Urodziłem się w niedzielę, w lutym, w ukraińsko-rosyjsko-polsko-żydowskiej rodzinie głównego księgowego berdyczowskich zakładów odzieżowych, które akurat się zamykały. Zapewne właśnie to wpłynęło na moje pieskie życie. Narodziny to nie wszystko. Nie wierzę w horoskopy. Tamtego dnia, kiedy ważyły moje losy, za oknem opadały białe płatki. Takie, wiecie, drobniutkie kawałeczki zamarzniętych rzek pachnące obcymi krajami. Chociaż wtedy sypały ułamki najzwyklejszego Dniepru – nie Dunaju, Donu, Wisły, nie Amazonki czy Missisipi, nie Newy czy rzeki Moskwy, tylko właśnie Dniepru. Z wyglądu niczym się nie różnią, ale zapachu żywego śniegu nie da się pomylić. W pokoju starego, którego bardzo lubię, ekran telewizora śnieży tak samo, tylko płatki na ekranie niczym nie pachną. Tak jak wszystko, co dzieje się w telewizorze. 
             Dwóch czytelników podczas lektury tej książki zadało mi pytanie czy mi się nie dłuży, bo oni mieli wrażenie, że jest tutaj wiele fragmentów o niczym. Muszę przyznać, że byłam zaskoczona, ale po chwili pomyślałam, że to cudowne różnice w odbiorze świata. To, co dla nich mogło wydawać się niczym, dla mnie było wszystkim, ponieważ ja czytając to dla mnie bogate „wszystko”, czułam każde przesłanie jakie chciała zapewne przekazać nam autorka. Celowo używam słowo „czułam”, bo jeśli przeczytaliście uważnie powyższy cytat, to zauważyliście, że ma on w sobie wiele zapachów, a właśnie zapachy będą tutaj wabiącym, ciekawym, oryginalnym nośnikiem treści. Chciałabym powiedzieć, że to nasze różnice w odbiorze może wynikają z naszej płci, ale to byłaby nieprawda. Wiele wspólnej wrażliwości dzielę również z męskimi czytelnikami. Zatem to o tę wrażliwość chodzi, ostrość zmysłów, fakt, że treść można naprawdę też wąchać, a cały świat składa się nie tylko z tego, co widać przed naszym nosem, ale tego jaką woń nam pod ten nos podsunie. Dlatego zdecydowałam się na kolejny wpis, który tym razem skupi się na świecie kreowanym przez kobiety. Każda z tych książek sięga głębiej, tam gdzie zazwyczaj boimy się wejść. Nie trącają udawaną melancholią czy ckliwością. Są ostre, konkretne i stonowane zarazem.

              Pierwszą z nich jest „Dom dla Doma” ukraińskiej pisarki Wiktorii Ameliny. Wiktoria to moja rówieśniczka, która swoje życie zawodowe rozpoczęła od bycia…programistką i menadżerką w międzynarodowych korporacjach. Jednak po dziesięciu latach zajęła się już wyłącznie pisarstwem, co uplasowało ją w grupie najważniejszych głosów w literaturze ukraińskiej. Po lekturze jej powieści przetłumaczonej przez Katarzynę Kotyńską dla Wydawnictwa Warstwy uważam, że miejsce w tej grupie jest w pełni zasłużone.
               Amelina szybko mnie zaskarbiła tymi „drobniutkimi kawałeczkami zamarzniętych rzek”. Przywiązaniem do szczegółów i pomysłem na opowiedzenie historii narodu dosyć niebanalnym głosem. Tutaj narratorem jest pies. Pudel. Dominicus, w skrócie Dom. A czym pies najbardziej odbiera świat? Zapachami. A umiejętność nadania woni rożnym scenom, uczuciom, a nawet sytuacji politycznej i społecznej, to jeden z najciekawszych zabiegów jakie Wiktoria Amelina zastosowała w swojej książce.
