Kilka słów wstępu

Wiedziona brakiem czasu i zmęczeniem miałam zrezygnować w tym roku z podsumowana czytelniczego i wybierania najważniejszych dla mnie książek tego roku. Ale wiedziona też Waszymi zachętami, postanowiłam zabrać się do intensywnej roboty. Tym bardziej, gdy zerknęłam wstecz, to tradycyjnie w moich lekturach, które poruszyły mnie najbardziej tego roku więcej było pozycji od małych wydawców niż komercyjnych molochów.

W tym roku przy zawirowaniach pracowniczych i czasowych przeczytałam ciut mniej książek niż w ubiegłym roku. Dobiłam do 100 pozycji, co jednak daję chyba jakiś ogląd na literaturę tego roku i mój subiektywnie-obiektywny wybór najlepszych lektur tego roku przefiltrowanych przez moją wrażliwość czytelniczą. Zatem zaczynajmy. Tradycyjnie dobrałam książki w różne kategorie.

Płakałam, gdy czytałam, czyli książka, którą każdy powinien przeczytać

I ruszyć swoje człowieczeństwo, problem przemijania, odchodzenia i przewartościowywania życia. Nie czytuję lekkich treści. Takowe często nie skrywają w sobie ładunku emocjonalnego, którego pożądam od książek. Książka musi we mnie zostać. Wryć się. Spłynąć łzą, jeśli się da. „Mięcho” zrobiło to kilkakrotnie.

Słowa chybiają, stają się nieporadne, niewystarczające, pokraczne, gdy chwyta się za takie treści. Treści tak gargantuicznie zajmujące wnętrze i całe nasze przeżywanie. Napisać: płakałam podczas lektury. To już jakaś forma recenzji. Czy łzy można wartościować i określać je jako większe od innych? Zmieniają skład, gęstość, kolor? Nie, są uniwersalne. Ja jednak oprócz tych łez, chcę przyznać się do tego, że Aneta Żukowska mnie również uspokoiła. Stworzyła coś tak na wskroś osobistego i autentycznego, że czuję potrzebę podziękowania jej. Dlaczego? Co takiego robi autorka? Jak to robi? Że wnosi się coś zupełnie innego w dyskurs pisania o tym, jak walczy się z rakiem. Od razu mam ochotę siebie zrugać, ponieważ właśnie teraz sama uległam ujmowaniu choroby jako metafory, czego autorka stara się wystrzegać, cytując Susan Sontag. Użyłam słowa „walczy”, a chyba powinnam napisać o tym, jak autorka „przeżywa” raka. Nie jako osoba, która przetrwała kataklizm, ale osoba, która z choroby czyni najwyższą formę przeżywania życia z całą jego intensywnością i wielobarwnością smaków.

Nie tylko dla młodych oczu, czyli najlepsza książka i autorka dla młodszych

Przyznajcie się, ilu z Was, nie mając wokół siebie młodszego czytelnika, sięga po lektury dla młodszych? W tym roku pragnę Was gorąco zachęcić byście ich nie omijali. Nie zważajcie na to czy macie potomstwo czy nie, bo może Wam umknąć świat pełen niebanalnych znaczeń i przeżyć. Taką jest twórczość Agnieszki Wolny-Hamkało, która tego roku w Wydawnictwie Hokus Pokus zachwyciła mnie trzema książkami: „Lato Adeli”, „12 miesięcy byliśmy szczęśliwi (a potem nam było już tylko wesoło)” oraz grudniowa nowość „Gdzie jest noc”. Nie zapominajmy również o wybitnym „Nikt nas nie upomni”, której „Lato Adeli” jest kontynuacją.

