Nie ma ważniejszego autora, którego słowa chciałam przeczytać w tym temacie niż Raja Shehadeh, który już samym tytułem przyciąga uwagę czytelnika. Odpowiedź na pytanie zadane w tytule nie jest kontrowersyjna i o kontrowersje autor też się nie prosi pisząc ten esej-książkę. Izrael boi się samego istnienia Palestyny, tylko tyle i aż tyle. Jakkolwiek nieskomplikowana jest ta odpowiedź, to uderza mocno, a takich mocnych pozycji nam trzeba przy wciąż zatrważających obrazach płynących do nas ze Strefy Gazy.
W swoim eseju autor przybliża w części pierwszej jak do tego wszystkiego doszło, przypomina wcześniejszą Nakbę, wszystkie przekłamania na przestrzeni lat i zbrojne działania Izraela. Ponownie przypomina jak odmienne interpretowane są obie strony. Jaką wojnę można toczyć od lat szafując fałszywą narracją. Następnie przechodzi do współczesności i to, co ciekawiło mnie najbardziej to, czy autor wciąż karmi się jakąś nadzieją na pokojowe rozstrzygnięcie konfliktu, jak często w poprzednich swoich książkach, czy zalała go już fala beznadziei i braku perspektyw. Raja Shehadeh mimo swoich stanowczych opinii, nigdy nie przestaje wierzyć, by podnosić na duchu. Ta niewielkich rozmiarów książka może nie wnieść nic nowego dla czytelnika obeznanego w temacie, ale najważniejszym pytaniem jest dla kogo ta książka powinna w takim razie być? Idealnym byłby świat, w którym po tę książkę sięgnęliby ludzie znający tylko izraelską i zachodnią narrację, którzy uparcie nie chcą otworzyć swoich umysłów na drugą stronę medalu. Takie książki, jak „Dlaczego Izrael boi się Palestyny” są gigantycznym ładunkiem informacyjnym, który mógłby zmienić świat, gdyby tylko uwierzyć autorowi. Jego słowa są wielkie i przekonywające, ale czy naprawdę nie wystarczą nam drastyczne obrazy i ofiary ludzkie płynące ze Strefy Gazy?
W Aneksie na końcu książki czytamy też ważne przesłanie: „Wielu komentatorów odnotowało, że jedną z ofiar ataku na Strefę Gazy jest wiarygodność systemu prawa międzynarodowego, że wobec oczywistych zbrodni wojennych, jak choćby głodzenia dwóch milionów ludzi przez Izrael i braku adekwatnych reakcji ze strony Zachodu, stało się jasne, że prawo jest tylko dla wybranych.”
To właśnie ta lekcja jest dla mnie najbardziej przerażająca i przygnębiająca. Czytajmy, to nasz moralny obowiązek, edukujmy siebie i innych poprzez takie książki, jakie pisze Raja Shehadeh.
„Dlaczego Izrael boi się Palestyny?” Raja Shehaded, tłumaczenie Anna Sak, lipiec 2024, Wydawnictwo Karakter, pierwsze wydanie 2024
Książkę otrzymałam jako prezent od wydawnictwa.
„Podczas zeszłorocznych przygotowań do Święta Dziękczynienia usłyszałaś w szkole wybieloną wersję historii, jak to pierwsi ludzie zamieszkujący te tereny w imię cywilizacji i postępu radośnie oddawali Europejczykom swoje święte ziemie w konsumpcyjne władanie. Wróciłaś ze szkoły do domu, otworzyłaś plecak i wyjęłaś z niego – dumna niczym wielka artystka – malowankę, którą sama pokolorowałaś i zszyłaś. Twoja nauczycielka poprosiła Cię, byś wypełniła kolorem obrazki przedstawiające małą Rdzenną Amerykankę i małego Rdzennego Amerykanina, po których przyszła kolej na małych pielgrzymów, również chłopca i dziewczynkę, odzianych w tradycyjne stroje. Powiedziałam kunszt stworzonej przez ciebie książeczki, zalewały mnie fale rodzicielskiej dumy, bo oto dostałam dowód na to, że moje potomstwo funkcjonuje i tworzy w świecie gdzieś poza mną. I z niekłamaną przyjemnością zauważyłam, że pokolorowałaś wszystkie czworo dzieci na brązowo – były Śniade jak ty.”
