Charlie LeDuff, niesforny reporter, przejechał pięćdziesiąty tysięcy kilometrów i spędził trzy lata kręcąc ogólnokrajowy program „Amerykanie”, którego zwieńczeniem jest właśnie książka „Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje”. Lata, które według autora znacząco odzwierciedlają krajobraz polityczny, rasowy i gospodarczy Ameryki. Krajobraz, który uległ przeobrażeniu, transformacji, a może nawet deformacji. Jeździł bez mapy, zatrzymywał się ze swoją ekipą przy ludziach, którzy mieli historie wypisane na twarzy. Starał się uchwycić ich prawdziwe lęki i desperację. Pisze o gliniarzach, komandosach, kowbojach, Indianach, imigrantach, robotnikach fabrycznych, fryzjerach, hodowcach świń, gospodyniach domowych, wdowach, przemytnikach, kieszonkowcach, politykach i innych złodziejach (…) przygniecionych ciężarem długów i brakiem sensownej pracy. To im też dedykuje swoją książkę.

Black Lives Matter. Rebelia ranczerów. Zatruta woda we Flint. Prezydentura Trumpa. To właśnie wydarzenia i kryzysy zostaną najprawdopodobniej zapamiętane jako przełomowe momenty we współczesnej historii USA. A my byliśmy na miejscu, przepychając się przez tłum w kłębach gazu łzawiącego, kurczowo ściskając w dłoniach kamery i notesy, bez choćby grama makijażu na twarzy. 

Minęło kilka lat od mojej lektury „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki”, zatem trochę uleciał mi z głowy styl pisania autora. Pamiętam na pewno, że przypadł mi do gustu i poruszył wnikliwością obrazu upadku miasta, paszczy bankruta Ameryki. W „Shitshow” styl pisania autora to coś, co szybko uderzy w czytelnika. Autora jest tu mnóstwo. Już kiedyś snułam z Wami rozważania na temat obecności reportera w opowiadanych przez niego historiach. Zgodziliśmy się właściwie, że to zawsze zależy od tematyki. Nie można wyręczać się cudzymi historiami, pchać się przed nie, zwłaszcza, gdy istnieje ryzyko utraty szacunku wobec rozmówcy. Stonowanie, skrycie, dyscyplina językowa, czasem na granicy reportażu literackiego wręcz, gdy mowa na przykład o stylu pisania Wiśniewskiej czy Rejmer. Stonowanie? Skrycie? Dyscyplina? To na pewno nie LeDuff. Autor zaznacza swój teren w tekście i opowiadanych historiach od samego początku. Nie ma zamiaru odrywać się od wyrażania własnych opinii. Każdą historię poprzedza, pisane kursywą, własne wprowadzenie i obraz sytuacji widziane oczami autora, który trzeźwo komentuje amerykańską rzeczywistość.

LeDuff postanawia zacząć od historii dotyczącej pracy w USA. Udaje się do Willingston w Dakocie Północnej i zastaje świat daleki od amerykańskiego snu. To koszmar odmrażający pracownikom cztery litery, którym praca kończy się po trzech miesiącach choć obiecano im zarobki rzędu stu tysięcy dolarów. Wszyscy są przybici i samotni. Dobijającą wisienką na torcie tej historii jest Meksykanin, który zaczepia autora w jego aucie pod pretekstem wysępienia papierosa, a kończy na propozycji „obciągania za dwadzieścia dolców”. Autora dobija koszmarna jawność tego fałszywego snu o wielkich pieniądzach. Zostaje „muchas gracias” za chociażby papierosa i garść drobnych. Gdy Meksykaninowi skończy się benzyna, zamarznie w aucie. Liczy na szczęście – Mam nadzieję, że wyjdę na prostą, potrzeba mi tylko trochę szczęścia. 

LeDuff często przesuwa się też po tych historiach „kolorami”. Mówi o własnym dziadku z Detroit, który był czarny, kiedy przyszedł na świat, a biały kiedy umierał w Detroit. Nie jemu go za to osądzać. Ale białemu jest łatwiej. Dziadek o tym wiedział. Wszyscy o tym wiedzą. LeDuff kreśli obraz „wielobarwnych” problemów Amerykanów. Mówi o wymazywaniu Indian, którzy żyją poprzez ziemię. To najgorsze, najdotkliwsze co można im odebrać. Rozmawia z dobiegającą osiemdziesiątki autochtonką, która reprezentuje właściwie całą historię rdzennych mieszkańców, którym żaden ochotnik z organizacji paramilitarnej nie przyszedł na pomoc. Żaden bojówkarz, Buda czy biały mężczyzna. Wszyscy uwielbiają rdzennych mieszkańców Ameryki i im współczują, dopóki nie trzeba wyskoczyć z gotówki. To właśnie wtedy czerwony romantyzm ustępuje miejsca białym realiom władzy. – dodaje Carrie.

Problemem była broń, którą masowo i nielegalnie przywożono tu z sąsiedniej Indiany. Problemem były sądy i prokuratorzy, którzy nie ścigali posiadaczy broni, ponieważ więzienia i tak były pełne. A jeśli chodzi o kwestie koloru, to największy problem jest z zielonym, jak powiedział jeden z mężczyzn na rogu ulicy, powtarzając to, co mówili ludzie na rogach wszystkich ulic. Nikt nie ma zielonych. A wtedy zaczynamy walczyć między sobą jak szczury.