Zdaje się, że „Lato Adeli” próbuje udzielić nam najważniejszej lekcji. Mianowicie tego, że dorosłym można stać się przez nieuwagę. Przez wybrakowanie, które zapełnimy nieodpowiednimi formami. Prześlizga się w mnogości znaczeń i wielości interpretacji. Czy Adeli coś się stało? Ktoś ją skrzywdził? Jak bardzo jest zmęczona pracą nad byciem wydumaną i podziwianą? Dni i noce Adeli są takie hipnotyzujące, niepokojące, a w uzupełnieniu ilustracjami Agnieszki Kożuchowskiej spychają nas jeszcze głębiej w czeluści jej dziewczęcego świata na skraju kobiecości. To nie jest zwyczajowa literatura dla młodych. Nie mylcie tego wydawnictwa z „książeczką”. To mięsista, zmysłowa opowieść o dziewczynie, która mogła być nami w pewnym momencie i o chłopcach, którzy w takiej dziewczynie się skrycie kochali i o lepkich spojrzeniach, które towarzyszą niewinnemu kwitnieniu.

Rusz sumienie, czyli najdotkliwsze książki non-fiction

Nie będę odosobniona, że najlepszą robotę reporterską, jednocześnie będącą debiutem (!), odwaliła w tym roku Joanna Gierek-Onoszko. Udowodniła mi, że o Kanadzie nie wiem prawie nic. Wielu z Was wskaże pewnie też „Płuczki. Poszukiwacze żydowskiego złota”, Pawła Piotra Reszki, które muszę przyznać, że też polecałabym do kategorii ruszającej sumieniem Polaków. Jednak jeśli miałabym ocenić jakość reporterskiej kreacji, języka i ogrom pracy włożonej w stworzenie swoich dzieł, to wygrywać nadal będzie Pani Joanna.

Po lekturze aż chce się powiedzieć, że wzór kanadyjskich reparacji i zdolności przepraszania jest godny podziwu. Że przetaczająca się obecnie również przez nasz kraj fala winy i wypełzającej prawdy co do grzechów Kościoła, też wymaga pogłaskania i przyznania istnienia krzywd, ale że do tego nam bardzo daleko. Zdaje się, że czytamy o odległej od nas dyskusji na temat winy i prawdy. Jeden z ocaleńców pyta autorkę: Jeśli jesteś z Polski, to może mi to wytłumaczysz. Jak papież może nas nie przeprosić? Powiedz mi, co w tej Biblii jest takiego, że zabrania Kościołowi powiedzieć: przepraszam? Nawet Jezus, nasz Pan, tuż przed śmiercią żałował za swoje grzechy. 

Gdybyście się zastanawiali czy książka stawia uniwersalne pytania o prawdę, winę, krzywdę, to mówi o czymś więcej. O łamaniu człowieka. I o tym jak wciąż niebezpiecznie dążymy do jakichkolwiek „wymazywań” i „ludobójstw”. Jak niebezpiecznie skręcamy w prawo. Nawet w kontekście polskim. Ten cytat mocno we mnie uderzył i z tym Was zostawię. Ku przestrodze. Od siebie, ku ogólnej zachęcie, zaleceniu wręcz: Czytajcie ten reportaż. Mało nam na świecie „ocaleńców” wszelakich?

W Polsce trwa właśnie taka panika moralna, skupiona na formie i pilnowaniu jej nienaruszalności, jej czystości. Po prawej stronie spektrum przywołuje się wartości rodzinne i topos zdrowego organizmu, jakim ma być naród. Mówi się, że może on zostać zarażony, zainfekowany. Po takie analogie, często medyczne, sięgali naziści. Zarazą dla nich byli Żydzi. 

Wydaje mi się, że ten etap macie właśnie w Polsce.

Przygotowaliście już sobie wszystkie składniki i konkretne cele: Żydów, uchodźców i homoseksualistów.

Cieszy mnie fakt, że gdy poddałam swoje czytelnicze serce rachunkowi sumienia, to doszłam do konkluzji, że większość autorów, którzy włożyli najwięcej pracy i literackiego kunsztu w swoje dzieła, to kobiety. Chyba dość spora doza czytelników przeszła obok „Pustego lasu” Moniki Sznajderman dość obojętnie. A te eseje są znów tak bogate i nieobojętne. To możliwie najpiękniejsza książka o śledzeniu pustki, jaką w tym roku przeczytacie. To osobista krucjata autorki po jej własnych rejonach. Rozważania na temat zamieszkiwania, wysiedlania, powracania, niszczenia przyrody.

