się nie rzuca i nie jest wiązany. Narratorka staje w obronie tych marginalizowanych, którym szpital psychiatryczny odbiera nie tylko niebezpieczne przedmioty, ale często również godność. Potępia świat, który spycha ich na szary koniec społeczeństwa i szufladkuje jako „psychicznych”. Słowami jednego z lokatorów usłyszymy jak łatwo posądzić kogoś o psychiczność tylko dlatego, że fizycznie zareagował na psychiczny ból i rozczarowanie.

Okazuje się, że mam nadczynność tarczycy, i stąd mogą się brać huśtawki nastrojów. Minus level do romantyki, plus do wyleczenia, bo łatwiej dobrać leki. Efekty uboczne leków na depresję są strasznym skurwysyństwem. Cały nasz oddział się łuszczy, wyciska wągry, wyżyma łój z włosów, posikuje, stęka przy zaparciach i pije laktuozę. (…) Ja bez kupy już siódmy dzień i robi mi się niedobrze na myśl o tej tkwiącej we mnie plazmowowelnistej kuli z przetrawionych kopytek, krupników, kompotów, kaw zbożowych, ryżu z owocami, kaszy ze śmietaną, pieczonego jabłka na deser i biszkoptów. Wyskakują mi pryszcze. Co jeszcze? Swędzi mnie skóra, pika oko, z zajadów pociekuje krew, a ten skurcz w nodze mnie kiedyś zabije. 

Niesamowitym jest w tak krótkiej formie skondensować tyle wyrzutów sumienia. „Uzbrajanie” pacjentów w kordon otępiających leków, byleby personel mógł pomalować paznokcie. Czytelnik rozsiada się w pewnym dyskomforcie, gdy śledzi narrację tak bliską rzeczywistości, która przeplatana jest cynizmem i cudownym wręcz sarkazmem. Tak, „Psy ras drobnych” są fragmentami piekielnie wręcz zabawne, by za chwilę beznamiętnie nas zasmucić. Autorka nie stroni od potu, smrodu moczu i zatwardzeń. Jakby cała ta książka miała nam odłożyć się w jelitach i smakować społecznym dyskomfortem.

Boli? Olga Hund trafnie odnosi się do stereotypów panujących w szpitalach ze względu na płeć. Wiernie odwzorowuje również strach przed „na zewnątrz”. Przecież przebywając w zamknięciu nie tracimy swoich funkcji matek, żon, córek. A mężczyźni w zakładzie podszczypują, rządzą programem telewizyjnym, częściej trafiają na „górną dzielnicę”. Kobiety lądują na „antyarce”, jak to pięknie ujmuje Olga Hund. To arka, która nikogo nie uratuje, nikogo nie zbawi, nie uciekniemy od fatalnej kombinacji genów, która trzyma nas w ryzach tej świńskiej melancholii, co atakuje dusze, mózgi i serca. 

„Psy ras drobnych” to minimalistyczne migawki z załamania nerwowego. Ascetyczne wręcz podejście do depresji bez zbędnych akrobacji językowych, które osiadłyby ołowiem na czytelniku. Pisanie tej powieści wydaje się wręcz zwodniczo lekkie, podczas gdy jest oszczędnie ironiczne. Czytelnik tym bardziej jest bliżej narratorki. Nie czuje, że wciska mu się potoczny kit czy nieprawdę. Te oszczędne w słowach powiastki zza muru szpitala psychiatrycznego wydają się dojrzane przez dziurkę od klucza. Zaglądamy tam, gdzie nie ma wstępu i wzrok nie sięga. Do toalety, gdzie jedna pacjentka usnęła, a drugiej zabrakło papieru. Do palarni, gdzie pali przyszła matka. Do zapomnianych matek. Do wiązanych pacjentów. Do gabinetu pani psycholog, która podczas terapii maluje paznokcie. Do wszechogarniającej nudy, która czasami jest bardziej „psychiczna” niż dolegliwości pacjentów.

Książek o pacjentach szpitali psychiatrycznych powstało wiele. Czy to w formie dziennika, dzikiego strumienia świadomości, prób analizy własnego obłędu czy aparatu nieudanej opieki. Olga Hund wydaje się, że stworzyła swój własny sposób opisu zakładu zamkniętego. Wymyka się od pompatyczności, co czyni ją bardziej ludzką. Całkiem prawdopodobne, że nie czytałam bliżej empatycznego i czułego podejścia do siebie i współ-pacjentów. Autorka z tych infantylnych „wczasów dla dzieci” rysuje ludzi z krwi i kości, których nie powinno się oceniać po ich przypadłościach, ale okolicznościach. Na jednej z tych treściwie skondensowanych stron, odbywa się rozmowa o tym, dlaczego pacjentki tu trafiły:

To mówię, że u mnie wszystko zaczęło się od wilków:

-Od wilków?!

Ano, od wilków. (…) I nic a nic im się we mnie nie podoba. Wyglądają na wygłodzone. Ale ja wiem, szybko to odkryłam, że to wcale nie są wilki, tylko psy ras drobnych. (…)

Kilka dziewczyn mówi natomiast, że to dlatego, że męże-węże ich waliły po pyskach. A część, że życie takie jest, a dwie, że Bóg tak chciał. 

Ja Wam mówię, że chcę byście tę książkę przeczytali. Nie, że Bóg tak chciał albo ktoś wali nas po pyskach. Zawsze coś lub ktoś na nas warczy, szczeka, łypie spode łba nieprzychylnym okiem. Karmi kompleksy, czarne myśli i rozczarowania. A to nic więcej, jak „psy ras drobnych”.

 

Psy ras drobnych, Olga Hund, październik 2018, Korporacja Ha!art