Tego ranka, gdy nienawidziłem jej bardziej niż kiedykolwiek, mama skończyła trzydzieści dziewięć lat. Była mała i gruba, głupia i brzydka. Najbardziej bezużyteczna ze wszystkich matek, jakie dotąd istniały. Przyglądałem się jej przez okno: sterczała przed bramą szkoły jak żebraczka. Zabiłbym ją odłamkiem myśli. Obok mnie, cisi i spłoszeni, przechodzili rodzice. Smutna zbieranina sztucznych pereł i tanich krawatów, która przylazła, żeby zabrać swoje nieudane dzieci, schowane tu przed światem. Oni chociaż wysilili się i weszli do środka. Mama miała gdzieś i mnie, i to, że jednak ukończyłem szkołę.

Słowa otwierające powieść Tatiany Tîbuleac mają siłę rozdrapywania najstarszych ran, które skryło nasze dzieciństwo. Rozgoryczenie młodego narratora nie trąci zwykła złością i buntem nastolatka, ale uważnego obserwatora rzeczywistości świadomego warunków, w którym przyszło mu się wychować. Rodzice tutaj „sterczą”, są „smutną zbieraniną”, która „przylazła” pod szkołę uderzając swoją sztucznością i taniością ocierającą się o tandetę. Dzieci są nieudane i ledwo kończą szkołę. Nie ma tu cienia ciepła, czułości, nadziei. Jest za to wybitność języka i snucia narracji, która służy swojemu celowi – zachwycić czytelnika. Jednak jestem Wam winna ostrzeżenie – to będzie bolesny zachwyt.

Syn nie ma krzty miłości, podziwu czy wdzięczności względem swojej matki. Początek powieści jest niemal litanią pogardy wobec własnej rodzicielki, która jest raptem karykaturą rodzica. Syna brzydzi jej styl ubioru, wysławiania się, jej obycie czy śmiech. Jedyne, co jest godne uwagi, to jej zielone oczy, których nie opisuje w formie komplementu, ale zwykłej pomyłki: Oddałbym ją na przemiał, a zacząłbym od włosów. Tylko jedna rzecz nie pasowała w całej tej historii – oczy. Mama miała zielone oczy, tak piękne, że marnowanie ich na tę sfermentowaną twarz wydawało się grubą pomyłką.  

„Lato, gdy mama miała zielone oczy” to jednak nie tylko narracja syna, który nie dzierży swojej matki. Od tego niewątpliwie się zaczyna, ale autorka równie wybitnie opisuje szaleństwo rówieśników. Każdego coś „dotknęło”. To również niebywale trafny opis warunków życia tamtejszego regionu. Akcja rozpoczyna się w momencie ukończenia szkoły, który powinien być dla każdego młodego człowieka momentem poczucia ulgi, wolności, kiedy to snuje się plany na przyszłość. Tej książki nie da się czytać w oderwaniu od rumuńsko-mołdawskich korzeni autorki, które mogą wyklarować czytelnikowi tę rzadko spotykaną gorycz młodego narratora. Nastolatek gardzi teraźniejszością, nie obchodzi go przeszłość, a w przyszłości nie widzi nic. Byliśmy niczym i robiliśmy n i c. Podczas wszystkich lat w tej szkole nie słyszałem ani razu, żeby jakiś kolega chwalił się wakacjami, tak jakby oprócz szaleństwa dotknął nas też trąd. Z Aleksego wylewa się bezsens i poczucie beznadziei, wypełnia go pustka nie do załatania, nie ma kropli sensu, która mogłaby ją chociaż odrobinę wypełnić. Czy książka pozostanie w takim tonie do końca? Czy damy radę znieść to, co nam serwuje?

Mam słabość do rumuńskiej prozy. Chociaż słabość to nietrafne słowo. Mam w sobie absolutny podziw i skromnie nazywam je arcydziełami. Literatura rumuńska ma swój osobny głos na scenie literatury europejskiej. Zazwyczaj przeszywa ją ustawiczny ból, dotyka ją wieczna niesprawiedliwość oraz powszechna nędza, z której często nie sposób się wyrwać. Niekiedy rozwiązaniem pozostaje jedynie emigracja, która przecież zawsze pozostawia kogoś lub coś w tyle. Najczęściej rodzinę i własne korzenie. Pomyślmy chociażby o „O dziewczynce, która bawiła się w Boga” czy twórczości Herty Müller. To literatura, której się nie zapomina, prześladuje, snuje się za czytelnikiem. To twórczość autorów, którzy przeszli więcej niż przeciętny człowiek i mogli przez to wyjść na kraniec języka, by nauczyć się tak obrazowo opowiadać o ludzkim bólu i niedoli. To samo czyni Tatiana Tîbuleac w pełni oddając nastroje i brud lat dzieciństwa naznaczonego niewypowiedzianą agresją, brakiem dobrostanu i bezwarunkowo kochających rodziców. Nie jest to jednak literatura, której wyłącznym celem jest odczuwanie bólu przez czytelnika. To najwyższy estetyzm języka, który zachwyca samą strukturą opowieści i niebywałą czułości pisarki, która wie czego „dotknąć” w swojej fabule, by podczas lektury brakło nam tchu. Jak wtedy, gdy przed nami rozpościera się zachwycający widok, a jedyne co potrafimy, to głęboko westchnąć, bo słowa i żadna próba uwiecznienia na zdjęciu nie oddadzą kunsztu tego, co widzimy. Takie samo mam poczucie, gdy piszę tę recenzję. Nie oddam tego, czym jest ta książka i jak genialnie jest napisana. Trzeba się odważyć jako czytelnik i zrobić to samemu, ponieważ literatura rumuńska to odmienny stan przeżywania i inne spektrum przeżyć danej nacji.

