(…) najbardziej charakterystyczną cechą wyglądu Profesora były notatki, które przyczepiał do garnituru za pomocą spinaczy. Miał je na kołnierzyku, mankietach rękawów, kieszeniach, połach marynarki, na pasku od spodni i w dziurkach na guziki, wszędzie, gdzie tylko można było sobie wyobrazić. (…) Niektóre kartki, wytargane ręcznie, miały poszarpane brzegi, inne zdążyły zżółknąć ze starości, wszystkie jednak zapisane były jakimiś bardzo ważnymi informacjami. Musiałam wytężyć wzrok, żeby cokolwiek odczytać, ale szybko zrozumiałam, że Profesor w taki sposób radził sobie ze swoją ułomnością. Zapisywał wszystko, o czym musiał pamiętać, a notatkę przyczepiał do ubrania, żeby nie zapomnieć. 

Poznajcie powieść, w której bohaterowie nie mają imion. Poznajcie Gosposię, Wdowę, Pierwiastka i Profesora. Oni to namacalne dowody, że książka nie musi pęcznieć od wielowątkowości oraz kipieć od soczystych postaci, by czytało się ją z przyjemnością i uśmiechem duszy w środku. Podczas lektury nie opuszczało mnie wrażenie, że w japońskich powieściach, które było dane mi czytać, jest coś nierozerwalnie stoickiego oraz eterycznie czułego. Na myśl przychodzi mi przykładowo książka „Kwiat wiśni i czerwona fasola”, której fabuła krąży również wokół niewielkiej ilości bohaterów oraz wątków, a zapada w pamięć niewypowiedzianą troską ukrytą między wierszami, pośród gestów głównych postaci.

Poznajcie zatem Profesora, który zamiast „dzień dobry” pyta człowieka o rozmiar buta i datę jego urodzin. Miłość do liczb głównego bohatera wynika nie tylko z jego profesji. Liczby stają się jego opoką, płaszczem ochronnym, metodą komunikacji ze światem. Dość prędko dowiadujemy się, że ten osobliwy tok prowadzenia rozmowy jest rezultatem wypadku, którego Profesor uległ siedemnaście lat wcześniej. Tragicznym jego następstwem są zaniki pamięci Profesora, który nie pamięta co jadł wczoraj na kolację, ale jego mózg wciąż wchodzi w reakcję z liczbami z genialną wnikliwością. Kolejnym osobliwym skutkiem wypadku jest fakt, że Profesor pamięta jedynie ostatnie 80 minut, które potem jego pamięć zeruje i zaczyna swój proces poznawania realiów otoczenia od nowa. Spędza on dnie na rozwiązywaniu zadań matematycznych z czasopisma, by wpędzać swój mózg w ruch i otrzymać czasami nagrodę pieniężną. Utrzymuje go tajemnicza wdowa po szwagrze. Jego dnie nie różnią się od siebie i jak można się spodziewać, taka osoba potrzebuje stałej opieki, co wymaga zatrudniania gosposi. Pewnego dnia w domu zjawia się kolejna, która zmąci trochę ciszę i stęchliznę domu. Gosposia, która stąpa nieśmiało wokół jego świata próbując rozgryźć jego naturę czy chociażby nawyki żywieniowe. Bo jak zapytać kogoś, kto nie pamięta poprzednich 80 minut czy lubi marchewkę i czy ma jakieś alergie? Gosposia wprowadzi również do życia Profesora swojego syna, któremu ten z kolei nada imię Pierwiastek.

Moment, w którym Gosposia i Pierwiastek wkraczają w akcję powieści odmienia nie tylko rutyny Profesora, ale i wprowadza kolejne warstwy czułości. Gosposia to przede wszystkim główna narratorka, która nie zostaje pominięta w samej fabule. Dowiadujemy się o jej przedwczesnym macierzyństwie, raczej strachu przed nim niż radością. Czytamy o jej dzieciństwie i skąd pochodzą jej umiejętności przy pracach domowych, kiedy sama jako zaledwie dwulatka potrafiła już prać ręcznie swoje majtki będąc córką samotnej, przepracowanej matki. Pierwiastek z kolei, jak to dziecko, wprowadza niezbędny chłopięcy gwar i ciekawskie pytania. Przybiega po szkole i odrabia z Profesorem zadania domowe. Wszyscy razem są trójcą prowokującą się wzajemnie do myślenia i działania. Syn gosposi dobrowolnie wpasowuje się w rytm dnia i profesorskie rutyny, ale wprowadza też i własne. Łączy ich wspólna pasja do baseballu, dlatego młody chłopiec uczy się o przeszłych zawodnikach, by dostosować się do pamięci Profesora. Dla matki i syna nie ma granic w ich empatycznych próbach zrozumienia mózgu ich swoistego opiekuna.

