Fascynujące było to, co wyczytałem w „National Geographic”, a mianowicie, że obecnie żyje więcej ludzi, niż zmarło ich w całej historii ludzkości. Innymi słowy, gdyby wszyscy chcieli jednocześnie zagrać Hamleta, nie mogliby, bo zabrakłoby czaszek!
Zanim przejdę do wrażeń po lekturze „Oto jestem”, muszę Wam opowiedzieć jak zakochałam się w prozie Jonathan’a. Musimy się cofnąć do roku 2011, a ja muszę się przyznać do grzechu, gafy, nieświadomości. Otóż najpierw obejrzałam film „Strasznie głośno, niesamowicie blisko”, bo nakręcił go Stephen Daldry, czyli twórca ukochanych przeze mnie „Godzin”, „Lektora” i „Billiego Elliota”. Nie wiedziałam kto stworzył Oscar’a Schell’a, nazwisko Safran Foer brzmiało w moich uszach obco.
Są jednak książki, które odciskają się w nas tak głęboko, że nigdy nie pójdą w zapomnienie. Mogą ulecieć niektóre wątki, sceny, ale nigdy nie zapomnimy jakie silne uczucia w nas wzbudziły.
Są też filmy, po których obejrzeniu człowiek żałuję, że to już koniec i ma niepohamowaną chęć przeżyć, bardziej rozbudować postacie, poprzez sięgnięcie po książkę. Rzadko kto wybiera taką kolejność – film, a potem książka. W tym przypadku, należę do tych drugich, co nie odbiera wartości ani jednego ani drugiego środka przekazu. Dla mnie to jedna z najbardziej udanych ekranizacji! :
Przyznam się do jeszcze czegoś. Wyję na tym filmie niesamowicie. Nawet teraz, gdy przypominam go sobie w trailerze – płaczę, a dreszcze przechodzą mi po ciele.
A gdyby tak powstały drapacze chmur dla zmarłych, które budowałyby się w dół? Mogłyby znajdować się pod drapaczami chmur dla żywych, które wznoszą się w górę. Można by grzebać ludzi na sto pięter w głąb i cały świat zmarłych byłby pod światem żywych. Czasami myślę sobie, że byłoby niesamowite, gdyby istniał drapacz chmur, który jeździłby w górę i w dół, podczas, gdy windy stałyby w miejscu. Tak że gdyby człowiek chciał wjechać na dziewięćdziesiąte piąte piętro, nacisnąłby guzik z liczbą i piętro podjechałoby do niego. Byłoby to też bardzo praktyczne, bo gdyby ktoś był na 95-tym piętrze i gdzieś indziej uderzyłby samolot, budynek zwiózłby wszystkich na dół, na ziemię…
Oscar Schell to jedna z moich ulubionych postaci jakie wykreował jakikolwiek pisarz, nie dzieląc ich na dzieci czy dorosłych. Oscar jest dzieckiem, ale tak wybitnym, tworzącym tak piękne, szczere i alternatywne wynalazki w swojej głowie, że trudno nie pokochać go od pierwszych słów powieści. Odciska on w czytelniku takie samo „piętno” jak na każdym bohaterze, którego napotyka na swojej drodze w poszukiwaniu tajemniczego zamka, do „klucza pamięci” po swoim ojcu, który zginął w World Trade Center.
Jak ująć piękno kryjące się w postaci samego Oscara, w piórze Jonathan’a, w sposobie radzenia sobie z niezrozumiałą tragedią rodzinną? Nie do końca się da, to trzeba przeżyć na swój sposób i koniecznie sięgnąć do książki po odpowiedź dla samego siebie. Po tej lekturze wiedziałam jednak, że już nigdy nie opuszczę Jonathan’a.
„Nie wszystko, co masz do powiedzenia, jest naprawdę istotne. W końcu przestaniesz odczuwać potrzebę męczącego dla innych wywnętrzania się. Wtedy będziesz gotowy, żeby napisać powieść.” To słowa samego Jonathan’a Safran Foer, które wypowiedział w rozmowie z Michałem Nogasiem dla „Książki. Magazyn do czytania”.
Foer kazał nam czekać na siebie i na swoje nowe dzieło 11 długich lat. Przyznał, że prawda była banalna – nie tłumaczą go dzieci, rozwód, po prostu nie miał nic ciekawego do powiedzenia. W „Oto jestem” wystrzelił w nas ponad 700 stron chmar przemyśleń oraz kolejnych ludzkich prawd i rozterek.
I oto jest. Trafiła w moje ręce zaraz po premierze pod koniec kwietnia i od razu pochłonęła. Na niektóre książki czeka się latami. Po „Wszystko jest iluminacją” i „Strasznie głośno, niesamowicie blisko” na nowe cudo Jonathana czekałam w końcu jedenaście lat. Tak bardzo czekałam. Tak bardzo się bałam. Ale oczywiście, że warto było.
W chorobie i w chorobie. Tego wam życzę.
Nie wypatrujcie ani nie spodziewajcie się cudów.
Nie ma cudów. Już nie. I nie ma leków na krzywdy, które najbardziej ranią.
Jedyne lekarstwo to wiara w cierpienie drugiej osoby i nasza przy tym obecność.
I oto jest i zachwyca. Udowadnia, że żadna jego książka to nie przypadek, tylko zbieg talentu, ważnych zdarzeń i wraków ludzkich relacji. Książka niełatwa. Mierzy ponad 700 stron i tyle samo prawie waży tematami, które porusza.
Pozostaje jeszcze debiutanckie„ Wszystko jest iluminacją”, które również zostało zekranizowane i docenione wśród krytyków. Ja jednak skupiam się na tych dwóch, ponieważ jedna z nich sprawiła, że w prozie Foer się zakochałam, a druga okazała się warta jej dalszego wyczekiwania.
Za co kocha się Jonathan’a? Ja chyba za to jak oddaje on głos również młodym bohaterom. Nigdy nie traktuje ich jak podrostków, daje im dojrzałe głosy, dzikie fantazje, niebanalne rozwiązania. Zestawia je z ogromnymi ciężarami narracji jakim muszą sprostać autentyczni dorośli w jego prozie. Tak jak główny bohater „Oto jestem” Jacob Bloch, który mierzy się z małżeńskim kryzysem, problemami w rodzinie, z pytaniem co to znaczy być Żydem w dzisiejszym świecie. Bo Jonathan sam jest pochodzenia żydowskiego i nie stroni od wplatania w swoje opowieści w sposób niebanalny tematyki Holocaustu.
„Oto jestem” to obdarty z ideału portret żydowskiej rodziny w nowoczesnym świecie bez wiary, istota niemoty rodziców, którzy są ze sobą już wiele lat, ale zapomnieli jak przełamuje się lody, wraz z piekielnie ważnymi tematami pamięci i tożsamości „w świecie, w którym morze wyrzucało na brzeg ciała syryjskich dzieci”, bo „brutalne obrazy były ostrymi przedmiotami, których używał przeciwko sobie-tak wiele było w nim tego, co musiał wydobyć z siebie, ale ten proces wymagał ran.”
Próbując odpowiedzieć na pytanie kim jestem, gdy powiem do siebie przed lustrem „Oto jestem”?
Jonathan Safran Foer, Oto jestem, kwiecień 2017, Wydawnictwo W.A.B.
Jonathan Safran Foer, Strasznie głośno, niesamowicie blisko, 2007, Wydawnictwo W.A.B.