W ostatnim czasie udało mi się trochę przyspieszyć z czytaniem i postanowiłam te trzy lektury połączyć w potrójną recenzję. Łączy je męskie spojrzenie autorów na świat dookoła. Adam Robiński serwuje nam wnikliwe i czułe spojrzenie na jeden z ukochanych przez wielu regionów Polski, Krzysztof Środa pisząc pozornie o rybach oraz przyrodzie porusza znacznie więcej, by zakończyć ten tekst na powieści ukraińskiego pisarza, którą wiele osób typowało na jedną z lepszych książek minionego roku.

Są książki, które wymagają odpowiedniego przygotowania. A potem zaraz przeprosin. „Kiczery” można by czytać w zwolnionym tempie współmiernym długim wędrówkom. Zasiadając do kawy po serbsku, nie turecku. Tak jak serwuje ją autorowi jeden z jego rozmówców. Zatem ja na wstępie muszę przeprosić. Że nie zadbałam o lepszą aurę. Że nie zabrałam „Kiczerów” chociażby na wieś, gdzie czekałby na mnie i lekturę kominek. Przede wszystkim jednak przepraszam autora i jego książkę, że przeczytałam ją w dwa dni. Zgrzeszyłam przeciw lekturze.

Rozkoszować się nią można tygodniami niczym widokami bieszczadzkiego bezkresu. Ja byłam wygłodniałym wilkiem zamiast powolnym żubrem przechadzającym się po Bieszczadach. Ja się zagalopowałam, ponieważ ta lektura wymaga ciszy, co najwyżej śpiewu ptaka czy strzelania ognia w kominku. Pędziłam, bo bałam się, że cisza mi gdzieś ucieknie i zburzy spokój lektury. Czy żałuję? Absolutnie nie, ponieważ teraz mogę do Was przybiec i powiedzieć co nieco o tej kolejnej magicznej książce w serii Sulina. Adam Robiński swą pisarską czułość obnażył już w „Hajstrach”, by potwierdzić ją w swoim kolejnym dziele zabierającym nas tym razem z bocznych dróg w krajobraz Bieszczad oraz jego mieszkańcach przywiązanych do natury.

Tytuł „Kiczery” autor zaczerpnął z definicji jednego z bohaterów swojej książki, kartografa Wojciecha Krukara. Jego zdaniem to „nieistotne, anonimowe” mniejsze wzniesienie wokół wsi przy innym, większym wzniesieniu. Zrezygnował z zatytułowania książki wyłącznie „W Bieszczadach” chcąc przypomnieć, że Bieszczady to nie wyłącznie połoniny czy Tarnica.

Robiński obrazuje kogo i co przyciągało do Bieszczad. Robi więcej. Pochyla się nad mieszkańcem, jednak bez nachalności. Gdy rozmówca nie życzy sobie ingerencji w jego „terytorium”, autor go nie przekracza. Odnajduje tęsknoty za minionym, za mniej wydeptanymi szlakami, za wędrówkami, które trwały dniami, a nie ograniczały się do podjechania samochodem niemal pod szczyt. Kiedyś przyjeżdżali tu marzyciele, utracjusze pragnący oswoić się z krajobrazem. Wielu mogło usłyszeć z politowaniem – „Synek, wracaj do domu.” Na pytanie „co takiego mają w sobie te Bieszczady” usłyszymy, że „przecież to jest Alaska”, gdzie za tropem niedźwiedzi, pojawia się ślad rysia, a potem jeszcze bobrowe żeremie. Że tutaj bajki z dzieciństwa były zawsze czarno-białe przez co dowiadujesz się dopiero lata później, że Smerfy były niebieskie.