             Dom zaczyna od swoich narodzin i pierwszych wspomnień, ale też od świadomości tego, że praca, bądź jej brak, ludzi będących jego właścicielami wpływa też na jego pieskie życie. Mówi o swoim pochodzeniu i rasie, by następnie przedstawić się jako autor tej książki i o tym, o czym będzie opowiadał i jaki ton będzie mieć książka. Wszystko to dowodzi tego, że Dom jawi się nam dość prędko jako świetny narrator, który chcę utrzymać naszą uwagę. Udało mu się. Ja szybko „złapałam haczyk” i chciałam śledzić losy tego skromnego psa „wyrzutka”, który nikomu nigdy nie chciał błąkać się pod nogami, a ma więcej wspólnego z człowiekiem niż niejeden przedstawiciel gatunku ludzkiego: Opowiem, jak doszło do tego, że ludzie mnie zabili. Proszę się nie bać, cierpienia ani szczegółów zabójstwa psa nie będzie. Jeśli szukacie książki z cierpieniem i krwią, to pora odłożyć tę i poszukać innej. Słowo daję, wcale nie chodzi mi nawet o wskazanie i ukaranie zabójców. Niewykluczone zresztą, że to ja jestem wszystkiemu winien. 

            Na początku powieści dowiadujemy się kto kupił Doma na myśliwego, z którego będą się śmiać, ponieważ marny z niego pomagier przy polowaniu na kaczki. To ostatecznie doprowadzi do tego, że trafi do córki swojego pierwszego właściciela. Wszelkie opisy autorka wprowadza zapachami, co zaskakująco trafnie oddaje naturę człowieka i jego problemy maskowane pod ludzką skórą i pozorną dorosłością. Dom potrafi wyczuć smutek, miłość, strumyki goryczy, a nawet wiarę. Potrafi dojść do tego alkohol i trujące substancje, którymi ludzie oblepiając się nieświadomie pracując w zatrutych zakładach. Ten natłok zapachów budzi w Domie chęć powrotu do zapachowej prostoty jego pierwszego lokum. Jesteście ciekawi jak pachnie ślepota dziecka? To przemycanie historii oczami psa, który logicznie staje się powiernikiem samotnych ludzkich opowieści . Pies i jego mądry nos, który śmiało możemy zinterpretować jako jego mądry rozum.
           Później fabuła skupia się wokół wyobraźni małej Marusi, która oślepła w wieku pięciu lat. Ona zmuszająca dorosłych do tworzenia twórczych zabaw i opisów zaginających rzeczywistość dookoła porusza wciąż wyobraźnię dorosłych i sama staje się przez to pośrednio małą dorosłą. Pies interpretujący świat przez węch i niewidoma dziewczynka odbierająca wszystko głębiej i intensywniej ze względu na swą niepełnosprawność okazują się trafnie dopasowanym duetem narracyjnym. „Póki skrzynia jest zamknięta, dla Marusi tak czy inaczej jest w niej światło” – przez powieść przewija się jeszcze jedna „postać”. Jest nią skrzynia, na której śpi dziewczynka. Mieszkanie jest zatłoczone, ubogie, głodne. A ta skrzynia, do której nie ma klucza pożera wyobraźnię dziewczynki i wydaje się skrywać nie tylko wyimaginowane skarby dziecka, ale też strachy dorosłych. Jej tajemnica niesie jednak też nadzieję, jej zawartość jest tajemnicą wiary, że jakieś światło czeka po drugiej stronie. Pomimo przewijającego się smutku, ja pamiętałam obietnicę psa-narratora daną na początku – mamy się tutaj nie doszukiwać krwi i cierpień. Narracja Ameliny niesie w sobie niekiedy ślepą naiwność psa, która koreluje z niewidocznym światem małej dziewczynki. Czy oby dwoje znajdą dla siebie kiedyś prawdziwy dom? To już pozostawiam czytelnikom tej niezwykłej ukraińskiej prozy.

            Kolejną książką oferowaną nam przez Wydawnictwo Warstwy to niebanalny i intrygujący portret „bebechów” polskiej rodziny opowiedziany przez Dominiką Horodecką w jej książce „Wdech i Wydech”. Z wywiadu z Sylwią Chutnik dowiadujemy się, że pierwotny tytuł książki miał brzmieć „Dziewczynka z zakładu pogrzebowego”, ponieważ młoda narratorka Natalia mieszka w kamienicy w pobliżu cmentarza komunalnego. Redaktor ostatecznie wspomógł w zmianie tytułu na „Wdech i wydech”, co znacznie bardziej koresponduje z nieustającym oddziaływaniem ciała i psychiki na kartach tej ciekawej polskiej prozy. Poza tym, na rynku książkowym za dużo obecnie książek z dziewczyną, dziewczynką, czy kobietą w tytule, których zawartość często może rozczarowywać, a wart uwagi debiut Horodeckiej mógłby przyćmić.
