Obleśne soplisko zajęło starcze myśli. Wincenty zobaczył w nim członek w niby-wzwodzie.

Są książki, których pierwszy akapit wywołuje ciarki, wstrząs niepokoju, będący zapowiedzią mocnej i wstrząsającej lektury. To językowa siekiera wisząca w powietrzu, która jeszcze nie tnie, nie wiemy skąd uderzy, ale przeczucie mówi czytelnikowi, że wbije się w ciebie głęboko. Powyższe zdanie ma w sobie ogromną, drzemiącą moc interpretacyjną, tak silnie i obleśnie wręcz wgryza się w wyobraźnię wzbudzając niesmak, że wiedziałam, że jej zwyczajnie nie odłożę.

Sopel mocarz, dumny i wypolerowany. 

Zdanie-demon zachwycające warstwą językową podszytą czymś złowieszczym. Od razu pomyślałam, że będzie to pewnie jedna z tych nawiedzonych powieści, które swoim „złem” zostaną we mnie długo. Debiutancka powieść Katarzyny Wiśniewskiej „Tłuczki” trafiła w moje ręce podczas Literackiego Sopotu, kiedy to założycielka Wydawnictwa Nisza rozpływała się nad jej potencjałem, wspominając, że dotychczasowe recenzje są dość zapobiegawcze i boją się nazwać rzeczy zawarte w książce po imieniu. Zaintrygowana, nie mogłam nie zabrać jej do domu. Czego zatem można się tu bać nazwać po imieniu? Co drzemie w tej niepokojącej okładce, którą każdy interpretuje inaczej? Na tylnej okładce nie będzie na Was też czekać zapowiadający niezwykłą lekturę blurb. Książkę zamyka jedna z najbardziej niepokojących grafik, jakie widziałam.

(…) kawki i herbatki w papierowych kubkach, zachwieją się, paniusie odruchowo położą na nich polakierowane pazury. – pogarda dla kobiet, tytułowych „tłuczków” obnaży się dość szybko w narracji wraz z pojawieniem się pierwszej postaci – Wincentego. To trzypokoleniowa opowieść o kobietach, którym nie sposób wyrwać się z błędnego koła patriarchatu i przemocy. Momentami delikatna wręcz ironia może zmylić czytelnika, by za chwilę perfidia i powtarzalność występującej tu przemocy uderzyła nas jak obuchem w głowę. A temu wszystkiemu dodatkowo przygląda się aprobujący wszystko Kościół. Wróćmy do prowodyra – do Wincentego. Kultywatora stateczności, ujawniającego się jako kompulsywny wyznawca siły i precyzji, który konsekwentnie zaczynał mówić o popołudniu sekundę po dwunastej, a bułki kupuje tylko dla siebie i zje je wyłącznie ze smalcem lub masłem i cebulą, ponieważ nie znosi preparowanych serów i zaczerwienionych szynek. Wincenty zostaje wprowadzony w narrację tak, że wzbudza niezrozumiały postrach, jest zapowiedzią tyranii, zwiastunem przemocy, jeży włos na karku czytelnika.

Poniżana i tresowana żona Teresa urodzi Marię, równię kompulsywną, przywiązaną do swoich rutyn i nerwicy natręctw. Molestowana seksualnie córka wyjdzie za mąż za Andrzeja, byłego księdza wyrzuconego z seminarium za wykorzystywanie chłopców. Razem będą opiekować się córką Marii. Łucja zbliży się do ojczyma, który będzie o nią dbał bardziej niż matka. Andrzej przepoczwarzy się w Rycerza, który będzie bawił się z Lusią „w górę”. Ona wyrośnie na kobietę, która nie będzie potrafiła nawiązywać normalnych relacji, w seksie będzie szukać tylko poniżenia, a będzie skrycie marzyć o związaniu się ze swoim Rycerzem. Żadna z nich nie jest dobrą babcią, matką ani córką, nie mają w sobie ratunku.

