W gorszych momentach miałem jednak nadzieję na jakąś zwalającą z nóg rewelację, w rodzaju takiej, kiedy dowiadujesz się, że nie jesteś zwykłym chłopcem, ale Harrym Potterem z tajemniczą blizną na czole albo kandydatem na rycerza Jedi, który musi odkryć w sobie moc. Kimkolwiek, byle nie mną. Może wystarczy pojechać teraz do Hogwartu albo poćwiczyć trochę z mieczem świetlnym i wszystko się ułoży. Potem przychodziło otrzeźwienie i musiałem przed sobą przyznać, że nawet Disney niewiele by ze mnie wycisnął. 

Postanowiłam przedstawić Wam debiutancką prozę Katarzyny Pochmary-Balcer zaczynając od wypowiedzi Adama. Adama, którego marzenia bycia malarzem zakończą się chichotem losu. Życie pogna go ku „karierze” policyjnego rysownika. Monotonię i traumy będzie zalewał alkoholem. Mężczyzna z aspiracjami do bycia rycerzem Jedi i mieczem świetlnym w dłoni, którego ostatecznie nie przyjąłby nawet Disney. Karty powieści otworzy jednak Tomasz, zakrawający na filozofa, kierownik zmiany w supermarkecie. Poznamy również Sándora, który przeprowadza się do Polski po gwałtownej śmierci żony Beaty. Zamiast Adama jednak mogłabym równie dobrze użyć słów Dominiki na otwarcie tej recenzji – kolejnej bohaterki „Lekcji kwitnienia”. Dominika jest sfrustrowaną matką, która wyobrażała sobie macierzyństwo jako dizajnerskie wyprawy rodem z Instagrama, ale nikt nie ostrzegł jej przed tym, że dzieci przede wszystkim chorują, smarkają się, wydalają. Wtedy na odsiecz przybędzie Eliza z chusteczką w dłoni. Eliza, która w powieści się nie odezwie, ale będzie spoiwem, które połączy ten zlepek kontrastujących ze sobą ludzi.

Wydawnictwo Nisza mocnymi debiutami stoi. Wspominałam to nie raz i przypomnę po raz kolejny. Po szokujących i mięsistych „Tłuczkach”, w których pokolenia kobiet nie mogą uciec od zapętlonej przemocy oraz fascynującej nowej formie opowiadania przedstawionej we „Fragmentach dziennika SI”, przyszedł czas na „Lekcje kwitnienia”. Na zaledwie nieco ponad stu stronach, kolejna trafnie „wyłowiona” debiutantka na scenie polskiej prozy, podejmuje się tematu wstąpienia do sekty. Na płaszczyźnie fabuły może to zabrzmieć dość trywialne, pretensjonalnie, a może nawet wydawać się przewidywalne. Jednak wydawnictwo Nisza szuka odważnych rozwiązań, nie sięga po opasłe tomy, by zgnieść czytelnika grubością. Nisza sięga po jakość, która przytłoczy nas skondensowaną treścią. Zapewniam, że „Lekcje kwitnienia” to nie opowieść o sfrustrowanej grupie obywateli dzisiejszej Polski, którzy dają się naiwnie zmanipulować obcej kobiecie.

Pochmara-Balcer tworzy galerię ludzi niepełnych, głodnych. To obraz dzisiejszego pokolenia i jego podatności na wpływy oraz pokracznych prób szukania rozwiązań na źle obrane zakręty w życiu. Żadne z bohaterów nawet nie szukało czegoś takiego, ale „oświeca” ich pojawienie się Elizy w ich monotoniach zwanych życiem. Eliza oferuje im „rośliniennie”. Ucieczkę od betonu, odoru smogu docierającego już coraz głębiej w góry, smrodu smażalni ryb nad morzem, drapieżnej natury, którą można przypisać już każdemu człowiekowi, a nie tylko zwierzętom. Enklawę oddaloną od miejskiego kurzu i zaślepienia sztucznym światłem. Karmi ich „ogryzkami transcendencji”. Niech dłoń podniesie ten, który nie skusiłby się choć na chwilę ulec takim obietnicom. W zaskakującym lutym zza słońca wyłania się wiosna, a ja duszę się smogiem. Uciekam od betonu na wieś, czekam na późniejsze zachody słońca jak na zbawienie od blasku sztucznych lampek. Tulenie się nago do drzew, budowanie gołymi rękoma chaty od podstaw i pozbycie się telefonów komórkowych brzmi dość absurdalnie, ale człowiek na skraju własnych zszarganych nerwów absurdów się chwyta. Bohaterowie jednak przekraczają granicę, ich wymagania zaczynają się w nich przelewać, są jak „odbezpieczony granat”. Szukający „tabletki na ból” pragną permanentnego środka zaradczego. Czy dostaną go od Elizy i „lekcji kwitnienia”?