Z natury staramy się chronić dzieci przed niewygodną prawdą. Rozkłada się nad nimi parasol, który ma wstrzymywać mroczne historie i uchronić je przed zmartwieniami, które przyniesie im dorosłość. Kiedy jednak córka Singh wraca ze szkoły i opowiada o losach „biednych pielgrzymów” po przybiciu do brzegu Ameryki Północnej, to jako matka, nie potrafi ona siedzieć cicho i przemilczeć prawdziwą historię pierwszych osadników. To wprowadzenie to idealny przedsmak tego, że czekają nas w tej lekturze dogłębne analizy oraz odważne sądy nad kondycją człowieka.
To, jak zaczynają się „Przełomy” Singh w świetnym tłumaczeniu Aleksandry Szymczyk sprawiło, że wiedziałam, że to coś dla mnie. „Przełomy” z pewnością będą budzić emocje oraz przemyślenia, okrzyki zgody, ale z pewnością też niezgody, bo w sposób przemyślany i bezkompromisowy wskazują na bolączki dzisiejszego świata.
Singh zdecydowała się ubrać swój esej w formę listu do swojej 6-letniej córki, co czyni go tym bardziej przejmującym, bo przecież, gdy przemawiamy do dzieci, to jednocześnie składamy jakąś obietnicę poprawy, przepraszamy za błędy, wskazujemy przewiny. Singh czyni to po mistrzowsku, rozprawia o kolonializmie, tożsamości rasowej oraz seksualnej, ale też queerowości oraz edukacji. Przede wszystkim jednak mówiąc o rodzicielstwie w dobie katastrofy klimatycznej czy politycznych niestabilności. Fenomen „Przełomów” i fakt, że wielu czytelników nazywa ją książką życia, wynika z wielu czynników, ale chyba najbardziej ze względu na to, że rezonuje ona z naszymi licznymi lękami, które współczesny świat podlewa.
W jednym z fragmentów autorka szykuje z małą córką plakat i wybiera się z nią na protest. „Przełomy” jawią się jako głośny sprzeciw i protest sam w sobie. Ta książka ma aktywistyczną mocną, obok której trudno przejść obojętnie.
Warto nadmienić, że to publikacja w nowym wydawnictwie Współbycie, które potwierdza swoją ciekawą pozycję na rynku i które warto śledzić z zapartym tchem. Mają dobre książki w planach wydawniczych!
„Przełomy”, Julietta Singh, tłumaczenie Aleksandra Szymczyk, wydanie kwiecień 2024, Wydawnictwo Współbycie, pierwsze wydanie 2021
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
„Nie była zbyt ładna. Pociągła twarz, potulny wygląd, jakby wciąż mówiła: „Proszę mi wybaczyć”. Umiała za to ładnie się ubrać. Lakierowane, dziurkowane buciki z wąskimi czubkami, zrobione przez prawdziwego mistrza w swym fachu, kosztowały, jak sama mówiła, cale dziesięć rubli. Teraz chce je sprzedać, bo znalazła się w potrzebie. Każdy oglądał, obmacywał, wszyscy widzieli, że są piękne i jeszcze nowe, podeszwy nawet niestarte, ale nikt nie zdecydował się kupić. Ludzie właściwie sami nie wiedzieli dlaczego. Może dlatego, że były skażone biedą, pozostało w nich piętno zubożałej stopy. A może po prostu dlatego, że jeśli ktoś chce się czegoś pozbyć, patrzy się na niego podejrzliwie, ale i z dozą litości, a ludzie nie chcą iść tam, gdzie potrzebna jest litość.”