Według Sznajderman Pusty las to miejsce, które skutecznie skrywa swą historię. Bo jeśli pokusić się o podsumowanie bogactwa treści tej książki, to tak, mówi ona o nieopowiedzianym. O tym, czego odnaleźć się już nie da, bo niedbająca o to ludzka ręka i zapominalstwo zbiorowej pamięci przyczyniły się do społecznej amnezji oraz ignorancji. Bo mało robimy. Bo możliwie po lekturze smutni będziemy. Bo świat bowiem przemija z każdą chwilą, następują po sobie pokolenia, ktoś rodzi się, a ktoś umiera, codzienna oswojona zagłada.

Książkowy przyjaciel, czyli książka, którą przytuliłam po lekturze

Gdy czuję potrzebę przyłożenia książki po lekturze do klatki piersiowej i ją przytulam, to wiedzcie, że trzymam przy sercu coś wyjątkowego. Coś, co podczas czytania przeszywało mnie wiele razy swoim rozmachem, formą, treścią i podejściem do tematu. „Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek”  to nie tylko intrygujący tytuł, ale książka na wieczny powrót. Takiej, której nigdy się nie oddaje. To najcieplejsza książką, jaką przeczytałam w tym roku.

Czeka Was mądra lektura wypływająca spod pióra nie tylko zdolnego pisarza, który dobiera ciekawą formę dla swojej opowieści, ale też człowieka, który czujemy, że życie przeżywa najaktywniej od wewnątrz. Powieść okryta delikatnym humorem, którego nie można mylić z komedią. To książka, którą prawie całą będziecie chcieli zakreślić jako trafny cytat, komentarz do rzeczywistości. Co ważniejsze – jako komentarz także do własnego życia. Zwłaszcza jeśli choć trochę czujecie się wyrzutkami w kwestii silnego odczuwania i odbierania otaczającego Was świata, pełnego sprzeczności i społecznego zimna.

Większość dzieci, które przewijają się przez nasz sierociniec, nie ma urodzin, bo nie wiadomo, kiedy się urodziły. Najczęściej mamy daty znalezienia albo podrzucenia. Mnie znaleziono na śmietniku. Moi rodzice byli barbarzyńcami bez serca. Nigdy nikt ich nie odnalazł. Od dziecka patrzę na śmietniki inaczej niż wszyscy. Jezus też tak miał, tylko on inaczej patrzył na stajnie. W okolicy naszego sierocińca jest kilka stajni i jedna mleczarnia. Dzieci powinno się podrzucać albo rodzić właśnie w mleczarni, bo jest tam dużo tego, czego dzieci potrzebują najbardziej. Cysterny miłości. 

Po lekturze człowiek czuje, że też będzie od tej pory patrzył inaczej na swoje „śmietniki”. Tę książkę będzie można wielokrotnie innym „podrzucać”. Gdy nie urodziłeś się blisko metaforycznej mleczarni i brakuje ci czegoś, co najbardziej w życiu potrzebujesz, to można do tej powieści podłączyć się jak do swojej osobistej „cysterny miłości”.

Hen daleko, czyli najlepsza książka o podróżowaniu

Będąca jednocześnie jedną z najlepszych przeze mnie nadrobionych książek z poprzednich lat, czyli „Gdzieś dalej, gdzie indziej.

W tym roku ukazało się jej kolejne wydanie. Taka książka zasługuje na opasłą uwagę i próbę lirycznego okiełznania tego, w jaki sposób Dariusz Czaja pisze o włoskiej Apulii, ale i samym pisaniu o podróżowaniu. To książka, która woła o chwycenie za pióro, by napisać o niej odręcznie w swoim zmechaconym notesie. Technologia zdaje się przeczyć samej jej esencji, która uwypukla bezcen tradycji. Nie da się odłożyć tej książki na regał z cichym westchnieniem zachwytu i nie przedstawić jej szerzej czytelnikowi. Brakowało mi w ostatnim czasie takiego pisania. Nie tylko kartkowania stron, ale onomatopeicznych reakcji w nieco banalnie brzmiącym „wow, jak on pisze”, gdy mijałam kolejną błyskotliwą relację i obserwację autora oraz słowa, w jakie ubiera on swoje eseje.