Co jeśli za horyzontem nie czeka żadna nadzieja? Co jeśli Aleksy staje się powoli własną matką muśniętą szaleństwem, pijącą piwo do śniadania, z popcornem tryskającym po całej kuchni, zatrzymaną w szaleńczym śmiechu i nieporadności? Natknąłem się na nią, jak prażyła popcorn na płycie kuchennej i śmiała się do siebie. Tak jakby stłukł się telewizor, a film wypadł z ekranu i trwał dalej u nas w kuchni. – czujecie tę prozę kruchą jak stłuczony telewizor, momentami nieokiełznaną jak film wychodzący z ekranu? Tak piszą wyłącznie ludzie wysoce wrażliwi, a ja pod takim piórem kłaniam się najniżej. Nie ma szaleństwa bez przyczyny. Tutaj gorycz nie jest zwyczajnym buntem nastolatka. Narrację prowadzi dorosły Aleksy, który widzi i wie więcej. W dalszej części książki dowiemy się jaka strata dotknęła matkę i syna, co ich od siebie oddaliło i naznaczyło na zawsze. Nie jestem z stanie zliczyć ilość razy, gdy podczas lektury łzy garnęły się do oczu. Spychałam je skutecznie do 22 strony. Kiedy to błędy rodziców stają się nieodwracalne i odkładają się w dziecku sporą liczbą traum i blizn. Był to ostatni raz, kiedy jeszcze mógłbym kochać mamę, gdyby mi na to pozwoliła. 

Spójrzcie jednak jak autorka potrafi też pisać o miejscach, na dowód jej niezaprzeczalnego talentu pisarskiego:

Najciekawsze w domu wydawało mi się jednak powietrze. Wilgotne i słodkie niczym obrane winogrono. Miałem wrażenie, że nie wdycham go, lecz łapczywie je przełykam, a po dwóch dniach czułem, jak oblepiło mnie ze wszystkich stron i wytapetowało wewnątrz każdy mój organ. Czymkolwiek bądź kimkolwiek było to miejsce – pochwyciło mnie i unieruchomiło, tak jakbym znalazł się nagle w gościnnym żołądku węża dusiciela. 

W jednym z postów celowo zacytowałam jedynie akapit otwierający książkę. Jest tak pełen bólu i gniewu, że może albo zachęcić albo zniechęcić. Chciałam utworzyć atmosferę wyboru tej lektury jako podejmowanego ryzyka – czy dasz radę ją znieść? Spoglądam na coraz liczniejsze reakcje na lekturę czytelników i wielu ją zniosło i nazywa niebywałą. Chcę podkreślić głośno – nie bójcie się jej, ponieważ zaskoczy Was w najpiękniejszy z możliwych sposobów. Ten gniewny, rozgoryczony ton, który otwiera książkę nagle przeistoczy się w liryczne dzieło na krawędzi poezji. Język stanie się kruchy i ulotny wraz z łagodnieniem charakteru naszego narratora, którego różne doświadczenia życiowe naznaczą boleśnie, ale po to, by tworzyć sztukę, która dotknie wielu odbiorców, a nie wyłącznie niszczyć otoczenie i bliskich w szaleńczych porywach agresji. Takie właśnie dzieło stworzyła dla nas autorka, coś ponadczasowego, coś tak dotkliwego, co znacznie wykracza poza Rumunię.

Ta książka chwilami boli tak bardzo, aż braknie tchu. W pewnym momencie Aleksy jest zmuszony uderzyć matkę pięścią w klatkę piersiową. Odbiór tej lektury był momentami jak takie uderzenie w klatkę, że aż braknie Ci tchu. Tatiana swoje niewielkich rozmiarów podrozdziały często kończy takim pytaniem bądź zdaniem oznajmującym, które wali w czytelnika obuchem. Zdarzały się momentami, że szlochałam. Nie tylko płakałam, to był autentyczny szloch. Bo im głębiej w lekturę, tym bardziej przypominasz sobie, że człowiek zdolny do tak silnej nienawiści jest też zdolny do wielkiej miłości, przebaczenia i troski. Wszystko odczuwa mocniej. Możliwe, że autorka stworzyła jednego z moich ulubionych narratorów. Były chwile, kiedy zwyczajowo chciałam wstawać w poszukiwaniu ołówka, by zakreślić bezcenne cytaty, po czym zaprzestawałam takowych prób. Cała książka stała się godna zakreślenia. Nie wiem czy będę mieć siły sięgnąć po nią kiedyś ponownie, ale Was do tego zachęcam, wręcz obliguję. To książka tak napisana, że otumania i uzależnia jak zioło, od którego nastoletni Aleksy chciał się uzależnić w Amsterdamie. Takie książki trzeba czytać. Takich książek się nie zapomina. A pomyśleć, że to pierwsza powieść pisarki po opublikowaniu zbioru opowiadań. Chcę więcej. Jeśli będzie to Wasze pierwsze spotkanie z literaturą rumuńską, to będzie jednym z lepszych. To tytułowe „lato” nigdy się nie skończy dla wnikliwego, czułego czytelnika. Potem proszę Was, przybądźcie do mnie znów i podzielcie się swoimi własnym przeżywaniem tej lektury, wszystkimi łzami.

Lato, gdy mama miała zielone oczy, Tatiana Tîbuleac, tłumaczenie Dominik Małecki, sierpień 2021, Wydawnictwo Książkowe Klimaty