           Dlaczego o tym wspominam? Bo pod żadnym pozorem nie chcę, by czytelnik sądził, że po zarysie fabuły czeka go kolejna Bildungsroman jakiejś tam sobie dziewczynki dorastającej w Polsce lat 80-tych i 90-tych. Ta książka i jej język to znacznie więcej.
Babcia bez specjalnego przejęcia spełnia moje życzenie i stawia mnie wściekłą na podłodze, po czym odwraca się i rusza w stronę zlewu. Jak gdyby nigdy nic bierze szarą gąbkę i nalewa na nią odrobinę ludwika.
– Płacz, płacz – zaczyna nucić nad zlewozmywakiem – przyjedzie mać, da ci cycka, pójdziesz spać.
Zawsze gdy śpiewa tę piosenkę o cycku i maci, ma do mnie pretensje o to, że tak dokazuję, a ja zawsze się zastanawiam, kim jest ten cały mać i czemu ma mi dać cycka. Niemniej piosenka zaczyna działać. Najpierw moją uwagę skupiają wydobywające się dźwięki, a następnie kolor babcinych ust – malinowy z domieszką fioletu. 
– Matkę skuli, ojca wzięli do niewoli – kontynuuje babcia – a ty płacz, bo serce boli.
Jej wargi to otwierają się, to zamykają, a ona coraz bardziej staje się sobą i coraz mniej ręką uderzającą w moje półdupki.
            Bicie w półdupki. Płacz. Cycki. Usta. Babcia. W tym niepozornym fragmencie dzieje się wiele, przemyca jeszcze więcej, a przede wszystkim, moim zdaniem, w trafny sposób przedstawia młodą narratorkę wypełnioną po brzegi ciekawością świata, pewną krnąbrnością, ale też chęcią nauki i zrozumienia otaczającego ją życia i procesów. Natalia wyrasta w rodzinie podzielonej między krewnych matki i ojca, którego alkoholizm i nieokiełznane wybuchy, pojawianie się i znikanie kierują życiem rodziny. Brzmi jak niejedno dzieciństwo potomka lat 80-tych, ale fabularnie książka Dominiki Horodeckiej daleka jest od powszechnego obrazka rodzinnego upychanego pod dywan.
Brakowało mi ostatnimi latami prozy opowiedzianej z perspektywy tak wnikliwego dziecka, którego dzieciństwo tłamszą dorośli sami zachowujący się jak rozkapryszone dzieci. Horodecka zdaje się być wrażliwe na wszystkie procesy dorastania, a co najbardziej wyróżnią ją od innych, to jej skupienie na cielesności. Druga babcia nazywa Natalię „cipuchną”, sąsiad zostawia swój mętny mocz w słoiku, cebula i schabowy nie zawsze pięknie pachną, tak jak i pijany ojciec. Autorka sporo miejsca poświęca nie zawsze atrakcyjnym aspektom naszego ciała. Pieski narrator u Ameliny wszystko odczuwał zapachami, uważna Natalia w prozie Horodeckiej widzi świat wszystkimi zmysłami i nie boi się o tym mówić w pierwszej osobie.
Masz  w sobie tę dawną część, odpowiedź na wszystkie pytania, te spontaniczne pytania, których już nie zadasz, tę ekspresję, której nie zaryzykujesz publicznie. Ale dopóki żyjesz, ono też żyje. Twoje pierwotne stworzenie. Ta istota nieporadna może mieć więcej słuszności niż obliczone ja. Ja wprawdzie wjechało na wyższe piętra, ale czy aby się nie zakleszczyło między nimi? Tam, między wypada a nie wypada, między ciałem a skrępowaniem, że się je posiada, między tym, co mi o mnie powiesz,a tym, co chcę usłyszeć. Między być a myśleć o tym, że się jest.
          Nie przejdźcie obok tej prozy obojętnie. Dominika Horodecka nie tylko popycha nas do wszystkich zakopywanych przez nas pytań z dzieciństwa, przywraca jego analityczność i niefrasobliwość. Robi to wszystko tworząc opowieść swoim własnym, charakterystycznym głosem, który trudno do czegoś przyrównać. Jej język jest soczysty, mięsisty, ale nie wulgarny. Przedstawia dziewczynę, a nie „cipuchnę”. Przyszłą właścicielkę na pewno niebanalnej biografii, który wyrwała się z okowów niekoniecznie zdrowej rodziny. Coś świeżego i nieoczywiste na kobiecej scenie literatury w Polsce.