Nie była matką matczyną. Nie mogła się przemóc, żeby chodzić na czworaka po mieszkaniu, rżeć jak koń. Parę razy przyłapała Łucję na wpatrywaniu się w sufit. Dobiegało stamtąd rżenie Sąsiadki od Masy Bachorów, matki czworga dzieci. Dla każdego z nich robiła z siebie kretynkę, udając konia, wychodząc na dwór w czapce z uszami Myszki Miki. Maria latami znosiła tupot stóp jej trzech synów i córki. Lubiła wyobrażać sobie, że wpadają na drzwi, rozbijają sobie łby, rozmazują krew po pucułowatych, bezmyślnych twarzach. Małe, antypatyczne kopie matki o intensywnie czerwonych ustach i dużych uszach.

Sposób narracji, gdy mowa o kazirodczych zbliżeniach różni się od reszty. Jest wielce sugestywny, buduje napięcie, urywa się, zawisa w powietrzu, rwie się, pozostawia czytelnika w grymasie zniesmaczenia i zaskoczenia. Można łatwo ulec złudzeniu, że Wiśniewska ledwie dotyka skandalicznych tematów. Siła interpretacyjna skierowana jest tutaj na odbiorcę, to od nas zależy ile wyczytamy i jak szybko zorientujemy się z tego dusznego klimatu, mgły przemocy, w którą nas wciągnięto i z której trudno znaleźć drogę powrotną. Wydaje się, że autorka użyła tutaj mistrzowskiego zabiegu, w którym wykorzystała język jako enklawę przemocy. Enklawę, w której rządzą mężczyźni i patologiczna karuzela nadużyć, w której dziadek wychowuje wnuczkę „na odwrót”. Uczy ją mówić, że to, co brzydkie, jest piękne albo, że talerz to kubek. Język staje się tutaj narzędziem manipulacji, który chroni oprawców przed karą.

Autorka nie stroni też jednak od dosłowności. Od „brandzlowania, stawianych namiotów, brania w usta, omiatania, ssania, gryzienia, ślinienia. To nie jest książka estetyczna, delikatna ani wymuskana. Stosunek seksualny nie ma tutaj być ani trochę czuły, piękny czy namiętny. Jest krzywdą, formą rządów, sposobem opresji i pokazywania wyższości jednej płci nad drugą. Nie umyka jej również temat aborcji i obłudy Kościoła. Czytelnika zaintryguje podczas lektury fakt skąd w debiutantce, która do tej pory pisała o Kościele dla Gazety Wyborczej takie tematy, ujęte w tak mroczną narrację dusznego zła patriarchatu?

Spodziewam się, że w czytelnikach książka może budzić frustrację, zwłaszcza wśród żeńskiej części. „Tłuczki” nie zapewnią bowiem łatwych rozwiązań, nie zaserwują wyrwania się z matni, nie przerwą cyklu przemocy. Nie poddajcie się również wrażeniu, że język powieści jest prosty. Chłodne i zdystansowane opisy scen przemocy nie uczynią ich łatwiej przyswajalnymi ani banalnymi. Obecna tutaj chaotyczna chronologia wraz z niedopowiedzianymi historiami staną się najsilniejszą metaforą uwięzienia i uprzedmiotowienia kobiet, którym odbiera się nawet możliwość poprawnego wysławiania i nazywania otaczających je przedmiotów. Okazuje się, że przerażają nie zawoalowane treści, męska dominacja czy przemoc, ale powtarzalność wzorców kobiecych zachowań, którym potłuczono kobiecość bez ich świadomości.

Ja powiem to głośno. To najodważniejszy debiut, jaki czytałam tego roku. Możliwie najlepszy.

Tłuczki, Katarzyna Wiśniewska, maj 2018, Wydawnictwo Nisza

 

Wydawnictwo Nisza świetnymi debiutami stoi. W tym roku wydało przecież dodatkowo Fragmenty Dziennika SI znalezione przez Łukasza Zawadę, które również walczą u mnie o tytuł najoryginalniejszego debiutu roku, o którym możecie poczytać tutaj:

Znalezisko literackie Łukasza Zawady