Gdy czytam pochłaniającą mnie książkę, to staję się tą książką. Jej język i forma towarzyszą mi każdego dnia póki z niej „nie wyjdę” po lekturze. To takie samozwańcze opętanie. Nie każda książka, nie każdy autor, to potrafią. Dorota Kotas pisze tak, jak jest – to mało powiedzieć. Dorota Kotas pisze tak, jak jest w jej głowie, a to już tak intymne zaproszenie, że trudno mu odmówić. A gdy wchodzi się do czyjejś głowy, to trudno rozsiąść się jak u siebie, zwłaszcza, gdy wiemy, że to świadomy zabieg na otwartej duszy. Ja uzależniłam się od pisania Doroty, ponieważ wciąga mnie w otchłań swojej psychiki, czaruje słowem, niczym Kotasowa wróżka, czuję, że czaję się gdzieś jak przyjazny duszek w jej Pinterestowym mieszkaniu i zachwycam jego kolorystyką. Dorota Kotas jest głosem pokolenia – trąci banałem. Ale dla mnie tak właśnie jest, ponieważ Dorota pisze o strachach uniwersalnych, o tych wszystkich kodach F33, które boimy się, że znów się wywleką, nawrócą i nas wywrócą. Wyrwą nam pióro z ręki i nie pozwolą pisać, zaleją wenę czernią tak, że żadna wypita herbatka i wypalony papieros pomiędzy każdą kropką nie będą miały dla nas wartości. Od pierwszej linijki mam wrażenie, że Kotas znów mówi do siebie: boję się, że napisałam gniota, gówno, nic. A dla mnie, znów napisała wszystko, a nawet więcej.
Dorota, dziękuję Ci za zaproszenie do tak pięknego świata szczegółów.
Kotas pisze nie tylko siebie, sobą, o sobie. Nie wyliczajmy, nie rozliczajmy ile jest Kotas w Kotas. Jej proza jest tak dobrze skonstruowana, ponieważ jej strumień świadomości, nie jest metodą pisarską, jest po prostu całym jej byciem. Fragmenty, gdy jesteśmy pewni, że czytamy fakty, za chwilę czyta się jak najlepszą fikcję o dziewczynie, która zawsze widziała świat inaczej. Autorka ustanawia samą siebie podmiotem lirycznym i tylko od nas zależy czy zostaniemy z nią do końca lektury. Wszystkie wersje swojej bohaterki splotła w miejsca, w których mieszkała czy po których się przewinęła. Bo dla narratorki wspólne mieszkanie z kimś, dzielenie domu to jedna z najgłębszych form kontaktu. Może dlatego tak „wygodnie” człowiek rozkłada się w tej książce?
To zawsze działa tak samo, przywiązuję się bezgranicznie, bez względu na to, czy chodzi o ubranie, czy o dom, bo to one – ubrania i domy – wyznaczają w moim pojęciu granice ciała, tak że kończę się i zaczynam tam, gdzie one, wlewam się do środka. Gdy jest mało miejsca, to jestem koncentratem siebie, a kiedy jest przestrzennie, rozmywam się w niewyraźne kałuże porozrzucane tu i tam. Lubię nosić ciągle to samo i mieć mniej, ponieważ dzięki temu tak bardzo nie znikam, a w tym mam i tak łatwość.
Przyznam Wam się do czegoś. Odkąd pamiętam fascynują mnie umysły osób ze spektrum autyzmu. Nie ukrywam, że gdy Dorota na łamach swoich mediów społecznościowych ogłosiła o czym mniej więcej będzie książka, to już wtedy zostałam „kupiona”. Dziś może dla wielu autyzm nie jest już taką enigmą, ale dla osoby, która dopiero została zdiagnozowana jako 26-latka, mogę sobie tylko wyobrazić, że jest właściwie wszystkim. Tak istotnym wydarzeniem, że można dostać twórczą iskrę do napisania takiej książki, jak „Cukry”.
To nie jest jednak książka wyłącznie o osobie z diagnozą. To książka też o procesie diagnozy. To nie pierwszy przypadek jaki znam, gdy ktoś jest diagnozowany bardzo późno. W przypadku Kotas było to gdzieś pomiędzy przyznaniem jej Literackiej Nagrody Gdynia a Nagrodą im. Josepha Conrada. Czytając „Pustostany” całkiem niedawno pamiętam to nieustające uczucie, nieprzerwaną myśl: tę książkę napisał piękny, niebanalny umysł, który pracuje na zwiększonych obrotach. Usłyszenie, że „Cukry” będą po części autystycznym coming outem było dla mnie automatyczną obietnicą jeszcze głębszej lektury.