Poszedłem spać do „utulni” na sąsiadującej łące. Drewniania chata stała na sześciu betonowych nogach. Tabliczka informowała, że zbudowano ją dopiero co za norweskie pieniądze. Najwyraźniej jednak część z nich wsiąkła gdzieś między Oslo a tartakiem, bo przez niezaimpregnowane sęki kropla za kroplą do środka ciurkała ulewa. Położyłem śpiwór między kałużami i przez pół nocy nasłuchiwałem kapania. Rano poszedłem do Ruskiego, po drodze parokrotnie przekraczając bystre potoki. Kilka malowniczych wąwozów trawersowało niewysoką przełęcz, by wreszcie doprowadzić do przestronnej doliny. Idąc, nie mogłem się nadziwić, ze nie ma tu nikogo poza mną, bo były to najładniejsze kilometry z dotychczas przebytych. Sama droga była owocem wieloletniej współpracy kopyt, stóp i cierpliwych procesji erozji. Miejscami skała świeciła nagością. Ruskie było wsią w stanie śpiączki. 

W wywiadzie dla Dwutygodnika autor wspomina, że przy jego poprzedniej książce niektórzy wyrokowali, że byłaby lepsza, gdyby ominął część historyczną, a skupił się na opisach przyrody. Z kolei Robiński odparł, że czytelnicy z reguły omijają opisy przyrody, dlatego musiał sobie zostawić „wentyl bezpieczeństwa dla tych, którzy tego nie lubią”. W „Kiczerach” w odróżnieniu od „Hajstrów” jest zdecydowanie więcej ludzi. Zapewne nie będę jedyną jeśli powiem, że ja wręcz proszę, życzyłabym sobie, by Adam Robiński zaufał swojemu talentowi literackiemu i częściej dawał nam od siebie swoje absorbujące i wrażliwe opisy przyrody oraz spotkań z ludźmi, których schronieniem jest dzicz. Mam przeczucie, że Adam Robiński z książki na książkę będzie coraz lepszy.

Jeśli nie macie w sobie otwartości, która pozwoliłaby przekroczyć Wam utarte ścieżki własnych lektur, to może Was „Srebro ryb” nie poruszyć. Boję się, że nawet ktoś mógłby nazwać książkę nudną. Może nie porwą kogoś jak ten bystry potok, którym odznaczają się zawsze niepozorne objętościowo eseje Krzysztofa Środa. To autor, który obok tematu głównego przemyca powiastki filozoficzne, które moim zdaniem są najbardziej odznaczającą się cechą jego pisarstwa. Nie wydaje mi się, że przez „Srebro ryb” trzeba się przedrzeć jak przez muł, ale opływa się tymi treściami w przyjemnym odosobnieniu. To coś więcej niż wyłącznie atlas ryb.

Mnie osobiście cieszy, że pojawia się coraz więcej książek, które przypominają, że nasza planeta nie jest wyłącznie planetą ludzi. Jaki inny środek przekazu jak nie literatura może nas sprowokować do myślenia i obudzić współczucie do istot innych niż wyłącznie udomowione psy i koty? Autor sam rozpoczyna książkę od stwierdzenia, że ryby nie obchodzą chyba nikogo prócz wędkarzy. Może tym zdaniem od razu przykuć uwagę czytelnika, sprowokować do troski i uważniejszego czytania. Po kilku stronach dotarło do mnie dlaczego „Srebro ryb” urzeka mnie najbardziej – autor z samego siebie czyni eksperyment. Analizuje swoje sny o rybach, wspomina chłopięce wędkowanie, zastanawia się ile ryb cierpi bardziej od jednej świni. To, co urzeka najbardziej to jego dywagacje na temat podobieństw pomiędzy ludźmi i rybami oraz tego dlaczego te drugie poczuły potrzebę wyjścia z wody i przeobrażenia się w człowieka. Ponieważ oj nie, nie pochodzimy od małpy. Niektórzy nie boją się przyrównywać prozy pana Środy do Oty Pavla, którego sam autor wspomina i podziwia. Trzeba przyznać, że dwóch panów coś łączy. Wykorzystują ryby w najpiękniejszy sposób – do tworzenia opowieści o dorastaniu, człowieczeństwu, przyrodzie i traktowaniu zwierząt.