Apulia w słowach Dariusza Czai przypomina momentami same jego pisanie. Jak fatamorgana. Snuje się za czytelnikiem, zachwyca, odstręcza, napowietrza. W pewnym momencie mówi: Nie chcę tu ubierać się w buty etnografa i rozbierać na części składników (…). Ja pragnę Wam powiedzieć, że Dariuszowi w każdych butach dobrze i może zakładać jakie zechce. Jest wyśmienitym antropologiem kultury, nie umknie również naszej uwadze jego zmysł muzyczny wynikający z faktu bycia recenzentem muzycznym. To zresztą muzyka właśnie przywiodła go w te rejony i była prowodyrem tej archaicznej, anachronicznej wręcz, eskapady. Czaja zapragnął wyruszyć do krainy apulijskiego tarantyzmu, do ziemi ukąszeń i zgryzoty, na której grają  t a k ą muzykę i śpiewają t a k i e pieśni. Co przywiózł nam? Nie cofnę się przed użyciem słowa: arcydzieło. Podczas lektury nie opuszczało mnie wrażenie, że tak piszą tylko ludzie czujący na wyższym stopniu przeżywania i odczuwania.

Dobre, bo polskie, czyli ukochana proza polska tego roku

To kategoria, która najdłużej mnie zastanawiała. Czy znów wybrać tutaj debiut Niszy i „Mapę” Barbary Sadurskiej? A może coś, co do końca prozą nie jest, ale pod względem rozmachu i kultury języka oraz przemyśleń, czytało się wykwitnie? Nie sposób przejść obojętnie w tym roku koło „Poniewczasie” Wita Szostaka. Wiem, że niektórych ta lektura zmęczyła. Możliwie tak bardzo, że do końca nie dobrnęli. Ale obecna w tej książce mieszanka form zasługuje na uwagę. Brakowało mi dziennika, rozważań na temat bycia pisarzem, a Szostak daje o wiele więcej. „Poniewczasie” ma pozornie formę dziennika, ale przemyca w sobie również zapiski osobiste oraz refleksje, które dodatkowo uzupełniane są frapującą fikcją, która niebezpiecznie balansuje z kolei na granicy prawdy. Pisarz na skraju pisania, pewna nieśmiałość, niepodważana erudycja. Językowe tango:

Nie wiem czy jestem pisarzem. Nie odwróciłbym się na ulicy, gdyby ktoś zawołał: pisarz. Dlaczego? Złodzieje się ukrywają. Ciągle czuję, że jestem w drodze do pisania, że pisanie jest przede mną, że się uczę i błądzę, nie mogąc dotrzeć do krainy opowieści. Moje pisanie jest szukaniem powieści, a nie pisaniem powieści. Piszę powieść nie wiedząc, co to powieść. To jest dopiero złe dzianie, zło dzieje się samo. Nie wiem co mam kraść, jakie domy okradać. 

Najlepsze z najlepszych, czyli najlepsze powieści tego roku 

Gdy zerkam wstecz na ten rok, to może i jest on bardziej ubogi liczbowo niż poprzedni. Jak się okazało, to jednak nie oznacza, że był też ubogi w treści. Gdy zerknęłam na regał, by ocenić, co najbardziej odstawało od reszty i wyróżniało się na tle mnóstwa reportaży i powieści, to trzy zdecydowanie wysunęły się na przód. Ucieszyło mnie niezmiernie, że to pióra kobiece, która tak wiją fabułę i zachwycają językiem, że nie dały się przyrównać do niczego innego. Wszystkie mają swój charakterystyczny styl.

Dlaczego „Mama mordercy”?

Po pierwsze – proza Ida Lindy powinna już dawno się w takowym zestawieniu pojawić i jeśli ktoś nie chwycił za żadną z jej książek, to pisałam o nich tutaj.

