-Kim jest ta ślicznotka? – zapytała.
– Dziennikarką z Polski.
– A ja miejscową wariatką. Bardzo mi miło.
Wracała z pola. Szukała dzikich szparagów, ślimaków, jadalnego ostu.”Tego, co zawsze”. Z tego co zebrała, będzie pięć albo sześć obiadów. Robi też na drutach, wyszywa, a potem sprzedaje to na targu, na który dojeżdża stopem. Pracy nie ma, potwierdziła.

Po lekturze reportażu Aleksandry Lipczak widzimy, że sama Hiszpania jest swoistą wariatką. Zachłysnęła się zbyt szybko demokracją po rządach generała Franco i zatopiła wiele ludzkich, niewinnych istnień. Ludzi ufnych w zamierzenia rządu i deweloperów. Trzy i pół miliona mieszkań stoi pustych, a wydaje się siedemset tysięcy nakazów eksmisji. Za tym wypadają ludzie z okien…

Hiszpania nagle pośród turystycznego gwaru i przeludnionej Barcelony wyłania się cała pokiereszowana. I ta okładka. Czyż ten kadr nie jest idealnym obrazem zderzenia nowego ze starym, a ławka na której siedzą trafną metaforą symbiozy?

Spotykamy ludzi ukrywających się 30 lat w domach przed reżimem Franco, który dawno przestał istnieć.

Mieszkańców drobnej wioski, która nagle staje się mekką małżeństw dla wszystkich.

Wzdrygamy się na myśl o cierniowych drutach wbitych w ciała ludzi zwisających z płotu dzielącego Hiszpanię od imigrantów.

Przede wszystkim jednak poznajemy „Ludzi z placu słońca” i pierwszą w historii burmistrzynię Barcelony – Adę. Tych, którzy próbują łatać dziury po karygodnych błędach rządu i walczą z kryzysem, który w Hiszpanii ciągle trwa, a którego my, Europejczycy, nie słyszymy, zajadając się tapasami, nie potrafimy dostrzec ciszy dobiegającej od masy bezrobotnych i bezdomnych…

Aleksandra Lipczak wtapia się w Hiszpanię na kilka lat. Wącha, płacze, dotyka, rozmawia i słucha. Choć momentami historie proszą się o głębsze rozwinięcie, to mnie ten debiut w pełni nasycił. Reportaże nie wszystkich do siebie przekonują, niektórzy wolą burzliwe karty fikcyjnych powieści. Aleksandra Lipczak, laureatka stypendium im. Ryszarda Kapuścińskiego, wyważa oby dwa te gatunki. To, co najbardziej przekonuje mnie do danego reportażu to to, że nie ogranicza się on tylko do prezentowania nagich faktów. Lubię, gdy zza kartek wygląda do nas autor, jego spojrzenie, emocje, poświęcenie w pisaniu, a nawet i zatracenie. Widzę Ciebie w tej Hiszpanii, Aleksandro, bardzo wyraźnie. Historie, które osobiście wyszukałaś i dałaś im słowa godne ich kalibru. Drugim reportażem, który przysparza obecnie Wydawnictwu „Dowody na Istnienie” czytelników jest „Wszystkie dzieci Louisa”(o największym spermooszustwie w Holandii),  i niech mi Pan Kamil Bałuk, jej autor, wybaczy, ale w tym duecie zdecydowanie wybieram „Ludzi z placu Słońca.” Pożarłam „ich” w dwa czerwcowe dni, znów za szybko. Ale ze smakiem. Polecam bez wahania!

Te słowa potrzebują kontekstu. Kontekst jest taki: dookoła, w jakimś sensie, wali się świat. Na początku dwudziestego pierwszego wieku, w Europie, ludzie popełniają samobójstwa, bo tracą dach nad głową. Ada Colau ma z tym do czynienia na co dzień, więc kiedy mówię te słowa, drży jej głos, a oczy zachodzą łzami.
„Zachodzą łzami” – jak to kiczowato brzmi.
„Płakać”- co za podejrzane słowo. Ten, kto ” się popłakał”, mazgai się. Kto się „rozpłakał” – stracił nad sobą panowanie, rozłożył się. „Popłakał” – w ciszy, zawstydzony. „Zapłakał” 0 chyba w dziewiętnastym wieku.
Płakanie w każdym wydaniu to czynność rozlazła.
A jednak łzy Ady Colau 5 lutego 2013 roku takie nie są. Są bardziej jak kropka nad i albo wykrzyknik. To łzy oburzenia, płacz antysystemowy.

Czy trzeba dodawać coś więcej? Po prostu – czytajcie!

Aleksandra Lipczak, Ludzie z placu słońca, maj 2017, wydawnictwo Dowody na Istnienie