          Teraz czas na książkę, która pewnie odbiega od tego, co na co dzień czytacie. Tego, co WYBIERAMY do przeczytania, bo przecież to, co wyląduje przed naszymi oczami jest ostatecznie wyłącznie naszym wyborem. Sądzę, że ta książka może umknąć czytelnikowi z dwóch względów. Pierwszy to fakt, że najczęściej chwyta się prozy, a nie literatury publicystycznej na pograniczu eseju. Choć daleka jestem od szufladkowania tej książki do jakiekolwiek gatunku, ponieważ po prostu czegoś takiego jeszcze nie czytałam. Drugi powód to temat. Mało kto świadomie chwyciłby za książkę, która próbuje odpowiedzieć na pytanie „Jak umierać?” w okresie beztroskiego, gorącego lata. Nic bardziej mylnego. Bardzo chciałam Wam o tej książce napisać i od serca polecić. Jej autorka, Urszula Kluz-Knopek, ceniona artystka wizualna, już nie raz zaskakiwała mnie swoimi wystawami i ich tematyką, dlatego niezmiernie ucieszył mnie fakt, że Wydawnictwo Słowo/obraz terytoria postawiło na jej niebanalny umysł i wydało „Playdead.info. Śmierć/nieśmiertelność jako pojęcia z pozoru przeciwstawne w kulturze współczesnej”. Może się to wydawać długi tytuł długiego naukowego słowotoku, ale wrażliwość autorki absolutnie zapewnia czytelnikowi coś znacznie obszerniejszego. Z Przedmowy dowiadujemy się czegoś istotnego:
Jak mówić dzisiaj o śmierci, by przywrócić ją do życia? W jaki sposób postępować, by stała się na powrót bliska, lecz na innych zasadach, uwzględniających nowe technologie i rzeczywistość wirtualną? Książka ta jest osobliwym tekstem, który powstawał na przestrzeni kilku ostatnich lat. Osobliwym, ponieważ nie jest to praca przynależna do konkretnej dyscypliny naukowej. Źródłem inspiracji jest dla mnie wszystko, co pobudza do myślenia i prowokuje do stawiania pytań. Nie starałam się zatem formułować zasadniczych tez ani rozwiązywać i diagnozować problemów, ale jedynie niektóre odsłaniać, by w ten sposób zachować formę maksymalnie otwartą. Czy zresztą na takie pytania można udzielić prostych odpowiedzi?
            Jak mówić o śmierci, by przywrócić ja do życia? Czyż to nie piękne pytanie i jednocześnie trudne zadanie? O czym przekonamy się czytając książkę Urszuli. Zastanawialiście się ile znacie określeń „wymijających” dosłowne słowo „śmierć”? Rozważaliście, dlaczego tak jest? Dlaczego dzisiejsze czasy tak bardzo spychają zmarłych na margines, a z żałoby i rzewnego płaczu na pogrzebie uczyniły powód to niejakiego wstydu i przesady, którą powinno zachować się w domu zamkniętym na klucz? Autorka prześledzi wszystkie te niesamowite zmiany i procesy, które oddaliły nas od śmierci kończąc na równie fascynującej współczesności. To, co mnie ujęło, to fakt, że autorka rzeczywiście odnajduje inspirację wszędzie, jest piekielnie wnikliwą obserwatorką życia, procesów i jego końca. Ludzie z taką wrażliwością widzą więcej, zręczniej łącza fakty, tworzą przekonywujące wnioski, a tą książką, przede wszystkim poszerzają horyzonty i sposoby postrzegania śmierci. Jest to bardzo frapująca lektura pełna niespotykanych odkryć, które przybliżyć może nam tylko ktoś, kto próbował dotrzeć do odpowiedzi na to fundamentalne pytanie zadane w przedmowie książki.