Po drugie? Język Idy Lindę nie da się przyrównać z żadnym innym. Gdyby wręczono mi książkę bez okładki i zaledwie po zdaniach miałabym odgadnąć co to, bez wątpienia wiedziałabym, która to Linde. Tegoroczna „Mama mordercy” to najdłuższy twór Idy i dowód tego, że potrafi tworzyć nie tylko na granicy prozy poetyckiej, ale buduje też pełnokrwistych bohaterów rozwarstwiając ich psychikę na czynniki pierwsze.

Z charakterystyczną dla siebie wnikliwością uchyla drzwi do domu, w którym za chwilę wszystko się zmieni. Kreśli wewnętrzny portret zatrwożonej matki. Matki, której wewnętrzne przemyślenia i strumień świadomości opętają czytelnika i będą się na nim zacieśniać ze strony na stronę. Zerkamy w sam środek samotności oraz matczynej troski graniczącej z apodyktycznym duszeniem. Matka będzie obserwować jego rozwój, słuchać jego niepokojących snów, przeczuwać coś złego, co nadejdzie. Autorka zręcznie wodzi czytelnika. Nie wiemy nawet do końca czy „chłopiec” to rodzony syn narratorki. Jej „chłopiec” popełni zbrodnię. Policjanci przyniosą złe wieści.

Idy Linde nie da się pomylić z nikim innym. Jej pozorna oszczędność w słowach to w istocie proza poetycka najwyższej próby. Jej zdania mieszczą się pomiędzy ledwo odczuwalną czułością a brutalnością chirurgicznej prawdy. Jeśli poprzednie dzieła i ich sens komuś umykały, warto zajrzeć tam jeszcze raz i odnaleźć to wyważenie, ten język, który ponownie tak wybitnie przełożyła na język polski Justyna Czechowska w „Mamie mordercy”.

Skuliłam się na dywanie, w nocy naciągnęłam na siebie brązowy płaszcz niczym kołdrę. Gdy się obudziłam, całą twarz miałam w piasku, czarne kamyczki zatopiły się w policzku, wyjęłam je, zostały maleńkie dziurki. Perforacja smutku. 

Ida Linde sama uprawia na nas perforację smutku. Sama czuję „kamyczki w policzkach” duszy za każdym razem, gdy stykam się z jej prozą. Po lekturze zostają „maleńkie dziurki”. Wiercą w środku. Kratery wyryte przez niepokój psychologicznego portretu matki oprawcy. Obrazu swoistego smutku i samotności jednostki, które nie muszą być przypisane do jednej roli w społecznym rozgardiaszu. Każdy po lekturze może odczuć ciężar przybijający do podłogi i zachwyci się sposobem konstruowania świata przez autorkę.

Dlaczego „Ewa ze swych zgliszcz”?

Ananda, jak mało kto, z poetycką finezją opisuje to, co potworne. Tym razem skupia swoją opowieść wokół czworga nastolatków, którzy próbują wybrnąć z tłamszącego kręgu lęku i biedy. Próby zachowania godności, próby walki z bezsilnością, próby dojrzewania w stęchliźnie braku perspektyw na marginesie społeczeństwa to jedynie zarys tego, co czeka Was w środku.

To też powieść o tym, jak to jest urodzić się w miejscu, która na zawsze cię uwięzi. Z młodych narodu uczyni bezużyteczne odpadki produkcyjne. To proza, która również dusi, ale w inny sposób niż proza Idy Lindy. To powieść społecznie zaangażowana rozpisana na cztery młode dusze, które tłamsi bieda oraz ograniczenia wynikające z klasy społecznej, do której należą i granic geograficznych, które ich nigdy nie wypuszczą. Miejsce, w którym uroda jest przekleństwem i nie przynosi ratunku. Miejsce, w którym młodzi badają głębokość dna, które mogą osiągnąć. Nie tylko Ewa grzęźnie we własnoręcznie skonstruowanych zgliszczach.

