Pamiętacie? Jakiś czas temu w swoich mediach społecznościowych opowiedziałam Wam historię pewnej napotkanej przeze mnie staruszki w Gdańsku. Spotkanie, które mocno mną poruszyło. Idąc wzdłuż Motławy i szeregu luksusowych łodzi, podeszła do mnie przekochana staruszka. „Pięknie panie pomogą mi?” Nie umiem być nieczuła, jak i w czytaniu, tak i w pisaniu i życiu. Wyciągnęłam, co miałam w portfelu (do tej pory żałuję, że nie poszłam do bankomatu po więcej) i wręczyłam pytając o zdrowie i samopoczucie. Filigranowa, starsza Pani zaczęła ciepło, bez pretensji do kogokolwiek, opowiadać o tym, że woli dostawać drobne pieniążki niż narzucony, kupiony obiad, bo często takie ją męczą zdrowotnie. „Bo ja pani kochana, malutko jem, apetytu nie mam, kartofelki z sosem mi wystarczają, nie mam wtedy refluksu”. Wyciągnęła z reklamówki stos leków, które musi zażywać, a te kosztują sporo. Po krótkiej rozmowie, pożegnałyśmy się ciepło, życząc zdrowia. Ale ta skromna Pani proszącą o przysłowiowy grosz nie wychodzi mi z głowy do dziś.
                  Dlaczego ta opowieść, ta staruszka, wróciły do mnie przy lekturze reportażu o mieście oddalonym od polskiej rzeczywistości o milion lat świetlnych? Bo te lata mogą się skurczyć, kiedy bieda i obojętność bogactwa na ubóstwo mają swój uniwersalny język. Autorka pisze: Nie ma więc lepszego miejsca, by pochylić się nad kondycją człowieka Zachodu, niż to, w którym stoi on w egzystencjalnym rozkroku: rozdarty między zachwytem nad swoim dziełem a rozpaczą z powodu wpisanych w nie kosztów. Magda Działoszyńska-Kossow, opowiadając o jednym amerykańskim mieście, w istocie sama staje w egzystencjalnym rozkroku i robi coś więcej – opisuje zderzenie bogactwa z biedą, przeszłości z przyszłości, technologii z tradycją. Siada w modnej knajpie przy rozmowie z techies, ale pochyla też nad tym bezdomnym, który leży gdzieś nieopodal, śpiąc na ulicy. I ujmuje mnie.
                  W tym roku nie za dobrze mi z reportażami. Tęskno mi przykładowo za nową książką Ilony Wiśniewskiej czy Małgorzaty Rejmer. Coraz częściej można się nabrać na chybioną promocję i srogo się rozczarować. Może zatem jestem głodna wnikliwego spojrzenia autora w obrany sobie temat. Reportażu, który dodatkowo ma tak barwny, nasycony język, że autor pokazuje nie tylko ogromną wiedzę w temacie, ale również jasne predyspozycje pisarskie, wrażliwe wejrzenie w naturę człowiek. Następnie, oba ta składniki składają się finalnie na książkę, którą nareszcie mogę pełnoprawnie reportażem nazwać. „San Francisco. Dziki brzeg wolności” Magdy Działoszyńskiej-Kossow, kolejna cenna książka w serii amerykańskiej, dała mi to wszystko od pierwszej strony, a ja mogę z ulgą w oddechu i wrażliwym czytelniczym sercu podziękować autorce za tak złożony, mięsisty i profesjonalny reportaż. Z wykształcenia jestem anglistką, więc większość faktów była mi znana, dlatego tym bardziej czułam się wsiąknięta przez narrację, bo została uzupełniona czymś, czego znać nie mogłam – mieszkańcami.
                Już sam opis parku Golden Gate świetnie pokazuje talent autorki. Bo przypuszczalnie nie wszystkich może interesować  jak doszło do powstania tego parku, któremu daleko do Central Parku, prawda? Otóż może wszystko, pod warunkiem, że jest to opisane tak absorbująco, jak robi to autorka: Park Golden Gate ma aurę ogródka działkowego, do którego właściciel zagląda zdecydowanie za rzadko, gdzie malwy co prawda radzą sobie świetnie, ale grządka z pomidorami dawno zmarniała, ścieżka z betonowych płytek zapada się w ziemię i obrasta mchem, a w składziku na narzędzia nocują włóczędzy.
               Czytam i zastanawiam się co jeszcze mnie urzeka w sposobie opowiadania autorki. Po chwili pojmuje. To ludzie. Ludzie, którzy jej towarzyszą, którzy są częścią krajobrazu, którzy sami są miastem, niczym kolejny wybudowany most czy kamienica. Bez ludzi nie ma opowieści, są tylko betonowe fakty. Autorka płynnie przechodzi między tematami, rozdziałami, spójnie zapowiada kolejny. Trafnie ukazuje w jaki sposób na przestrzeniach dziejów San Francisco stawało się „poligonem doświadczalnym ludzkich możliwości”.