Wydawnictwo Nisza nie boi się wyłącznie trudnych treści, ale szuka ciekawych form i po raz kolejny to sposób zbudowania fabuły zasługuje tutaj na szczególną uwagę. Książka nie dzieli się na rozdziały, ale na osoby „dramatu” życia tłamszonych przez różne formy rutynowej egzystencji. Autorka konstruuje wielogłos pokolenia posiłkując się wyraźnie nakreślonymi psychologicznie postaciami. Każdy z nich ma swój wyraźny charakter, język, sposób wypowiedzi, bagaż doświadczeń i rozczarowań. Przewija się też sarkazm i kąśliwe poczucie humoru autorki, jej bohaterom nie brakuje rozumu, inteligencji czy wnikliwego wejrzenia w świat. Braki, które to mogłyby łatwiej wyjaśnić, dlaczego grupa absolutnie niepasujących do siebie ludzi postanawia poddać się wpływom jednej kobiety i wstąpić do sekty. Co ciekawe nie śledzimy fabuły w czasie teraźniejszym. Narracja jest perspektywiczna. Bohaterowie odzywają się do nas już po kluczowych wydarzeń. Wtedy, gdy potrafią spojrzeć na siebie krytycznie, poddać analizie kierujące nimi powody, przyznają się do swojej naiwności, uległości, dozy szaleństwa, w której szukali metody.

Nie wszystkie problemy kobiet w tym smutnym kraju dadzą się rozwiązać serią masaży rozgrzanymi kamieniami. Kiedy płacząc nad zasranymi pieluchami, słyszałam o ładowaniu baterii, mleko w moich piersiach zaczynało się gotować i kwaśnieć. Ta techniczna nomenklatura to nie przypadek, ale bezwstydny cynizm; bez żenady sprowadza nas do roli robotów, którym do regeneracji wystarczają dwa dni wcierania kremów, by dalej móc dymać dwadzieścia cztery na dobę, ku chwale rodziny, ojczyzny, flagi i pełnowartościowych śniadań – z uśmiechem na spierzchniętych ustach i wdzięcznością w sercu dla wspaniałomyślnego partnera, który na te całe dwa dni skłonny był wziąć na siebie ciężar obowiązków, oj, jaki porządny się pani trafił, pani kochana! 

Boli? Drażni? Bawi? Burzy? Bulwersuje? Trafia w jakieś czułe miejsce? Ten właśnie fragment? To właśnie robi proza Katarzyny Pochmary-Balcer. Nie wierzę, że czytelnik nie odnajdzie gdzieś jakiegoś pierwiastka, niewielkiego ułamka siebie i tego, co go uwiera w dzisiejszym świecie. Nie chodzi jednak jedynie o dzielenie doświadczeń i współodczuwanie z poturbowanymi postaciami książki. Autorka na nieco ponad stu stronach kondensuje dzisiejsze społeczeństwo używając języka i formy dalekiej od oczywistych. Nie chodzi tu wyłącznie o wprowadzenie kilku, równoległych narracji, które nas zwodzą, trzymają w napięciu i niewiedzy, który z nich będzie jakimś kluczowym. Zaufajcie mi, Pochmara-Balcer rozwiążę tę historię w absolutnie zaskakujący sposób. Udzieli nam lekcji kwitnienia jako przestrogi, która będzie się długo snuć po głowie, gdy zamkniemy książkę. Przede wszystkim jednak „Lekcje kwitnienia” dotkną nas swoim wyciem samotności, które wydziera się ze spustoszonych codziennością dusz bohaterów. To nie jest łatwa ani ładna opowieść o naszych tęsknotach, będzie uwierać, ale może też nas trochę „uroślinnić „.

Lekcje kwitnienia, Katarzyna Pochmara-Balcer, listopad 2018, Wydawnictwo Nisza