Ananda Devi opowiada to wszystko posiłkując się krótkimi rozdziałami i zdaniami. Nie przeciąga nas zawiłością zdań wielokrotnie złożonych, ale historii maurytyjskiej młodzieży, której nie sposób pomóc. To powieść, w której ciało młodej dziewczyny staje się metaforą uciśnionego osiedla, gdzie Ewa staje się jego workiem treningowym. Słychać męskie charczenie pożądania, zwierzęcą chęć wyrządzania krzywdy, bo nierówność społeczna ostatecznie prowadzi do nieuzasadnionej przemocy. „Ewa ze swych zgliszcz” nie wychodzi z czytelnika. Człowiek boi się do niej ponownie zaglądać, po czym i tak do niej wraca. Liczy na to, że jeszcze ją jakoś uratuje. To ogromna moc literatury. Takiej powinnyśmy szukać. Wydawnictwo w Podwórku robi to ponownie. Nie bójmy się sięgać po mniej znane nam wydawnictwa.

Dlaczego „Hana”? 

Na początku chciałabym powiedzieć – nie wahajcie się. Sięgajcie po wszystkie książki Wydawnictwa Amaltea. Chociażby dlatego, że w tym tygodniu usłyszałam kilka pytań cóż to za wydawnictwo czytam. Zatem wszem i wobec chcę ogłosić, że jednocześnie wydawnictwem roku ogłaszam właśnie Wydawnictwo Amaltea, byście sięgali w ciemno za ich wszystkie powieści, które nie zawodzą nigdy. To czeskie i rumuńskie powieści, które nie odbiegają od ponadczasowych dzieł, a nawet arcydzieł.

„Hana” Aleny Mornstajnovej to Czeska Książka Roku 2018 i jedna z ostatnich jakie przeczytałam w tym roku. Nie zdradzałam Wam co czytam w ostatnich dniach, żeby ten niepodzielny zachwyt zostawić właśnie na ten wpis. Od czego zacząć? Że te prawie trzysta stron pożarłam w dwa dni? Czy że to jedyna książka w tym roku, która kazała mi zarwać noc? Czy to ta, na której najbardziej bezsilnie płakałam?

„Hana” to jest po prostu P O W I E Ś Ć. To wszystko, czego wymagam od prozy. Ma pochłaniać, ma być nośnikiem ponadczasowych wartości, ma swoją fabułą nie pozwolić od siebie odejść. Ma uczyć, poruszać serca, zachwycać zarysem postaci, które nigdy nie wyjdą z wyobraźni czytelnika przy jednoczesnym podziwie kunsztu języka. „Hana” rozgrywa się na przestrzeni kilku dekad i rozpisana jest na wyłącznie postaci kobiece z kilku pokoleń. Miota się w chronologii, co nie jest nowym wynalazkiem, ale robi to w sposób niezwykły. Alena poniekąd „spoileruje” przyszłość bohaterek, co nie niszczy oczekiwania dalszych losów, ale sprawia, że jeszcze bardziej ich wyczekujemy.

Początek powieści wprowadza nas w niesforną postać dziewięcioletniej Miry, która traci najbliższych i zmuszona jest przenieść się do swojej enigmatycznej ciotki Hany, która kieszenie ma zawsze poupychane starym chlebem, nosi się wyłącznie na czarno, mówi niewiele, a najmniejsze hałasy prędko ją rozstrajają. Hana to po czesku słowo oznaczające również wstyd. Wstyd tej, która przeżyła. Ta powieść to jedno z najbardziej empatycznych podejść do kwestii Żydów i Holocaustu. Za pomocą zagmatwanych losów jednej rodziny na przestrzeni lat, Alena możliwie mogłaby swoją powieścią zmienić podejście niejednego antysemity. W tym roku czytałam książki, reportaże, które pomimo dobrych chęci, nie zmieniłyby świata. „Hana” zachwyciła mnie nie tylko fabularnie i językowo, ale jawi mi się również jako kamień rzucony w rzekę, który mąci spokój ludzi obciążonych obojętnością wobec losów Żydów. To książką o potencjale zmieniania świata. Skrzy się swoją siłą życia, miłości i pamięci, które kontrastują boleśnie z poczuciem winy, wstydu oraz utraty.