Zdarza się, że czytelnicy tkwią w mylnym przekonaniu, że komiksy to tylko te kolorowe „gazetki” o superbohaterach albo z gatunku fantastyki. Jeśli miałabym odczarować ten jakże krzywdzący mit, to kazałabym każdemu sięgnąć najpierw po dwa polskie komiksy: „Totalnie nie nostalgia” i uzupełnić to brutalną lekturą „Kwaśnego jabłka”. By czytelnik przekonał się na własne oczy, własnej skórze i wrażliwości, że komiksy to nic innego jak pełnoprawne powieści graficzne, które wnoszą w nasze czytelnicze życia tyle samo wrażeń, co wciągająca powieść. Różnica jest taka, że czynią to innymi środkami przekazu, ale ładunek emocjonalny niosą ten sam.
Choć dziś przybliżę Wam dwa zagraniczne komiksy, nie oznacza to, że nasza polska scena komiksowa jest uboga. „Totalnie nie nostalgię” wybrałam na jedną z moich zeszłorocznych książek roku w tym poście, a o „Kwaśnym jabłku” pisałam tutaj.
Tym wpisem chcę Wam jednak pokazać złożoność komiksów. To jak czerpią z życia, by opowiedzieć najboleśniejsze. To, że działają jak autoterapia nie tylko dla twórczyni, ale dla młodego i starszego czytelnika. To jak słowa zastępują obrazami, a jeśli już użyją słowa pisanego, to zrobią to tak trafnie, że trudno będzie się pozbierać. Chcę Wam głośno powiedzieć: powieść graficzna nie ustępuje, nie kaja się ani nie jest gorsza od innych form literackich, po które sięgamy na co dzień.
Zacznijmy od Alison Bechdel, której „Fun Home: Tragikomiks rodzinny” został obsypany tyloma nagrodami i słowami pochwały, że naprawdę nie trzeba wymieniać ich po raz kolejny. Komiks broni się sam, bo właściwie o to właśnie w nim chodzi – to coś więcej niż komiks. Lubię to, co wybitne odkładać latami, przyszedł w końcu czas zdobyć trzecie już wydanie w Polsce.
Witajcie w Fun Home, domu pogrzebowym, w którym autorka się właściwie wychowała. Mało zabawnie, prawda? Przywita nas scena pozornie beztroskiej zabawy z ojcem, „ikaryjskie gry”, jak sama to nazywa. Pierwsza strona od razu nakreśli nam silną intertekstualność, która będzie się przewijać po wielu planszach komiksu. Bechdel w swojej powieści graficznej z 2006 przełamuje wszelkie stereotypy krążące wokół komiksów. Tworzy jeden z najodważniejszych i szczerych memuarów, w których stara się rozpracować relację z nieżyjącym ojcem, własnym seksualnym wstydem i niesprawiedliwościami krążącymi wokół skrywanego życia jednostki. Zaglądamy przez dziurkę od klucza do domu, w którym przedmioty i estetyka maskowały prawdę. Gdzie dzieci traktowane były jak funkcjonalne meble. To „symulakrum domu”, jak to trafnie ujmuje Bechdel, brak w nim elastyczności i wyrozumiałości.
Był architektem estetyki, erudytą przestrzeni, dedalem wystroju.
Żaden z tych komiksów nie sięga po kolory. Oba są zimne, stonowane, mroźne i mroczne w doborze barw. Nie da się kolorowo opowiedzieć historii ich autorek. Alison Bechdel już od pierwszych stron przyciąga nie tylko trafnością kreski, ale objawia się jako prawdziwy talent literacki. Dowodzi, że komiks to skondensowana wybitność literacka. Bechdel jest wnikliwą analityczką samej siebie. Gdy momentami wydawało mi się, że dopada ją zagubienie, to po chwili trafność jej spostrzeżeń wynurzała się i uderzała swą prawdziwością. Na uwagę zasługuje chronologiczna huśtawka, która wbrew pozorom nie zaburza narracji, ale pozwala jeszcze dogłębniej pojąć dzieciństwo i powolne wychodzenie z szafy. Osobiście ujęły mnie też liczne odniesienia kulturowe do wszelakich dzieł literackich i wydarzeń sceny historycznej, które powinny przykuć uwagę osób nie tylko LGBT. To niemal wytrawne śledztwo literackie, które możemy prześledzić po lekturze komiksu samodzielnie. Literatura staje się tu lekarstwem, nośnikiem dialogu milczącej rodziny.