My, ludzie. Możemy grać na fortepianie. Bo zamiast płetw mamy dłonie. Możemy oglądać zachody słońca nieprzesłonięte mniej lub bardziej mętnymi warstwami wody. Wschody słońca również możemy oglądać, chociaż nie wszyscy chcemy. Mamy powieki, więc zasypiając, zamykamy oczy, dzięki czemu możemy budzić się długo po świcie. Mówimy. Piszemy. Uprawiamy seks. Dzielimy stały ląd granicami, a potem zabijamy się, żeby te granice przesunąć w tę lub inną stronę. Jeździmy na nadmorskie plaże i kładziemy się na piasku, żeby wygrzewać się w słońcu, i czasem tylko – jakby dla niepoznaki, na chwilę, na niby – zanurzamy się w wodzie. A kiedy przychodzi ta gorsza, zimna pora roku, na plaże nie jeździmy, lecz latamy – bo po bardzo długim okresie życia na lądzie i zazdrosnego podglądania ptaków nauczyliśmy się nie tylko pełzać, chodzić, biegać, ale też unosić w powietrzu. Czyli jest fantastycznie. I powinno być oczywiste, po co wyszliśmy z wody. Powinno, ale nie jest.

Reportaż, eseje, a teraz powieść, która wcale nie jest daleka od fikcji. To pierwsza przeczytana przeze mnie książka w tym roku i już rozumiem fascynację i umieszczanie „Internatu” w najważniejszych czy najlepszych książkach 2019 r. To jedna z tych gęstych powieści, która pochłania czytelnika od pierwszych stron. Wrzuca nas w swoją fabułę niczym żołnierza na front. Od razu stajemy ramię w ramię z głównym bohaterem. Jest nim trzydziestoparoletni Pasza, milczący nauczyciel bez pasji, który równie bardzo od niechcenia wybiera się po swojego siostrzeńca, by odebrać go z tytułowego internatu. Po drodze jednak zastaje go wojna, gdzie front się przesuwa i czyni z raptem trzech dni koszmar zostający w ludziach na dekady.

-Dokumenty! Kurwa dokumenty! Pasza grzebie w kieszeniach i kieszeni nagle robi się tak wiele, że się w nich gubi i nie może niczego znaleźć, i wyciąga różne śmieci: wilgotne chusteczki, którymi rano przeciera w szkole buty, kartki z tematami lekcji, awizo z poczty na paczkę do odebrania. Tak-tak, myśli Pasza, z przerażeniem patrząc w twarz żołnierza, trzeba odebrać paczkę, paczkę, paczkę. Zapomniałem, myśli i jego skóra robi się mokra i zimna, jakby jego samego ktoś przetarł wilgotnymi chusteczkami do czyszczenia butów.

Choć trafiamy do wschodniej Ukrainy, nietrudno wtargnąć w te apokaliptyczne wizje, które przekraczają wszelkie granice. Pisanie Żadana jest gęste i surowe. Mówi o czymś znacznie więcej niż pokonywaniu fizycznych przeszkód w dotarciu po siostrzeńca, ale też o pokonywaniu własnych ograniczeń, tym bardziej, że Pasza często unika jakichkolwiek konfliktów wymawiając się swoją niepełnosprawnością. To, co trzyma w napięciu to plejada absurdów i nieszczęśliwych przypadków, które w sekundę mogą sprawić, że jedna błędna decyzja może doprowadzić do nieuniknionego końca. Strony tej powieści pocą się od duszności strachu wojennej aury. To wszystko zawdzięcza swojemu językowi, który towarzyszy tej powieści drogi, która wychodzi poza standardy. Pokazując chociażby, że nie tylko ludzie, ale i przyroda oraz zwierzęta zmieniają się pod wpływem wojny:

Tej zimy drzewa w ogóle są szczególne – bardziej czułe od zwierząt, drgają przy każdym wybuchu, trzymają w sobie swoje ciepło, nie zamarzają, wytapiają wokół siebie czarne zagłębienia, w których zielenieje stara trawa. Kora jest wilgotna i bezbronna, kiedy jej dotykasz, plamisz się ciemnym bolesnym sokiem jak farbą, jak krwią ze skaleczeń. 

Kiczery. Podróż przez Bieszczady, Adam Robiński, listopad 2019, Wydawnictwo Czarne

Srebro ryb, Krzysztof Środa, czerwiec 2019, Wydawnictwo Czarne

Internat, Serhij Żadan, tłumaczenie Michał Petryk, luty 2019, Wydawnictwo Czarne