Późne wykrywanie spektrum uważam za ogromny problem dzisiejszej diagnostyki, ludzkiej pobłażliwości i machania ręką. Gotuje się we mnie, gdy dziecko krnąbrne, odstające od reszty, niewyłapujące żartów i ironii, ale będące hiper inteligentne, wciąż uważa się za bezczelne zamiast od razu wziąć pod uwagę spektrum autyzmu, by chociażby je wykluczyć. Jak wciąż można stygmatyzować właściwie chodzący geniusz? To taki mój mały, osobisty apel – rozejrzyjcie się dookoła i zawalczcie o takie dziecko, by mogło mieć spokojniejszą przyszłość i nie musiało „mieć kilku momentów, kiedy myśl o śmierci była dla mnie najbardziej pocieszająca ze wszystkich planów na przyszłość.”
Bycie mną jest dosyć męczące. Ciągle się do siebie przyzwyczajam, ale z dużym trudem. Pomyślcie o tym, jeśli przyjdzie wam kiedyś do głowy, żeby kogoś uderzyć. Może spróbujecie zostać kiszoną kapustą albo pomarańczową czapką z pomponem, zamiast bić swoje dzieci? Sądzę, że wtedy świat byłby o wiele lepszy – gdyby tylko było na nim mniej ludzi, którzy myślą wyłącznie o sobie, a więcej ludzi, którzy są różni.
Dorota pisze właśnie dla tych, co „czują jakby spadli z księżyca.” Ze spektrum czy bez. Nie ma dnia byśmy z czegoś nie spadli. Z naszych oczekiwań wobec siebie czy kogoś. Z energii, która rano buzowała, a po drodze gdzieś ją dzień wyssał. Pisze też o roli książek i pisania w swoim życiu, przeprowadzi nas przez przebłyski swojego dzieciństwa, czas, w którym podczas studiów mieszkała z hrabiną, bo nie było ją stać na pokój w Warszawie. Z wszystkich tych historii wypływa jedno, słyszalne zdanie: boję się, że nikt mnie nie lubi. Że gimnastyka społeczna spali na panewce. Chęć bycia uwielbianą staje się jednym z marzeń. Czytelnik czuły, wrażliwy z pewnością poczuje wobec narratorki ogromne uwielbienie i przywiązanie. Czy to jest powieść non-fiction? Pyta autorkę wydawca i ona siebie, czytelnicy też na pewno będą zadawać sobie to samo pytanie. Jako osoba neuronietypowa, Dorota Kotas sama miewa chwile kiedy nie jest pewna czy opisywana sytuacja jest rzeczywista czy może wyobrażona w jej galopującym umyśle. Czy to jest powieść non-fiction? Ja nie potrzebuję odpowiedzi na to pytanie, bo bardzo mi się podoba balansowanie między jednym a drugim.
Bo to nie jest książka wyłącznie o dziewczynie w spektrum autyzmu i tego jak latami wpływało to na jej funkcjonowanie w społeczeństwie, rodzinie i w związkach z drugim człowiekiem. To książka też dla tych, którzy są „zbyt spontaniczni, po to żeby już nie myśleć. Ciągle uciekających wzrokiem gdzieś na bok. Uparcie milczących albo wyglądających rzeczy, które nikogo nie interesują.” Dla tych „mało towarzyskich, nieelastycznych, przewrażliwionych, niezbyt miłych i nie do oswojenia. Pełnych żartów, które nikogo nie śmieszą.” Dla nieprzysiadalnych.
„Proszę, nie piszcie tego w internecie. Może tego po mnie nie widać, ale bardzo się tym przejmuję.” Jeśli prawdą jest, że bookstagram czy jakiś bloger był skłonny napisać, że Dorota nie ma duszy, że za dużo narzeka w swoim pisaniu i tak może pisać tylko osoba psychiczna. To cóż, bądźmy psychiczne razem. Jak dla mnie, świat potrzebuje więcej takich mózgów, jak mózg autorki.
Kotas przyciąga swoją duchowością, która jest bezpretensjonalna, nie stanowi żadnej sztucznej kreacji i nie żeruje na własnej prywatności. Gdy czytam Dorotę Kotas mam wrażenie, powiem więcej, wierzę jej, że pisanie ją ratuje. Że pomaga układać ten skomplikowany świat ludzkich emocji w jakąś sensowną całość. Gdy ją czytam, sama mi układa świat i duszę w całość. A to powiedzieć wiele. Najwięcej. Wiecie, że nie mam czasu już pisać tyle, co kiedyś. Całe moje wewnętrzne ja krzyczało, że czas się spiąć i resztkami sił znaleźć energię, by napisać: Dorota Kotas jest świetną pisarką, przekonywującym i kojącym głosem pokolenia. W czasach pandemii i zamknięcia wpuszcza nas do swoich strachów i pozwala samemu mniej bać stanów spod znaku F33, które czają się tuż za rogiem kolejnego, niepewnego dnia.
P.S. I wiesz co, Dorota? Gdy piszę recenzje, też zawsze się obawiam kto to przeczyta i że oceni to jako bezwartościowe nic, co koło recenzji nie stało. Wszyscy się czegoś boimy. Przy „Cukrach” można się bać trochę mniej.
Dorota Kotas, Cukry, kwiecień 2020, Wydawnictwo Cyranka