Nie często się zdarza, że przy wyborze lektury kieruje się nie tylko fabułą, ale przede wszystkim życiorysem autora. W tym przypadku raczej licznymi lukami, jakie zostawiła po sobie Sztok i których już nikt nie zapełni, nie potwierdzi i nie zaprzeczy. Niesamowitym jest fakt, że nie wiemy nawet kiedy się urodziła ani kiedy zmarła albo jak długo przebywała w zakładzie psychiatrycznym i czy to tam faktycznie odeszła. W takich sytuacjach luki życiorysu może zapełnić twórczość autorki, chociaż i tutaj nie do końca wiadomo ile było w jej utworach elementów autobiograficznych. Z pewnością można powiedzieć, że Sztok uważnie obserwowała i wiele swoich opowiadań umiejscowiła w Skale, miejscowości, z której pochodziła.
O czym pisała Sztok? Jej opowiadania nie są rozwleczone czy długie, ale jak najbardziej treściwe. Czy to pisała z perspektywy kobiet czy mężczyzn, to wspólnym mianownikiem opowiadań jest chęć wyrwania się ich bohaterów z życia, jakie zgotował im los. Czuć pierwsze powiewy feministycznej myśli i chęci emancypacji, często poprzez drobne gesty oraz akty nieposłuszeństwa. Tak, jak w pierwszym opowiadaniu „Pierwszy pociąg”, kiedy to wtargniecie maszyny w ospałe miasteczko dzieli mieszkańców, a w jednej z bohaterek budzi nienazwany niepokój pchający ją ku wolności. Widać to też w postaci Elki, która swą siłę objawia poprzez śpiew, który został zaduszony przez nieudane małżeństwo. Śpiew jako kolejna ciekawa metafora niezależności i emancypacji, w której bohaterka odnajduje ukojenie, a inni dopatrują się oznak szaleństwa.
Cieszy fakt, że wydawnictwo FameArt ponownie odkopuje twórczość nieznanej pisarki, która tworzyła w jidysz. Pamiętam jakim przeżyciem było dla mnie pierwsze spotkanie z „Rodowodem” Esther Singer Kreitman i przy lekturze „Białego futra” czuć po raz kolejny, że strzepnięto kurz z niesprawiedliwie omijanej twórczości Fradl Sztok. Zaglądanie w sposób postrzegania rzeczywistości oczami tak wnikliwej autorki jest dla mnie zawsze wyjątkowym przeżyciem, którego nie zastąpi żadna współczesna lektura. Dziwi mnie fakt tak nielicznych opinii krążących w Internecie o tej książce!
Ponownie kapitalne tłumaczenia z języka jidysz w wykonaniu Krzysztofa Modelskiego, Belli Szwarcman-Czarnoty oraz Karoliny Szymaniak, która jest również autorką przedmowy.
„Białe futra i inne opowiadania”, Fradl Sztok, tłum. Krzysztof Modelski, Bella Szwarcman-Czarnota, Karolina Szymaniak, kwiecień 2024, Wydawnictwo FameArt
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
Nic i nikt nie zatrzymuje przy lekturze tak, jak wnikliwa narratorka, która z przywiązaniem do najwrażliwszych szczegółów rozczłonkowuje swoje myśli, lęki i emocje. Nie powinno to dziwić przy postaci Sunday, która wprowadza nas w swój neuroatypowy świat opisując na początku powieści swoje przywiązanie do jedzenia wyłączenie potraw koloru białego i picie tylko gazowanych trunków.
„Ja zaś jestem osobniczym zająknięciem, błyskiem iskry, jestem powietrzem zmętniałym od letniego słońca.” – mówi o sobie Sunday. Cały świat to dla niej „karuzela pomieszczeń, do których weszła przez pomyłkę”, by zaraz wepchnąć ją do kolejnego pokoju z odmiennym zestawem zachowań, który zmusza ją do pełni skupienia i nie pozwala na spontaniczność. Narratorkę jednak najlepiej określa jej miłość do córki, która jest silniejsza niż zniewolenie jej nawykami, stara się wychodzić naprzeciw jej potrzeb, by wydać się jej bliższą, ale często gubi się w gąszczu konwenansów.
Bezpieczne rutyny narratorki przerywa wprowadzenie się barwnych, nowych sąsiadów – Vity i Rollsa. Dolly, córka Sunday, zaczyna od tej pory spędzać z nimi niepokojąco dużo czasu tworząc narastający rozłam trudny do powstrzymania przez matkę, która większe walki toczy wewnątrz siebie niż na zewnątrz.