           W śmierci znamy tylko rozpacz i strach. W ledwie dostrzegalny sposób, podczas lektury zaczęłam czuć coś przeciwnego – spokój. Za pomocą poszukiwań „przyczyn zdziczenia śmierci”, od których autorka zaczyna swą książkę, czytelnik stopniowo wprowadzany jest w szereg wiadomości, które nie tylko uzupełniają wiedzę faktograficzną, ale swoimi celnymi wnioskami przybliżała mnie do swoistego oswojenia się z odchodzeniem. W niesłychanie ciekawy sposób autorka śledzi zmianę postrzegania śmierci i żałoby na przestrzeni wieków:
Wraz z końcem średniowiecza rozpoczął się proces zmian i śmierć powoli przestawała być częścią życia, a stawała się częścią choroby. (…) Co ciekawe, do XVIII wieku obecność dzieci przy łożu śmierci była czymś zwyczajnym. Dziś często spotykamy się z opinią, jakoby kontakt z ciężko chorym lub umierającym bliskim był nieodpowiedni dla młodego człowieka. Jakże rzadko widzimy dzieci w hospicjach, szpitalach, na cmentarzach. Prawie nie słyszymy rozmów o śmierci prowadzonych szczerze, bez wybiegów słownych typu „odszedł”, „zasnął”, „przeniósł się na tamten świat”, „poszedł do Boga”, „opuścił ziemskie domostwo”, „zakończył ziemską tułaczkę” – sugerujących jedynie zmianę stanu, a tym samym zaprzeczających nieodwracalności śmierci. (…) Przez tysiące lat odczuwaliśmy obowiązek i potrzebę przeżywania żałoby. Nieskrępowane okazywanie uczuć dotyczyło zarówno pospolitych ludzi, jak i królów. (…) Wiek XX charakteryzuje się odrzuceniem żałoby. Dni odosobnienia zupełnie zniknęły, zatracił się ich społeczny i rytualny charakter. 
            Zmieniło się nie tylko nazywanie, uciekanie od śmierci i wylewnej żałoby, ale zmienił się nawet stosunek do cmentarzy i ich umiejscowienia w miastach. Urszula pisze o powstaniu „funeral homes”, które w USA świetnie się „przyjęły”, by świetnie ukrywać śmierć i czynić z niej niemal coś ładnego. Poznamy aktywistów z sektora usług pogrzebowych, a różnorodność i nowatorskość tych ostatnich nie raz nas zadziwi, poczynając od wydruku części ciała zmarłego w 3D, poprzez produkcję kamieni żałobnych z prochu zmarłych czy powstanie hasztagu #deathpositive, po My Mushroom Burial Suit, czyli stworzony dla konkretnej osoby kostium pogrzebowy z grzyba, w którym dana osoba zostaje pochowana. Poznamy też szczegóły pracy artystycznej samej Urszuli pod tytułem „Latający Dom Dobrej Śmierci”, nie chcę Wam go spoilerować, odkryjcie go sami, bo jego idea jest piękna. Z kolei tytułowe playdead.info to też projekt autorki, tym razem internetowy. Codziennie do sieci wrzucane są tysiące zdjęć oczekujących na reakcję użytkowników. Playdead.info to miejsce, w którym wgrywamy swoje zdjęcie, by móc je…zdeformować, unicestwić, przekształcić na kilka nie do końca atrakcyjnych sposobów.
           Chyba najcenniejszą lekcją, jaką niesie książka Urszuli jest dostrzeżenie i zrozumienie skomplikowanych procesów na przestrzeni lat, które doprowadziły do tego, że ze śmierci nas niemal okradziono. Jak zostaliśmy zobligowani do życia jak najdłużej, jak manipuluje się śmiercią, a z przykazania „nie zabijaj” dodano kolejne brzmiące niemal „nie umieraj”, którego dowodem są wciąż żywe dyskusje na temat np. eutanazji czy aborcji. Bo zastanówmy się wspólnie z autorką „czy oby na pewno miarą dobrego życia jest jego długość”? Ja, jako czytelniczka, mogę zapewnić, że te liczne pytania, odkrycia i niesamowita forma książki zostały we mnie na długo, nie oszukujmy się, do dziś.

         Maurytyjska pisarka, Ananda Devi, tak dotkliwie i boleśnie opisuje kondycję człowieka, bywa to tak mroczne i złowieszcze, że jej książek nie potrafię przestać czytać, a potem boję się, ciężko mi, duszno, by do nich ponownie wrócić. Poczynając od „Zielonego sari”, gdzie śledziliśmy dosłowne narodziny zła i przemocy, autorka swoim unikatowym stylem zaciągnęła mnie do rzeszy fanów swojego pióra. Nie inaczej było z „Ewą ze swych zgliszcz”,która nie tylko ten zachwyt podtrzymała, ale zaliczyłam ją do jednej z najlepszych książek zeszłego roku. Ananda posiada niebywały talent do opisywania najmroczniejszych zakamarków naszych dusz, zakleszczenia zła i podziałów klasowych, które nie chcą jej bohaterów wypuścić ze swoich szponów.
