Witaj, kolejny książkowy przyjacielu. Gdy czuję potrzebę przyłożenia książki po lekturze do klatki piersiowej i ją przytulam, to wiedzcie, że trzymam przy sercu coś wyjątkowego. Coś, co podczas czytania przeszywało mnie wiele razy swoim rozmachem, formą, treścią i podejściem do tematu. „Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek” to nie tylko intrygujący tytuł, ale książka na wieczny powrót. Takiej, której nigdy się nie oddaje. Mam nadzieję, że zdołam Wam przekazać dlaczego. Skonwertować na język recenzji jej unikatowość i wrażliwość, która nie jest często spotykana w literaturze.

Gdy mijasz zaledwie pierwszą stronę, masz wrażenie, że tę powieść napisał ktoś na wskroś mądry. Dodałabym, że przewrotnie mądry. Piszący trochę jakby na opak o uniwersalnych prawdach, wyznawanych i czepiających się tak zwanych odmieńców czy wyrzutków. A mądry „przewrotnie”, dlatego, że Filip Zawada stworzył nieoczywistego narratora. Franciszek, który nie wie do końca czy lat ma 10 czy 11, mieszkaniec sierocińca, bękart, lokalny bajarz, krnąbrny, błyskotliwy. Jego intensywne myśli i talent do opowiadania jawią się jako mechanizm obronny przed nierównościami świata. Małoletni narrator to nie jest oczywiście nowy wynalazek w literaturze, ale zaufajcie mi, takiego Franka jeszcze nie było. Wiemy, że to ten mały-dorosły. Ja Was zapewniam, że skradnie Wam serca. Zawada bowiem wkłada mu do ust język pozornie prosty. Trafi on do każdego czytelnika, ale żeby jednak tę skrywaną pomiędzy wierszami życiową mądrość wychwycić z gąszczy ironii i zabawnych sytuacji, trzeba będzie wnieść się na inny poziom odczuwania i empatii. Wtedy, podczas tak uważnego czytania, otoczy nas lektura niebanalna, nietuzinkowa, dawno w polskiej prozie niespotkana. Mówię „otoczy”, bo jest w tym wylewie słodko-gorzkich prawd wiele pocieszającego tonu. Tak jakby autor chciał nam załagodzić trud egzystencji, który jest naszym udziałem każdego mozolnego dnia.

Już trzy razy byłem brany pod uwagę, jeżeli chodzi o adopcję, jednak koniec końców, nikt się na mnie nie zdecydował. Ludziom cały czas coś nie pasuje. Pewnie im się nie podobał mój żydowski nos. Mówię żydowski dlatego, że wszyscy o nim tak mówią, chociaż nie jestem Żydem, a nawet jakbym nim był, tobym się do tego nie przyznał, bo za to można zostać ukrzyżowanym.

Młody Franek jest władcą słów. Stwarza krainę, która go chroni. Rosną w niej opowiadania, kwitnie czuła analiza rzeczywistości, zakorzenia się świadomość życia w niełatwym świecie. W szkole jako bękart, jest szykanowany, niestworzone opowieści ratują go przed pobiciem. W sierocińcu jest jednym z najstarszych i jest proszony o snucie opowieści młodszym. Opowieściami i egzystencjalnymi pytaniami, które nie pasują do młodego obywatela świata, potrafi doprowadzić opiekujące się nimi zakonnice do łez. Trudno nie tyle co polubić, ale nie pokochać tego małego gawędziarza z duszą starszą niż jego opiekunowie. Zawada robi więcej. Sprawia, że masz ochotę wejść w tę powieść i go adoptować. Tę czarną owcę, czarnego kota, odmieńca, milczka, który odstaje od reszty i nie jest nigdy wybierany jako pierwszy.

Czeka Was zatem mądra lektura wypływająca spod pióra nie tylko zdolnego pisarza, który dobiera ciekawą formę dla swojej opowieści, ale też człowieka, który czujemy, że życie przeżywa najaktywniej od wewnątrz. Powieść okryta delikatnym humorem, którego nie można mylić z komedią. To książka, którą prawie całą będziecie chcieli zakreślić jako trafny cytat, komentarz do rzeczywistości. Co ważniejsze – jako komentarz także do własnego życia. Zwłaszcza jeśli choć trochę czujecie się wyrzutkami w kwestii silnego odczuwania i odbierania otaczającego Was świata, pełnego sprzeczności i społecznego zimna.