Alison Bechdel niemal mitologizuje, ale przede wszystkim zgrabnie łączy, szyje nićmi swoją tożsamość seksualną, walczy z kompulsywnymi zaburzeniami, tworzy siebie od nowa z każdego wspomnienia, analizy zachowań ojca, który tajemniczo popełnia samobójstwo otwierając tym samym puszkę Pandory, zasypując córkę mnóstwem pytań bez odpowiedzi. „Fun home” to niemal indywidualne śledztwo córki. Jest wybitnie świadoma i dzięki bystrości własnego umysłu sięga do każdego szczegółu wspomnień, materiałów, mebli, ozdobników i definicji w słownikach.
Czy historia Alison Bechdel niesie chociaż znikome pocieszenie? Czy odpowiada na stawiane sobie pytania? Czy może mieć moc nie tylko terapeutyczną dla autorki, ale i czytelnika? W tym domu, w którym ciężkie kotary wiszące na oknach, starocie i kompulsywne dbanie o otoczenie osiadają na czytającym momentami tak ociężale, że sam chce uciec z tego „fun home”, gdzie „wszyscy są sami sobie”. Ja wierzę, że w każdej próbie dotarcia do prawdy własnego „ja” i ludzi, którzy nas wychowali, mieszka czułość i pewne pocieszenie. Próba nadania sensu bezsensownej stracie bywa najwyższą formą miłości. „Fun home: Tragikomiks rodzinny” to niebywałe studium seksualności i tożsamości rodzica oraz dziecka w czasach, gdzie prawdy szukało się jedynie w książkach albo mrocznych barach. Aż kusi, żeby powiedzieć, że tak naprawdę to JEST historia mojego ojca – mówi Bechdel. Ja dodam, że to jedna z najpiękniejszych opowieści, w której to dziecko i rodzic są inwersją samych siebie. Skaczą i łapią się, by czasem upaść z impetem, ale też się wznieść. Dedal i Ikar w wiecznej grze o miłość oraz zrozumienie w niekoniecznie tolerancyjnym społeczeństwie.
Bechdel jest wnikliwym psychologicznie analitykiem własnej historii. Korzysta ze słowników w poszukiwaniu definicji, zagląda do listów i korespondencji ojca i w czytanych przez niego lekturach doszukuje się przyczyn jego zachowań. Nie inaczej jest z Katie Green, która stara się uporać ze swoją chorobą zaglądając w siebie. Green jednak wpada w otchłań, a my razem z nią. Katie zdecydowanie postawiła na opowieść obrazem i szarymi tonacjami. Mroczne barwy osiadają na czytelniku od pierwszej strony. Oszczędność w treści zastąpiła bogactwem obrazu.
Trafią się tutaj szeregi stron bez słów, gdzie obraz będzie tak sugestywny, że nie będzie nam ich trzeba, by ta opowieść bolała. Tak, ten komiks jest obszerny. Cięższy niż przymiotnik „lżejsza” w jego tytule. Liczy sobie ponad 500 plansz i waży drugie tyle. Obżera nas. Pierwszy raz zdarzyło mi się zamknąć książkę na czarnej stronie. Na zwyczajnej, czarnej stronie. Łzy musiały się uspokoić i odetchnąć. „Lżejsza od swojego cienia” ma taką moc, że grozi płaczem na czarnej stronie. Nie przesadzam. Ale Katie to robi, wypełnia swoją historię tą niepokojącą czernią i „wchłania” nas we własną otchłań. Zabiera nas w najbardziej empatyczną wiwisekcję zaburzeń odżywiania. Bałam się patrzeć dalej. Zaczęłam się czuć jakbym to ja pisała pamiętnik z lektury. Że czytanie staje się boleśnie osobiste. Oby dwa te komiksy mają tę moc, że porywają cię w siebie i czujesz się niewidocznym bohaterem na kolejnych planszach.
„Lżejsza od swojego cienia” to krzyk. Autorki obu komiksów dają nam siebie w ilustracjach. Wybór innej formy ekspresji niż słowo wyłącznie pisane nie czyni tych pozycji mniej ważnymi. Kto wie czy narysowanie tych mrocznych stron własnych biografii nie jest najwyższą formą odwagi ich autorek. Kreski w powieści Katie Green stopniowo „brutalnieją”. Komiks wymaga innego rodzaju czytania i generuje odmienny stan przeżywania danej historii. Bezczeszczeniem byłoby zwyczajne kartkowanie stron, co zapewne kusi wielu przy licznych stronach i krótkich formach tekstowych. Oby dwa te komiksy swą stonowaną, mroczną stylistyką wołają do nas „zwolnij!”