Prawdziwy dowód jest lity jak skała i giętki jak guma i nie ma w tym żadnej sprzeczności. Jest za to harmonia. Jest wiele dowodów, które, co prawda, są poprawne, ale są przegadane, nieklarowne albo wręcz denerwujące. Rozumiesz? Nie umiem tego lepiej wytłumaczyć. Matematyka jest jak gwiazdy, nie da się wyjaśnić ich piękna. 

Trudno mnie, humanistkę, przekonać do matematyki. Daleko mi do rozumienia skomplikowanych równań, raczej poddaję się wiecznej pomocy kalkulatora. Podziwiam i w ciszy zazdroszczę wyjątkowych zdolności matematycznych, dlatego tym bardziej zachwycały mnie fragmenty, w których matematyka jawi się niczym poezja, jest tutaj piękna i niewymownie czarująca. Zaskarbia sobie nawet Gosposię, która nigdy nie forsowała się z liczbami i nie poświęcała im wiele uwagi.

Powieść „Ukochane równanie profesora” utkana jest z mnóstwa czułych szczegółów, które mogą umknąć przy zbyt szybkiej lekturze. Ten swoisty japoński stoicyzm można by łatwo pomylić z prostolinijnością. Trzeba przyznać, że istnieje w tej powieści wyraźnie cienka granica pomiędzy zamierzoną prostotą a ubóstwem językowym. Motyw ułomnego starca, który otrzymuje pomoc od nieznajomych też wydaje się powtarzalny.  Można też jednak poczuć, że fabuła opływa czytelnika, a dziwactwa Profesora wywołane jego chorobą rozczulają czytającego. A to już również zasługa autorki i jej języka muśniętego zaledwie finezją. Ja słyszę opisywaną tu ciszę i stęchły zapach pracowni Profesora. Tutaj słowa żyją choć nie emanują patetycznością i zbędnym ciężarem językowym:

W tym pokoju panował jakiś inny, nieznany mi rodzaj ciszy. Nie była to cisza wynikająca z braku dźwięku. Profesor w milczeniu przemierzał tu las liczb i zdawało się, że to milczenie przeniknęło nie tylko wszystkie sprzęty, lecz również włosy na biurku i pleśń na resztkach jedzenia. Gdzieś w głębi tego lasu liczb musiało się znajdować tajemnicze jezioro czystej ciszy. 

Ten fragment zdaje się jakoby oddawać filigranową esencję japońskiego stylu powieści. To jak słuchanie ciszy, która nie wynika z braku dźwięku, ale chowa się w delikatnych szczegółach. To jak to „jezioro czystej ciszy”. To specyficzna kreacja świata przedstawionego, która pewnie jednego czytelnika znudzi, a innego otuli spokojem. Ja poddaję się tej drugiej interpretacji.

Rozdzielając czas lektury od recenzji, ostatecznie skłaniam się ku wrażeniu, że to książka wypełniona szeptami troski. Szukania drogi w swoich niedoskonałościach. Spotykania się w połowie. Jakby miłość skrywała się w liczbach i nauce. Profesor prowokuje syna do podejmowania się matematycznych wyzwań, postronnie angażując w to matkę. Wspólne dochodzenie do prawidłowych rozwiązań nie tylko podlewa zwiędła samoocenę syna, ale również matki. Miłość posuwa się bezszelestnie po kartach tej książki. Bezszelestnie. W bezdźwięcznej ciszy. Prostolinijnie. Brzmi jak dobra lektura na letni czas.

 

Ukochane równanie profesora, Yōko Ogawa, tłumaczenie Anna Horikoshi, lipiec 2019, Wydawnictwo Tajfuny