Już po dwudziestu stronach myślałam, że nie pomieszczę w sobie nagromadzonego tutaj bogactwa treści. Czyta się pozornie szybko, ale człowiek się rwie, by zwolnić. Zdecydowanie zwolnijcie, żeby nie umknęła Wam waga treści. A są jej tutaj tony. Zawada „dotyka” tak wiele. Obnaża stereotypy i zaściankowe myślenie Polaków, chociażby w ich stosunku do Niemców i Żydów. Ukazuje absurdy wychowania, gdy każe mu się stać w kącie, stosuje się głodzenie czy karci się dziecko za samodzielne myślenie. Pyta: Siostro, po co tak naprawdę się ciągle tworzymy? Może zamiast ciągle się rodzić na nowo, w końcu byśmy dorośli? Dotyka czule, ale i dojrzale światów, w których się skrywamy. Dobrze, że jest niebo – mówi młody narrator, układamy chmury we własne problemy, jest gdzie się schować. Z kolei po chwili, na podstawie śmierci kościelnego, rozważa niemal nieme piękno śmierci, która uwypukla to, co jest. Śmierci doświadczamy tylko dzięki innym ludziom. Jest wspaniała, kiedy się ją odczuwa żyjąc. Zawada wkłada dodatkowo niesamowitą czułość gestów w swojej prozie. Często porusza temat kruchości i ulotności życia, jest tu wiele gniewu na Boga, na bezsens i bezsilność. To też obserwator absurdów szkolnych, nierównego oceniania przez ludzi starszych, którzy pakują nas do wyznaczonych szuflad zanim sami zrozumiemy, gdzie nas „korzonek”. Franek to wnikliwy obserwator i analityk, gdy przygląda się również dorosłym. Siostrom zakonnym łkającym w ukryciu. Załamaniom. Zwątpieniom. Wszyscy jesteśmy ludzcy, z zadrami, niedoskonali, ale warci miłości – zdaje się mówić. Przypomina co to znaczy być człowiekiem w tym nieludzkim świecie: Lizaka trzeba zawsze lizać pod kocem, żeby nikt nie widział, bo wtedy innym robi się przykro. To z pozoru proste sentencje, zakrawające na zbiór mantr do wiecznego wracania. Złożone w jedną, spójną całość pod tytułem „Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek” absolutnie nie trącą banałem. Zaręczam wrażliwością własnej duszy, którą często tutaj między wierszami zostawiam.

Zawada równie sprawnie operuje anegdotami i odniesieniami, ponieważ nigdy nie wiesz gdzie wylądujesz i z jaką puentą na końcu każdego z tych krótkich rozdziałów. Niekiedy mają zaledwie po kilka linijek, a maksymalnie trzy strony. W związku z tym książkę czyta się sprawnie, ale krzyczę do każdego  o zwolnienie podczas lektury, by mylnie nie odebrać jej wyłącznie jako komediowej bądź satyrycznej, tylko i wyłącznie ze względu na lekki ton włożony w ustach osieroconego Franciszka. Tam kryje się studnia starczej mądrości. To jak krótkie przypowieści o istocie rzeczy. Tematy ostatecznie, ważkie, życiowo nieodzowne przekazane w mniej bolesny sposób. Może wybitność tej książki leży właśnie w tych składnikach. Po pierwsze: niepozorny dziecięcy narrator. Następnie: humorystyczny ton, a przede wszystkim odbiegnięcie od depresyjnego tonu, który zazwyczaj towarzyszy prozie mówiącej o śmierci, samotności jednostki i mozolnych próbach zetknięcia się z drugim człowiekiem.

Franek rozważa wszelakie aspekty ludzkiego istnienia i potrzeby bycia kochanym. W pewnym momencie mówi: Wszystkie normalne dzieci to debile, bo jak się nie doświadcza smutku, tylko codziennie dostaje lody, to nic się z życia nie rozumie. Te proste mantry, wulgaryzmy wplecione w dziecięcy język grożą odrzuceniem przez niektórych czytelników. Nie każdy złapie się na tego typu zabiegi, ja jednak sądzę, że czytający przetransportują je we własne życie z łatwością. Objadając się wciąż słodkimi lodami można sobie je zdecydowanie obrzydzić. Jeżeli nie przeczytacie tej książki w całości, a zaledwie liźniecie fragmenty, to nie zrozumiecie jej zróżnicowania i tego, jak odstaje od wydawanej obecnie prozy.

Przed lekturą nie zapoznawałam się z obecnymi już opiniami. Całkiem możliwe, że już teraz okładka tej książki uderza w Was z zewsząd. Teraz czytam, że nazywa się ją już wydarzeniem czytelniczym roku, książką roku, a ktoś nazwał ją nawet swoją książką dekady. Nie ukrywam, że przybliżam się nieco do tych śmiałych opinii. To na pewno nie jest książka dla sceptyków. Na pewno nie dla kogoś, kto już wie, gdzie przynależy i czułość nie jest dla niego. Nie dla chłodnych analityków. Tutaj zdania nie muszą zakręcać, zawijać, wywijać na wszystkie strony i ciągnąć się na wiele linijek egzystencjalnych rozważań, których nie powstydziłby się największy filozof. Można uderzyć w czytelnika językowym skondensowaniem i absolutnie nie tracić na wybitności i mocy przekazu. Nie oceniajcie zatem po okładce, nawet nie po wysypie recenzji, a już na pewno nie fragmentarycznie.

Przytulcie całość. Jak ja. Zaraz po zamknięciu książki.

Większość dzieci, które przewijają się przez nasz sierociniec, nie ma urodzin, bo nie wiadomo, kiedy się urodziły. Najczęściej mamy daty znalezienia albo podrzucenia. Mnie znaleziono na śmietniku. Moi rodzice byli barbarzyńcami bez serca. Nigdy nikt ich nie odnalazł. Od dziecka patrzę na śmietniki inaczej niż wszyscy. Jezus też tak miał, tylko on inaczej patrzył na stajnie. W okolicy naszego sierocińca jest kilka stajni i jedna mleczarnia. Dzieci powinno się podrzucać albo rodzić właśnie w mleczarni, bo jest tam dużo tego, czego dzieci potrzebują najbardziej. Cysterny miłości. 

Po lekturze człowiek czuje, że też będzie od tej pory patrzył inaczej na swoje „śmietniki”. Tę książkę będzie można wielokrotnie innym „podrzucać”. Gdy nie urodziłeś się blisko metaforycznej mleczarni i brakuje ci czegoś, co najbardziej w życiu potrzebujesz, to można do tej powieści podłączyć się jak do swojej osobistej „cysterny miłości”.

 

Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek, Filip Zawada, marzec 2019, Wydawnictwo Znak