„Przypatrz się!” Popatrz na drugiego człowieka, wyciągnij pomocną dłoń, gdy zobaczysz alarmujące sygnały albo też ugryź się w język, gdy na twój język pcha się obelga wymierzona w czyjś wygląd zewnętrzny. Skąd masz wiedzieć czy nie zasiewasz ziarna choroby? Pozostaje mi wierzyć, że dla obu autorek narysowanie własnych historii było najlepszą formą lekarstwa. Katie Green, gdy nie wie jak wytłumaczyć rodzinie tego, co czuję – rysuje im to. Sztuka stała się dla niej najlepszym remedium. Zrozumiemy to sami chłonąc, oglądając, nie odwracając wzroku od potwora w głowie anorektyczki.
Wiecie czego boję się w życiu najbardziej ?
Że nie pomogę komuś, kto tego potrzebuje. Nie usłyszę jak woła po pomocną dłoń, bo za mocno jest schowany w swojej otchłani.
Te komiksy nauczą Was widzieć i słyszeć.
Fun Home: Tragikomiks rodzinny, Alison Bechdel, tłumaczenie Wojciech Szot, Sebastian Buła, marzec 2018, Timof Comics
Lżejsza od swojego cienia, Katie Green, tłumaczenie Kamila Kowerska, maj 2018, Timof Comics
„Fun Home” Bechdel jest bardzo, bardzo dobry i mocno intertekstualny. Ale jej „Jesteś moją matką?” niestety, zalecam sobie darować. Tu to „leczenie grafiką” poszło za daleko i obszerny komiks składa się głównie z przegadanych plansz, na których autorka po prostu rozmawia z kolejnymi terapeutkami.
Anoreksja jest jedną z najbardziej zastanawiających zagadek medycyny, psychologii, psychiatrii przełomu XX i XXI wieku. Czy sztuka powieści obrazkowej/ilustracyjnej uniesie tak trudny do opisania temat? O paradoksie, istnieje szansa, że tak! Zobrazować od wewnątrz i z zewnątrz, w formie plastycznej narracji czarno-białych ilustracji, stan umysłu człowieka, który, jakby wbrew sobie, dąży do destrukcji całkowitej i dosłownej swojego ciała i osobowości – można za pomocą serii konkretnie narysowanych sytuacji. W jaki sposób artystycznie sformułować proces utraty apetytu? Psychiczny przymus mordowania w sobie pragnienia łaknienia dla uzyskania pożądanego efektu bardzo smukłej sylwetki? Sztuka komiksu swobodnie żyje sobie w elitarnym gronie swoich admiratorów. Jednak tym razem podjęła próbę rozmowy o problemie społecznym, czasem zbyt trudnym dla dokumentu, prozy i filmu. Dziękuję Autorce tekstu za fotografie chwytające w biegu fragmentaryczne ujęcia scen umieszczonych na kilku stronach komiksu. Wtedy lepiej można sobie zwizualizować indywidualną poetykę graficznie przekazanych nam zdarzeń.
Dzięki za ostrzeżenie! Z pewnością posłucham 🙂
To ja dziękuję, że czytelnik też dostrzega i te parę skrawków ujętych na zdjęciach też do niego trafia:) Niebywała forma tak psychologicznie zagmatwanej kwestii.
Nie wiem, czy to dobre miejsce na to pytanie, ale czy „powieść graficzna” to nie jest po prostu to samo co komiks? 🙂 Z tego, co udało mi się wyczytać jest to po prostu określenie, za pomocą którego wydawcy chcą się odseparować od „niepoważnych” komiksów superbohaterskich i trafić do bardziej ambitnych odbiorców. Jednak różnic formalnych brak, prawda?
Oczywiście, że to samo 🙂 Nie zaznaczam, że jest inaczej 🙂 To jest raczej rozróżnienie dla czytelników, którzy twierdzą, a uwierz, że tacy się do mnie odezwali, że myśleli, że komiks to tylko Marvel i superbohaterowie 🙂 Kiedy komiks to coś o wiele więcej! Właśnie – powieść graficzna 🙂