Autorka w sferze językowej sypie tak licznymi porównaniami, które swoją trafnością nie przytłaczają, a świetnie obrazują skomplikowane wnętrze narratorki usiane nieustanymi strumieniami świadomości. Dla mnie była to wyrafinowana uczta. Dzięki temu autorka świetnie uchwyciła relacje zachodzące pomiędzy Sunday a językiem i innymi ludźmi. Lloyd-Barlow rozważnie i stopniowo buduje napięcie, dzięki czemu czytelnik czuje nieznośność położenia narratorki i narastającego absurdu sytuacji, w której się znalazła. To napięcie budowane jest językiem autorki, a nie licznymi zwrotami akcji, dlatego jest to kompletnie zasłużona nominacja do Bookera.
To też powieść o tym, jak wykorzystujemy czyjś inny sposób odczytywania świata, by odebrać człowiekowi to, co najcenniejsze. „Śpiew ptasich serc” wybrzmiewa jako ostrzeżenie i poddaje pod rozwagę fakt, iż często odbiera się osobom w spektrum autyzmu prawo do przeżywania życia na własnych warunkach, traktując ich jako wybrakowanych, zdziwaczałych, nieprzystawalnych.
„Śpiew ptasich serc”, Viktoria Lloyd-Barlow, tłumaczenie Ewa Borówka, wydanie maj 2024, Wydawnictwo Fame Art, pierwsze wydanie 2023
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
„Ale nie byłem już uczniem. Stałem się pasterzem. Osioł wciąż stukał kopytami, pozostawiając w tyle szkołę i mych kolegów, których na zawsze zachowałem w pamięci. Odwróciłem się i z grzbietu zwierzęcia patrzyłem na szkołę. Podskakując przy każdym jego ruchu, odnosiłem wrażenie, że szkoła cała drży, jakby słowa ojca poruszyły nią niczym trzęsienie ziemi. Wkrótce nawet szczyt jej dachu zniknął z mego pola widzenia. I tylko głęboko w wyobraźni utrwalił mi się jej żywy obraz. Pozostawiając za sobą ostatnie chaty Siligo, znaleźliśmy się po jakimś czasie w otwartym polu. Osioł dreptał szybko po piaszczystej i wysypanej żwirem drodze. Stawiając ostrożnie kopyta miedzy kamieniami, pospiesznie oddalał się od Siligo: wiózł mnie zupełnie tak samo jak żarcie dla psa, paszę dla świń czy nasiona, którymi ojciec zasiewał ugór. Ja też czułem się podobny do ziarna. Miałem wzejść samotnie na naszym polu, zgodnie z rządzącymi tu prawami przyrody.”
Witajcie w świecie, w którym życie kilkuletniego Gavino odmierzane jest w rytmie szczekania psów, uderzania siekiery w drewno, ryku osła i beczenia owiec. W książce „We władzy ojca” Ledda opowiada swą zbeletryzowaną autobiografię, pełną samotności i życia zgodnego z prawami przyrody rządzącymi sardyńskimi pasterzami.
Jego ojciec uznaje, że obowiązkowa w życiu jest tylko bieda, a nie obowiązkowe nauczanie w szkole wprowadzone przez włoski rząd. W związku z tym wkracza pewnego dnia do klasy i zabiera stamtąd pięcioletniego syna prosto w paszczę samodzielności, by w ciagu jednego dnia z ucznia stać się pasterzem i sługą swego ojca. Od tej pory czytamy o życiu w milczeniu przyrody, którą zawsze przerywa przybycie brutalnego ojca.
Ledda do dwudziestego roku życia żyje w zgodzie z naturą, ale też pod nieustanną musztrą i przemocą ze strony ojca. Książka jest opisem dramatu patriarchatu, ale Gavino hoduje w sobie chęć ucieczki. Czuję, że jest stworzony do czegoś większego. Gdy emigracja nie dochodzi do skutku, to wybiera wojsko. Jednak nie jako źródło kariery, ale wiedzy. Tutaj fascynującym staje się fakt, że autor pozostał analfabetą do 20. roku życia. Dzięki samozaparciu zalicza kolejne egzaminy, uczy się włoskiego, ponieważ dialekt sardyński był wówczas w oczach innych kpiną.
