Mocny początek książki prawdę Ci powie. A „Macochę” otwiera narratorka nawołująca z balkonu, lekko „podwiniona”, prowokacyjnie pyta kto marzy o życiu gorszym niż ma. Wiemy, że zwraca się do nas, czytelników, sadza nas w niewygodnej pozycji, od początku nakazuje podnieść lub opuścić rękę i wybrać, po której stronie stoimy, czy aby nie jesteśmy „aulą pełną humanistów, ubóstwiających taplanie się w depresji, pewnymi, że cierpienie zbliża do istoty rzeczy.”

Balkon widniejący na okładce jest zatem bardzo wymowny, bo na nim dzieje się wiele dantejskich scen, teatralnych wręcz dramatów, w życiu zapijaczonej narratorki, której dni często uciekają spod zegara, razem z wycinkami rzeczywistości. Ironiczny róż i rząd kwiatów oplatający kolejne rozdziały tej wyrazistej powieści będą żywo kontrastować z czernią opowieści. Petra Hulová po głośnym debiucie w „Czasie czerwonych gór” i równie odważnym „Plastikowym M3” będącym opowieścią o życiu praskiej prostytutki, dostarcza nam tym razem książkę ponoć najbardziej zbliżoną do biografii samej autorki. Według jednych to ta najgorsza, według innych najlepsza – „Macocha”. Poznajcie zatem Julie, nie dowiecie się, które elementy życia bohaterki będą korespondować z życiem samej Petry, nie to tutaj jest istotne, potok słów samej Julie przeczołga was po sobie na tyle, że nie będziecie wiedzieli gdzie podziać swoje oburzenia i poruszenia.

Przed Wami książka, która zachwyca i odpycha zarazem. Dokona w Was swoistego katharsis bądź zapcha pewną dozą obrzydzenia. Bo ta opowieść lepi się od potu, spermy a zapijana jest procentami. Julie sama jest autorką tzw. romansideł bezwstydnie paradującą w szlafroku, który odchyla się nie wiadomo kiedy, ale wiedzcie, że kryją się za nim kłopotliwe prawdy i nieokiełznane monologi. Julie, a czy też może Petra, mówi o sobie „zarozumiała baba na samozatrudnieniu”, „że sprawy ważkie są odkładane na później, a czytelnika karmi się mądrościami z second handu” , że jej przemyślenia są „zbyt dołujące i bezsensownie sceptyczne”. W żadnym wypadku. Czytelnik nie czuje, by opychał się tutaj zużytą narracją. Petra konstruuje gargantuiczny wylew szczerości, polewa nas parzącym wrzątkiem nadwrażliwości. Jest nam niewygodnie, treści uwierają, słowa są brudne, mocne, mięsiste.

„(…)tak więc ta biodrzasta panienka dobrze wie, czego chce, a raczej wie, że nie są to dzieci. Nie wie jednak, co to jest. Najwyraźniej coś, czego poszukuje się w dalekich krajach, bo wszystko, co zarobi, musi natychmiast przepuścić na różnorakie wyprawy w tropiki. Tułaczka jako haracz za życie, w którym banda kreatorów trendów wyznacza coraz to nowsze kierunki, w związku z czym biedaczka nigdy nie może nic odłożyć, te całe podróże są jak kasyno czy automaty, albo i gorsze, bo człowiek tłucze się po świecie jak jakiś niewolnik z ciężkim tobołkiem, i w dodatki nic nie można wygrać.” 

Narratorka nie stroni od krytykowania samej siebie, ale „dostaje się”  tutaj wszystkim – konsumpcyjnemu, wiecznie goniącym za czymś, społeczeństwu, mężowi/mężom, dzieciom, sąsiadce. Jest surowa dla siebie i świata. Otwiera przed nami dotkliwe tematy i przeprowadza na naszych wyeksponowanych wnętrzach operacje bez znieczulenia. Jest szczera do dosłownego bólu wrażliwego czytelnika. Tak jak i w świecie filmu nagradza się najbardziej depresyjne i przepoczwarzone role, tak i w świecie książki najbardziej genialne są te powieści, którym przewodzi dojmujący smutek i ciężkość tematu. Nie przeszkadza mi to, że książka przeczołga mnie, pobrudzi swoimi wypocinami narracji. Tylko chirurgiczna szczerość potrafi przebić się przez fasady cynizmu i obojętności, by dotrzeć do czytelnika bardziej niż cukierkowe opakowania bestsellerów. 

„A w Hadze od razu by mnie wysłali za kratki. Za zbrodnie wojenne dokonane na terenie stu metrów kwadratowych pokrytych wykładziną dywanową. Robię z igły widły, wylewam dziecko z kąpielą. Moja nadwrażliwość. Jest wszystkiemu winna i wiecznie dostaje za swoje.”

 Aborcje, in vitro, przemijanie, niedomyte dzieci, niechciane dzieci, kariera a rodzina, toksyczne relacje z mężczyznami, alkoholizm i więdnący człowiek. Wydawnictwo Afera ostrzegało, że to jazda bez trzymanki i czytający w istocie musi się przygotować na ostrą książkę, nie dla kogoś, kto szuka wygładzonych kantów języka. Nieokiełznany strumień świadomości narratorki oscyluje między tym, co prawdziwe, wyobrażone oraz zapomniane w malignie alkoholowej. Z kart książki będą wyciekać wulgaryzmy, ludzkie płyny i nagość połączone z pewną dozą ordynarności wraz z wstrząsającymi obrazami macierzyństwa alkoholiczki, która przeistacza się, przepoczwarza się, w porzuconą przez wszystkich macochę. Petra jest władczynią narracji. Rwie się, rozciąga, przeciąga nas po meandrach swojej wyobraźni. Kanonada opinii, łamania tematów tabu, skoków w przeszłość i transportacji w gorzkie „teraz”. Dobrała język idealnie odzwierciedlający nieporządek i zagubienie panujące w samej bohaterce i jej mieszkaniu. Jestem anglistką, więc daleko mi do oceniania jakości przekładu z języka czeskiego, ale wszystkie znaki na niebie i sploty słów w książce wskazują na to, że należy się wielki pokłon w stronę Julii Różewicz, która podjęła się zadania przekładu tej torpedy językowej. Pozwólcie sobie na chwile zachwytu nad językiem oraz oburzenia tematyką i czytajcie mięsistą „Macochę”. Jednak wiedzcie też, że nie odzobaczycie tego, co tam ujrzycie, a nie ma lepszego zachęcenia do sięgnięcia po książkę niż jej kontrowersyjność i nieokiełznana szczerość narratorki, która gdzieś przemyca samą autorkę. Zostawiam Was zatem ze słowami samej „macochy”:

„Ale u nas klimat jest umiarkowany, ludzkie charakter nieokreślone, lasy mieszane, z fauny zaś przeważają kurczęta z monstrualnie rozrośniętymi udkami. Planecie Ziemi coraz trudniej dopiąć się w pasie, myślę, kręcąc głową ze zdziwienia, a przecież mam jeszcze całkiem szczupłe uda, a co do pasów, w dżudo żółty nazywa się gokyu, a pomarańczowy yonkyu, a ja już któryś dzień z rzędu chodzę w szlafroku, ale czemu właściwie, skoro nie uprawiam dżudo?”

 

Petra Hulová, tłumaczenia Julia Różewicz, Macocha, grudzień 2017, Wydawnictwo Afera