                 Greg wydaje się pogodzony z tym, że od cywilizacji nie może ani całkiem uciec, ani całkiem jej naprawić. Dzieci kwiaty już kiedyś próbowały. Przez krótką chwilę rozsiewały po okolicy słodką woń i lecznicze właściwości. Ale dziś ich niedobitki są wypierane przez nowy gatunek człowieka, zaimportowany z Doliny Krzemowej i bezwzględnie pleniący się po okolicy, którego pieniądze i obyczaje niszczą zastany ekosystem. Homo technologicus pracuje w korporacji albo start-upie, światem zarządza za pomocą smartfona, ogranicza interakcje międzyludzkie do minimum, a awokado zrywa z półek w bezobsługowych sklepach Amazona. 
                Kolejny rozdział o „argonautach” czyli o gorączce złota, o „pacjencie zero” tego odkrycia czyli Marshallu. Ten fragment nakreśla ile pomieścić musi w sobie San Francisco, ile historii, ile dramatów, ilu ludzi pragnących władzy. To fragment, w którym poprzez rozmowę z właścicielem kilku barów i knajp dowiadujemy się o wpływach i zmianach czy handlu ludźmi, który kładzie się cieniem na nie zawsze „wolnej” historii tego miasta. Znów zgrabnie komponuje historię jednego człowieka z współczesnego świata z historią całego regionu. Czuć powoli, że trudno być fanem Doliny Krzemowej, nie widać tu wszystkiego kolorowo i płytko. Autorka wchodzi głębiej, zapowiada co nastąpi, co nie działa jak tandetny spoiler, ale jest zręcznym spoiwem wszystkich opowieści. To udowadnia, że Działoszyńska-Kossow miała od góry rozrysowany koncept swojej książki, która jest bardzo spójna. To zasługuje na szczególną pochwałę, bo to też aspekt, który bywa w reportażach wybrakowany.
               Przebyliśmy już okres gorączki złota, potem miniemy historię dotyczącą winnic, ale historii San Francisco nie można byłoby opowiedzieć bez trzęsień ziemi, co autorka czyni rozpoczynając od opisu jednego ze sławnych zdjęć z 1906 roku, kiedy to przesunięcie się płyt tektonicznych niemal zrównało miasto z ziemią, 80% budynków i wszystkie jego dotychczasowe osiągnięcia zostały zrujnowane. Autorka świetnie posiłkuje się tutaj również twórczością Jacka Londona.  Został wówczas wezwany, by ukazać ogrom zniszczeń i kruche bogactwo, które surowa, bezlitosna przyroda może unicestwić w kilka minut.
             Autorka przeprowadzi nas przez „trzewia miasta” i ukaże czym jest, skąd wywodzi się i z czego NIE słynie dzielnica Tenderloin, którą zgrabnie nazywa „przystanią dla nieuprzywilejowanych”. To jeden z moich ulubionych rozdziałów otwierający oczy tym, którzy jeszcze próbują śnić amerykański sen:
             Tenderloin nigdy wcześniej nie było bardziej noir, niż jest dziś. Po nieobyczajnej, ale mimo wszystko karnawałowej atmosferze lat dwudziestych nie ma śladu, został sam mrok. Żadna tam polędwiczka, tylko zgniłe podszycie, wstrętne podbrzusze właśnie. W mieście ogarniętym galopującym rozwarstwieniem społecznym to ostatnie miejsce, gdzie zachowało się niskoczynszowe budownictwo. Jest więc ostoją dla tych mniej zaradnych, odpornych i zdeterminowanych do rozpychania się łokciami w amerykańskim wyścigu do sukcesu. Bezdomnych, uzależnionych, imigrantów, głównie z Azji, a także weteranów. (…) Najczęściej siedzą w grupkach, na ziemi, oparci o siatki płotów lub mury budynków, na walizkach, skrzynkach, wózkach inwalidzkich. Niektórzy leżą rozpostarci na betonowym chodniku, jakby to były karaibskie piaski. Pomiędzy nimi śmieci, resztki jedzenia, strużki płynów wijące się po płytach chodnika i spływające do rynsztoka, jak dopływy tej samej rzeki. Może to kawa z przewróconego kubka, a może mocz lub wymiociny. 
            Z opisaniem okresu II wojny światowej przychodzi nam z pomocą znów zdjęcie, tym razem przedstawiające ogromną flotę z lotu ptaka. Niegdyś pracowało tutaj 200 tysięcy robotników, którzy budowali jeden okręt dziennie. To tutaj obsługiwano również flotę, która wypuściła Little Boy’a i Thin Man’a. Dziś wiemy, że ich historia niechybnie zakończyła się w Nagasaki i Hiroshimie. To w tym rozdziale dowiemy się również, że w „królowej miast Pacyfiku” odbyła się konferencja założycielska Organizacji Narodów Zjednoczonych. To wszystko jednak jest jedynie punktem wyjściowym do opowieści o coraz liczniejszym przybywaniu Afroamerykanów do miasta wraz z rokiem 1941, kiedy to potrzeba było ludzi do pracy w przemyśle obronnym. Miejsce, którego nie ominęły problemy segregacji rasowej zaraz po tym, gdy siła robocza nie była już potrzebna, bo wojna się skończyła. Co stopniowo prowadzi do narodzin ruchu Black Power.