         Wydawnictwo W Podwórku dostarcza nam tym razem jej zbiór nowel zatytułowany „Smutny ambasador”, gdzie pisarka dalej dowodzi swojego talentu i nie rozczarowuje czytelnika. Jeśli ktoś z Was nie rozpoczął jeszcze przygody z jej twórczością, to te nowele można określić jako ciut lżejsze, takie które przygotują Was na cofanie się do mroczniejszych manifestacji jej wyobraźni, gdzie króluje bezsilność będąca więźniem jej bohaterów. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, to w swoich nowelach Devi ucieka od tego mroku, by zanurzyć się z kolei w tytułowym smutku. Czytając ten zbiór nie czułam już takiego ścisku żołądka jak przy poprzednich. Dyskomfortu wynikającego z faktu, że nie ja ani nikt nie pomoże tym bohaterom. Przy lekturze najnowszej książki opływam mnie bezbrzeżny, poczciwy smutek, zawarty również w tytule książki, który jest również tytułem pierwszego opowiadania. Oto jego fragment:
Czy pojmujecie znaczenie smutku? Myślę tu o takiej jego bezlitosnej odmianie, która jest pozbawiona sensu, gdy się on powolnym pływem, systematycznie podmywającym samą podstawę waszego bytu. Jesteście ambasadorem w jednym z największych krajów świata. Traktują was jak króla. Macie tyle personelu, że nie wiadomo, co z nim począć. Nie musicie podnosić małego palca, żeby wykonać najmniejszą pracę. A jednak. Komu możecie powiedzieć, że jesteście nieszczęśliwi? Waszej żonie, oczywiście. Tymczasem ona, aż za dobrze rozumiejąc znaczenie tego smutku, pakuje walizki, ponieważ ma taką możliwość, zanim to miejsce pożre ją na surowo. Komu innemu? Dziesięciu milionom ludzi, którzy was otaczają? 
            Kolejną zaletą zbioru jest fakt, że autorka zdecydowała się tym razem umiejscowić swoje opowiadania w ojczyźnie swoich przodków – Indiach. Kulturalna mnogość, kakofonia dźwięków, zapachów, morze ludzi i zachowań, zderzenie bogactwa i biedy. To miejsce patchworkowe, gdzie można zmieścić wszystkie opowieści świata, przeplatać je realizmem i czymś na granicy baśni. Devi udowodni tym zbiorem swojego talentu pisarskiego nie tylko językiem czy tematyką, ale też ciekawymi zabiegami. Jednym z nich będzie przywołanie czytelniczej uwagi, by wyszukiwać swoistych mostów między opowiadaniami. Uważnemu czytelnikowi, który będzie się powoli nasycał tą prozą, nie umknie fakt, że wątki, postacie, sytuacje będą się przewijać i wymijać między sobą, co było chyba moją ulubioną częścią czytania „Smutnego ambasadora”. Gratka dla czytelników, którzy oprócz ważnych puent i znaczeń, lubią również doszukiwać się elementów scalających wszystkie nowele.
          Co jednak pozostaje największym atutem pisarstwa Devi, to jej umiejętność uwypuklania wszystkich ran, blizn, zadrapań czy pęknięć ludzkiej egzystencji. To autorka, która wybitnie poświęca się najważniejszemu tematowi w swojej twórczości – człowiekowi. Przy czym Devi zabiera nas do odległych krain, kusi egzotyką, ale opisywane przez nią emocje są przecież uniwersalne. Jest bezpretensjonalna, surowa, pisze unikając stereotypów. Pozornie tak odległa jak Mauritius, ale język emocji pojąć potrafi każdy z nas, jeśli tylko zechce. W przypadku zbioru „Smutny ambasador”, tysiące kilometrów smutku dotarło tam, gdzie miało.
Dom dla Doma, Wiktoria Amelina, tłumaczenie Katarzyna Kotyńska, czerwiec 2020, Wydawnictwo Warstwy
Wdech i wydech, Dominika Horodecka, czerwiec 2020, Wydawnictwo Warstwy
PlayDead.info. Śmierć/nieśmiertelność jako pojęcia z pozoru przeciwstawne w kulturze współczesnej, Urszula Kluz-Knopek, czerwiec 2020, Wydawnictwo Słowo/obraz terytoria
Smutny ambsador, Ananda Devi, tłumaczenie Krzysztof Jarosz, sierpień 2020, Wydawnictwo W Podwórku