„We władzy ojca” doczekała się ekranizacji, ale nie wątpię, że jej największe piękno pozostaje w słowach. Język książki jest surowy niczym krajobraz i trudy dzieciństwa autora. Nie brakuje mu jednak lirycznego zdobienia, które przenosi czytelnika w świat pasterzy, a potem dojrzewającego mężczyzny, który z rosnącej wiedzy i znajomości języka czyni oręże walki z opresją i rządami ojca.
To niewątpliwie kolejna „książka życia”, którą będę Wam nachalnie polecać! 🙂
„We władzy ojca” Gavino Ledda, tłumaczenie Alina i Mirosław Kosierkiewiczowie, wydanie 1981, Państwowy Instytut Wydawniczy, Seria KIK, pierwsze wydanie 1975
Książkę kupiłam na Allegro.
„Waśka miał zaświadczenie o odniesionych ranach, a o kontuzji nic. Kontuzja, jak zmęczenie, narastała w nim przez cały czas wojny. Chwilami zaczynał się jąkać, chociaż w rozmowie zwykle się nie jąkał, czasem zwidywała mu się zasypana antracytem górka rozrządowa, czuł się wtedy samotny i niezdolny do życia, czasem – i to było najstraszniejsze – wszystko wokół czerniało i na ciemnej wodzie rozpędzały się do lotu ptaki o wąskich skrzydłach. Kiedy wznosiły się w powietrze, Waśkę porażała ciemność.(…) Żołnierze przynieśli z wojny ból duszy, ból kości, a niektórzy, jak Waśka, ból porażonego kontuzją mózgu.”
Pogodin w powieści „Ból” wraca do lat wojny, w której brał udział. Tworząc postać Waśki, autor tworzy swojego rówieśnika, któremu nie łatwo jest dostosować się do życia w czasach pokoju. Wydziera się z niego zacytowana „kontuzja mózgu”, nie wiadomo kiedy mówi o ludziach żywych, a kiedy o zjawach. Wspomnienia wracają do niego niczym pioruny pamięci. Pogodin otrzymał za tę powieść nagrodę czasopisma „Newa” w 1983. Radiu tworzył głównie dla dzieci. „Ból” miał być próbą opowiedzenia przeżyć wojennych, a raczej ich skutków. Sam autor po wojnie próbował różnych zawodów – pracował jako wychowawca, strażak, ślusarz czy majster w fabryce. Waśka, bohater jego powieści próbuje się odnaleźć w świecie sztuki.
„Ból” to druga powieść, jaką czytam w tym miesiącu, w której autor probuje opowiedzieć swoją trudną młodość tworząc nietuzinkową powieść. Na niespełna 160 stronach Pogodin tworzy ciekawą i niełatwą powieść psychologiczną, która przybliża nas do traum wojennych autora, który przemyca je w krótkich, acz wymownych strumieniach świadomości. Przypominały mi one klatki filmowe, co wydaje się trafnym skojarzeniem, ponieważ autor był też filmowcem.
Z zaciekawieniem wracam do przeszłości, by ponownie odkryć nietuzinkową postać, która z czułą uwagą odkrywa przed nami najmroczniejsze ze swych przeżyć za pomocą prozy.
„Ból”, Radij Pogodin, tłumaczenie, Henryka Broniatowska, wydanie 1987, Państwowy Instytut Wydawniczy, pierwsze wydanie 1983
Książkę kupiłam na Allegro.
„(…) trwałym skutkiem tragedii w Waco jest to, że rzesza osób niezwiązanych z bojówkami zaraziła się nieufnością do rządu i paranoją, która ma swoje źródła w Mount Carmel: „To wszystko łączy się z aktualną aktywnością skrajnej prawicy, jak wydarzenia z 6 stycznia [2021 atak na Kapitol]. Z siedmiuset aresztowanych po ataku tylko osiemdziesięciu należało do grup nienawiści. Jak zatem udało się w to wciągnąć zwykłych ludzi? Dlatego w tym kontekście trzeba uwagę na Waco.”