Autor nie pomija jednak też problemu zwykłego Amerykanina, który ma upadlające problemy ze znalezieniem pracy. Jak to „brak zielonych” nakręca wyścig szczurów o ochłapy. Mówi też o rolniczych oligarchach i samozwańczych władcach własnych ziem, którzy werbują pseudo militarne bojówki broniące ich posiadłości od najazdu federalnych i podejrzanych reporterów. W rozdziale „Brązowe morze” mówi o odcieniu przekraczania granicy przez Meksykanów. O tym jak Meksykanom i tak nie opłaca się oraz graniczy z cudem dostanie pracy w amerykańskiej firmy, którą otwarto na terenie ich kraju. Do tego stopnia, że ciężarna kobieta postanawia wsiąść na skuter wodny i postawić wszystko na jedną kartę, ponieważ „a nóż uda się w końcu przekroczyć granicę”. LeDuff nie staje jednak w miejscu. Sam przekracza granice i udaje się do „szarych osłów”, czyli odwiedza amerykańską fabrykę na terenie Meksyku. Nie uda się to bez zatrudnienia ochroniarza. A tam zastanie brak wody pitnej, kanalizacji i dolar piętnaście za godzinę dla pracownika. Nie żyje godnie ani Amerykanin, który stracił pracę ze względu na przeniesienie firmy za granicę USA, ani Meksykanin pracujący dla amerykańskiej firmy. Szare osły. Trudno o bardziej finezyjnie sformułowanie.

Dalej przenosimy się w lekturze do Flint, by zrozumieć co kryje się za nazwą rozdziału „Czerwone zęby”. Posiadają je mieszkańcy tego miasta Michigan, w którym urzędnicy zapewniali, że wodę wyglądającą „jak gówno” pobieraną z tutejszej rzeki można pić. Ludzie zatem dosładzali ją cukrem i pili. Wyglądali jakby w sklepach była promocja na kool-aida. „Gówno” okazało się ołowiem w wodzie i jawnym zatruwaniem obywateli. Jednak jeden „kolor” rozgrzał się ponownie w ostatnich latach. Zapłonął w Ferguson, kiedy zapalnikiem do zamieszek i niepokojów społecznych stał się martwy nastolatek leżący przez cztery godziny na rozgrzanej ulicy po sześciu strzałach policjanta. „Czarne życie ma znaczenie”. Black Lives Matter. Usłyszał chyba każdy z nas. Ile to już razy? Ale to właśnie tej kwestii autor oddaje najwięcej miejsca. Podlewa je własnymi łzami, przyznaje się do nich otwarcie. Nie omija też swojego Detroit, do którego wraca i opisuje nowego, białego, burmistrza. Mnie chyba jednak najbardziej interesowała wnikliwość amerykańskiego reportera, która dążyłaby do wyjaśnienia człowieka z „wewnątrz”, jak to się stało, że Donald Trump został prezydentem Stanów Zjednoczonych. I na niego LeDuff nie szuka wzniosłych metafor. Jest ich przeciwieństwem:

Republikanie potrzebowali kogoś z pierdolnięciem, kogoś, kto miałby choć trochę ikry. Ogólnie cała zbieranina przypominała podły ochłap mięsa – miękkie parówy, rachityczny salceson, tępy baleron. Sami sobie wybierzcie dowolną metaforę. Tu było trzeba porządnego, pełnokrwistego mięcha, przydałby się – i lada moment miał się zjawić – sir Szponder z Polędwicy, zawinięty w boczek i zanurzony w Marli Maples. 

Nie ma osoby, która pewnie nie słyszała już hasła „Make America great again” przerabianego na nieskończoną ilość razy. Wpisze się w historię polityki, ale też „memogenności”. Fraza, która wymazała wcześniejsze zapowiedzi Trumpa, mówiące o zamiarach wybudowania muru, by odgrodzić Meksykanów, uważanych przez niego za gwałcicieli. Wystarczyło rzucić: Przywrócimy wielkość Ameryce. Idealny slogan dla ludzi pragnących lepszego bytu. Dla ludzi, którym brakuje „zielonych”, a tych nagromadziło się w USA wielu. Te wybory nie należały do garniturów. Należały do flaneli. – oznajmia autor. Pamiętam swój własny szok w poranek, kiedy zrozumiałam, że nie doceniłam siły tej flaneli i myślałam, że obudzę się do prezydentury Hillary Clinton.

Z jaką nutą kończy LeDuff? To pozostawiam już Wam do odkrycia, jeśli zechcecie. Ponieważ LeDuff to LeDuff, po jego książki się chwyta bądź nie, zależnie od upodobań. To nie właściciel kwiecistego języka. To zbuntowany kowboj dziennikarstwa, który nie gryzie się w język, a prawd szuka najbardziej niewygodnych. Może właśnie kogoś tak butnego, bezpośredniego i nieokrzesanego potrzeba, by opowiedzieć w dalszym ciągu absurdalne różnice klasowe w USA. Trzeba reportersko „dawać z grubej rury”. Czy jednak jako anglistka dowiedziałam się czegoś więcej niż mogłam sama wynieść z obserwacji panoramy politycznej Stanów Zjednoczonych? Są niuanse, ale czy nie aż za bardzo przesłonięte osobistymi opiniami autora? Niewątpliwie taki był jego zamiar, a celu autora nie miewam w zwyczaju osądzać. To jego sposób opowiedzenia dzisiejszego amerykańskiego „shitshow”. Analiza osoby „ze środka” zawsze jest przydatna, uzupełnia dane i poszerza perspektywy. Przygotujcie się po prostu na brutalną szczerość bez ogłady. Flanelę reporterską, która jednak aż tak bardzo, jak się okazuje, od garniturów nie odbiega.

 

Shitshow. Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje, Charlie LeDuff, tłumaczenie Kaja Gucio, kwiecień 2019, Wydawnictwo Czarne