                  Widzicie już powoli ten zamysł? Autorka udowadnia nam, że historia San Francisco to historia ludzi, którzy próbowali znaleźć tutaj dom, ale rzekomy rozwój, wiatr zmian, kataklizmy czy zwyczajna ludzka chciwość zawsze musiały kogoś stąd wyprzeć. Słusznie obrazuje, że miasto narodziło się niemal z „krzyku rozpaczy”, ponieważ ani do końca poszukiwacze złota, ani Afroamerykanie, ani hipisi, a teraz też nie do końca techies mogą się tutaj czuć w „pełni”. To wieczne miasto „w drodze”. Jak ujmuje to autorka, miasto „stało się punktem docelowym dla będących w drodze, azylem dla ekspatriantów, dziwaków, wykolejeńców, trubadurów prerii i ulicznych minstreli.”  Prześledzimy jak to San Francisco powoli stawało się enklawą dla tych wykolejeńców i dziwaków potrzebujących wolności artystycznej ekspresji. Takich ikon jak Allen Ginsberg, który właśnie tutaj odważył się po raz pierwszy przemówić, wydać swój pierwszy pisarski „skowyt”, dopingowany z widowni przez pijanego Jacka Kerouaca. Przechadzając się po lokalnych księgarniach w poszukiwaniu literatury dotyczącej bitników, poznaje księgarza, który…był kochankiem samego Ginsberga i Burroughsa. I ponownie czuję się zaskarbiona umiejętnością użycia przypadkowych spotkań, nieplanowanych ludzi , do opowiedzenia historii danego miejsca. Kolorowa opowieść o San Francisco nie może się też obejść bez historii powstania terminu „hipis” i wszystkiego, co sobą reprezentował, na co się buntował i czym się rozkoszował. Znów zajmie nas ciekawa postać i rozmowa ze starym hipisem, który najlepiej potrafi wytłumaczyć dlaczego tak naprawdę, zbyt prędkie i gwałtownie „lato miłości nigdy się nie wydarzyło”.
               Prawdopodobnie jednym z najciekawszych rozdziałów dla czytelnika będzie ten zatytułowany „Miasto demonów”. Po tym jak w 1968 zamordowano Martin’a Luther’a King’a, a potem senatora Robert’a Kennedy’ego, obywatele pogrążają się w dezorientacji i niepewności jutra. Autorka dobierając istotne wydarzenia tamtych lat kreśli świat, który szybko zabił erę „dzieci kwiatów” i położył się cieniem na Ameryce. Przecież to tutaj przez niemal dekadę grasował seryjny morderca znany wszystkim jako Zodiak. To tutaj Jim Jones wspierany przez burmistrza San Francisco zbudował potęgę swojej sekty, która zakończyła swój żywot w Gujanie wypijając cyjanek i odbierając życie niemal 900 osobom. To tutaj sfrustrowany radny zastrzeli rzeczonego burmistrza, a także Harveya Milka – pierwszego otwartego gejowskiego działacza i radnego miasta. Stąd autorka wychodzi w kierunku opowieści o rosnącej sile dzielnicy Castro, która stanie się centrum gejowskiej kultury i walk o prawa. To tutaj rodzi się symbol najbardziej dziś w Polsce nienawidzony – tęczowa flaga. Nie zabraknie też  hołdu złożonego ofiarom AIDS.
             Stopniowo zmierzamy do „dziś” i przychodzi czas na Dolinę Krzemową i wizytę w siedzibie Facebooka. Z poznaną i docenioną już w tym momencie książki, finezją języka autorki, ukaże ona sztuczność i zapętlenie życia w tej Dolinie niczym w Truman Show.
Magda przede wszystkim nie przyjeżdża szukać tego, co widoczne gołym okiem, ale tego, czego nie widać w turystycznych broszurkach. To jest najważniejsze w reportażu, którzy ma w pełni oddać ducha danego miejsca. Rozdział „Święty Franciszek by na to nie pozwolił” najlepiej podsumowuje wszystkie smaki, zapachy, kolory, widoki i poglądy jakie autorka chce przybliżyć czytelnikowi, gdy opowiada o tej rzekomej „królowej Pacyfiku”.
           I wiecie co? Tym bardziej chcę tam pojechać i przejść się po opowieściach Magdy. To chyba najlepiej świadczy o reportażu? Nie tylko przenosi nas w dane miejsce, ale nakłania do zweryfikowania faktów, obrazów, tych wszystkich zapachów i clashu tzw. techies z bezdomnymi. Jakby autorka rzucała nam wyzwanie: wejdziesz do tej knajpy, będziesz turystą czy pomożesz?
           San Francisco. Dziki brzeg wolności, Magda Działoszyńska-Kossow, lipiec 2020, Wydawnictwo Czarne