Czytając tę książkę w pewnym momencie złapałam się na tym, że mimowolnie poruszam nerwowo nogą. Robię tak zawsze, gdy coś mnie absolutnie wnerwia, a jednocześnie skupia na sobie całą moją uwagę. Te 470 stron reportażu opisującego powstanie kolejnej sekty w USA i jej niechlubnej historii pochłonęło mnie całkowicie na 4 dni.
W takich książkach zawsze szukam odpowiedzi na pytanie, które zadaje sam autor: „Jak to się stało, że racjonalnie myślący dorośli podążali za kimś, kto zachęcał ich do śmierci, która miała doprowadzić do końca świata?” Jego wyznawcy godzili się jednak na o wiele więcej: na przemoc wobec własnych dzieci, molestowanie, seks z nieletnimi, wielożeństwo, życie w spartańskich warunkach.
Jeff Guinness skupia się również w dużym stopniu na błędach popełnionych przez agencję ATF i FBI, ale też przez negocjatorów i rządzących. Błędy, które doprowadziły do 51 dni oblężenia Mount Carmel i wyznawców Koresha oraz drastycznego finału, który zaszokował świat. Guinn tworzy rzetelny reportaż pełen szczegółów dotyczących stojących po obu stronach barykady. Znacznie rzetelniejszy niż serial na Netflixie, silnie zalecam najpierw książkę. Niektórzy nazwali „Tragedię w Waco” jako momentami nużącą, ale ja pędziłam po niej, ponieważ tak bardzo łaknęłam faktów, które tutaj zostały mi zapewnione.
Nie wiem jakim cudem nie kojarzyłam tragedii w Waco, a przecież do dziś odczuwalne są jej skutki. To w jaki sposób echo tej sprawy do dziś karmi wyznawców teorii spiskowych, skrajną prawicę czy w jakiś stopniu przyczynia się do powstawania licznych bojówek na terenie Stanów to coś, co zaciekawiło i przeraziło mnie najbardziej w tym reportażu.
Czytajcie, nie zawiedziecie się. Zaszokujecie, z pewnością.
„Tragedia w Waco. David Koresh i tajemnica jego sekty” Jeff Guinn, tłumaczenie Katarzyna Bażyńska-Chojnacka, wyd. lipiec 2024, Wydawnictwo Poznańskie, pierwsze wydanie 2023
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
„Naga i jakby nie z tego świata. A jednak to nieprawda, że ona tak wygląda, bo Folkvi ma w sobie coś takiego, jakby zależała tylko od siebie samej, jakby napędzał ją jakiś własny cel, Od nie wie jak to ująć. To ona zawsze nadaje ton ich rozmowom i panującej między nimi atmosferze, co w jego oczach czyni z niej zupełnie obcą istotę.”
Oto powieść, która składa się z emocji, dzikich pragnień, nieokiełznania. „Mam na imię Folkvi” na zaledwie 150 stronach mieści spory ładunek. Wydawnictwo Artrage zabiera nas tym razem w swojej książce z serii Przeszły-ciągły do fikcyjnej opowieści osadzonej w czasach Wikingów.
Powieść otwiera wyrazista scena, która przykuwa nas do fabuły i nie chce wypuścić. Pierwsza część opowiadana jest z perspektywy Folkvi, a druga z perspektywy jej brata. Folkvi to silna kobieca postać, którą obezwładnia jednak pewne pragnienie. Pożądanie własnego brata. Pozostawieni sami sobie po chorobie rodziców, połączeni silną więzią aż do czasu, gdy brat Aslakr wyrusza w podróż i wraca z narzeczoną Gerd. Hesselager po mistrzowski opisuje jaki chłód i mrok pochłaniają Folkvi, gdy ta trwa w oczekiwaniu na powrót brata. Jest też postać Oda, który darzy ją uczuciem, ale bez większej wzajemności. Jak zawsze, gdy w grę wchodzą silne emocje na skraju uzależniania i obłędu, tam nigdy nie czeka polubowne zakończenie.
Dla mnie była to przede wszystkim opowieść o skrajnościach, o bezsilności wobec obezwładniającego uczucia, które przynosi zgubę i nikogo nie czyni szczęśliwym. Powieść klimatyczna, eteryczna, momentami złowieszcza, zbudowana z pięknego języka pragnień, który dotyka czytelnika czymś nieuniknionym. Książka Hesselager nie dołączy do moich ulubieńców w tej serii, ale na pewno nie pozostawiła mnie obojętną.
„Mam na imię Folkvi”, Maria Hesselager, tłumaczenie Agata Lubowicka, wyd. lipiec 2024, Wydawnictwo Artrage, seria Przeszły-ciągły, pierwsze wydanie
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
„Co się stało z nami, Żydami? Co się stało ze światem? Zbliża się gorzki koniec. Nawet jeśli Hitler poniesie straszliwą klęskę, przyjdą inni Hitlerzy. W czym Stalin jest lepszy od Hitlera? Będzie, przepraszam, rozpusta i rzeź. Wszystko, co pozostanie z narodu żydowskiego, to pobożny tłum chasydów z Williamsburga.
– Ich też wyrżną. – wtrącił Herman.
– Czyli co pozostanie?
– Ogromna kupa gnoju.
– O tym wszystkim szykujesz coś napisać? Dobrze, napisz to. Skoro ludzie chcą gnoju, trzeba im dostarczyć, gnój.”
Oto przed Wami ostatnia niepublikowana powieść Singera, którą na dodatek wydał pod pseudonimem. Co nie dziwi, bo chyba jest najbardziej kontrowersyjna ze wszystkich, które czytałam. Jeśli chodzi o fabułę, to tym razem tytułowym bohaterem jest Herman Fiszelzon, ani to filozof ani socjolog. Szarlatan z pewnością w oczach wielu, ponieważ żyje na ulicach Nowego Jorku tylko dzięki dobroci przyjaciół, którzy w niego wierzą. To kolejna powieść, jaką czytam w tym roku, gdzie główny bohater jest absolutnym antybohaterem, którego nie da się polubić, ale czytelnik nie potrafi go opuścić i śledzi losy tego wykolejeńca losu. Singer kontrastuje degenerackie życie swego bohatera z wojna trawiącą jego współbraci w Polsce, gdzie ludzie umierają w gettach, podczas, gdy emigrujący do Ameryki desperacko czerpią z życia. Hermanowi nie są obce oszustwa, zdrady, liczne kochanki. Wieczna karuzela nieprawości, która doprowadza czytelnika na skraj cierpliwości. Mówi się, że jest to możliwe też najbardziej autobiograficzna z powieści autora, co tym bardziej czyni ją ciekawą lekturą.
W tej powieści zagubieni są wszyscy, nie tylko Herman. Jego majętny przyjaciel bijący się z tradycją a nowoczesnością, jego żona, która zostawiła dzieci w warszawskim getcie, kochanka, która próbuje swych sił w poezji na próżno. „Szarlatan” nie ma w sobie żadnej nieskazitelnej postaci, co uwypukla fakt, że emigracja nie dla każdego była zbawieniem, a przytaszczeniem ze sobą bagażu ciężkich doświadczeń i poczucia winy. Singer bez wątpienia tworzy najmroczniejszy ze swoich literackich światów, gdzie nikt nie zasługuje na litość i rozgrzeszenie. Autor stworzył wciągający labirynt postaci, którzy poszukują siebie gubiąc się w meandrach pomyłek. Zestawia ze sobą pozostałość tradycji sztetli i nowoczesności ulic Nowego Jorku, gdzie w tle majaczy makabra Holokaustu. Kłamstwa, którymi karmią się bohaterowie to marna próba ocalenia siebie, co czyni „Szarlatana” powieścią pełną niepokoju i mroku napisaną językiem sarkazmu, ironii i beznadziei.
„Szarlatan” Izaak Bashewis Singer, tłumaczenie Krzysztof Modelski, wyd. czerwiec 2024, Wydawnictwo FameArt, pierwsze wydanie 1968
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.