W lutym przeczytałam 10 książek. Tym razem wszystkie w wersji papierowej. Prezentuję je w kolejności jakiej je przeczytałam. Oto one:

„Wszedłem z nim do sklepu, choć jemu kazałem poprosić o wazelinę. Zarumieniłem się, nie mogłem podnieść wzroku. On załatwił to bez cienia zażenowania, poprosił nawet o słoiczek średniej wielkości, zanim zdecydował się kupić najmniejszy. Ten mały, okrągły słoiczek wazeliny powiedziałby wszystko mojemu ojcu albo ojcu Kevina, gdyby go znaleźli. Co gorsza, świadczył, że do seksu zastosowaliśmy metodę: był zewnętrzną oznaką zdrady tego, co chciałem uznać za miłość, czyli pewnego wewnętrznego stanu. W końcu słońce zaszło, jezioro stało się chłodniejsze, jakby większe. I wydawało się, że oboje zostaliśmy osieroceni.” 

„Zuch” to pierwsza z autobiograficznej trylogii Edmund’a White’a. Największym błędem będzie czytać ją z odniesieniem do dzisiejszego, bardziej tolerancyjnego, świata i stwierdzić, że niczego nie wnosi do życia czytelnika. Taką krótkowzroczną opinię przeczytałam na lubimyczytac – co ta książka niby wnosi i po co została napisana? Absolutnie nieuzasadnione pytania i niesprawiedliwe spłycenie wagi tej książki.

Do „Zucha” przylgnęło przyrównanie go do gejowskiego „Buszującego w zbożu”, i choć rozumiem to porównanie, to White tworzy swój odrębny głos w prozie. Akcja dzieje się w latach 50-tych, długo przed wybuchem zamieszek w Stonewall, w których notabene brał udział sam autor. 

To bezpardonowy portret dorastania w pogardzie do samego siebie, które jednak nieśmiało raczkuje, by się wyswobodzić, uciec od konwenansów i oceny bliskich. Wszystko po to, by spróbować żyć w zgodzie ze sobą. White nie boi się nagiej szczerości, opisuje najbardziej intymne chwile pierwszych zbliżeń. To tutaj przeczytałam bodajże najodważniejszą scenę seksu pomiędzy młodymi chłopcami, jaką czytałam w życiu. Choć czy „najodważniejszy” to najlepszy przymiotnik w tej sytuacji? Po chwili pomyślałam, że to smutne, że to te określenie przyszło mi do głowy przy opisie sceny, która mnie zachwyciła, bo wiem, że kogoś innego może obrzydzić, dlatego staje się odważna. Dla mnie jest po prostu krystalicznie szczera. I ta niewinna szczerość jest piękna. 

„Zuch” w moich oczach jest jedną z najpiękniejszych, szczerych, a zarazem smutnych książek opisujących życie młodego homoseksualisty. Jest tu tak wiele. Pragnienie miłości i akceptacji ojca, wiecznie brzemię bycia innym, „lalusiem”, próba leczenia u psychoanalityka, bezpardonowy obraz tego, jak nieosiągalne jest małżeństwo. „Zuch” jest wielopłaszczyznowym obrazem tego, ile nietolerancji mieszka na świecie na długo przed jakimkolwiek ruchem praw społeczności LGBT+.

Ta niezwykła powieść składa się dla mnie z małych fragmentów stających się kamieniami milowymi dojrzewania w pragnieniu. W pragnieniu, które społeczeństwo będzie nienawidzić a rodzina gardzić. Zerkając na niektóre oceny na portalach, tym bardziej polecam. Taka książka nieustannie jest potrzebna, jej tematyka wciąż jest rzeczywistością wielu, a nie tylko częścią autobiografii chłopca dorastającego w połowie ubiegłego wieku, w czasach, kiedy homoseksualizm wciąż był klasyfikowany jako choroba. Póki istnieją ludzie, którzy wciąż ją za taką uważają, to takie książki wciąż będą potrzebne. 

„Zuch”, Edmund White, tłum. Jerzy Jarniewicz, Państwowy Instytut Wydawniczy, wyd. 1998, pierwsze wydanie 1982 

Książkę kupiłam w „Antykwariacie Warszawa”.

„Miasteczko za ich plecami skryło się za wzgórzem, znikło, jakby nigdy nie istniało, i ziejąca surowością i chłodem przestrzeń otwarła przed nim swoje łono. Działki osadników rzadkie były w tej okolicy i położone daleko jedna od drugiej; tu i ówdzie posępny wiatrak na tle nieba, lepianka ukryta w kotlinie. Za to ziemia tchnęła tu prawdziwą wielkością – nieporadne wysiłki ludzkiej społeczności nie znaczyły nic wobec tych mrocznych odłogów. To od patrzenia na bezlitosną w swym ogromie prerię usta tego chłopca nabrały wyrazu goryczy – czuł, że człowiek nie ma siły, by wyryć tu swój ślad, czuł, że ta ziemia chce zostać sama w swej okrutnej potędze, dzikiej, niezwykłej piękności i nieprzerwanym smutku.” 

Willa Cather przenosi nas w czasy pionierów, kiedy to „ludzie okazują się dzielniejsi niż w starym kraju, to tutaj trzeba wiedzieć robić i dalej widzieć.” 

Czas odliczany jest tutaj latami od śmierci pana Bergsona, głowy rodziny. Pozostawił po sobie żonę, która zawsze tęskniła do Szwecji, trzech synów oraz najbardziej zaradną potomkinię – Aleksandrę, której powierzył opiekę nad wszystkimi i tym, co najcenniejsze – nad ziemią. 

Czytanie książek z przeszłości skłania do niespiesznej lektury. Nie inaczej było podczas mojego pierwszego spotkania z prozą Willi Cather, która świetnie oddała ducha ery pionierów, którzy próbowali ujarzmić amerykańską ziemię. Zetkniemy się tu z cierpliwością ponad siły, której wymaga od nas bezlitosny i jałowy grunt, na którym ciężko coś uprawiać. To sztuka, by z obserwowania natury, rozumienia jej i przewidywania jej zmian uczynić frapującą powieść. Jak czyni to Cather? Tworząc pełnokrwiste i różnorodne postacie. Zaradnych i pracowitych, ale niezbyt rozumnych braci, sąsiada wagabundy, który wróci na stare ziemie po tym jak będzie próbować szczęścia w dalszych stanach, w osobie dziwaka, który chodzi bez butów, ale rozumie naturę lepiej niż ktokolwiek inny. Najważniejsze będą jednak tutaj postacie kobiet, co zachwyca biorąc pod uwagę lata, w których pisała Cather. W latach, kiedy to nie kobiety rządziły rodziną i planowały z sukcesem przyszłość dla niej. Aleksandra nie boi się pozostać starą panną, nie stroni od odważnych decyzji i ma w sobie siłę psychiczną i fizyczną, by zbudować coś z niczego, by dumnie rozwijać spadek po ojcu. Jak dobrze, że na regale czeka na mnie więcej powieści Cather. Lećcie nadrabiać razem ze mną. 

„Drzewo białej morwy”, Willa Cather, tłum. Ariadna Demkowska-Bohdziewicz, Wydawnictwo Książka i Wiedza, seria Koliber, wyd. 1977, pierwsze wydanie 1913

Książkę kupiłam w „Antykwariacie Lublin”.

„Byłam młoda, a państwowa edukacja i mój katolicki ojciec nie wyrobili we mnie własnego zdania; do tego bałam się kary, przesłuchań, napiętnowania, więc przestrzegałam reguł Moorhead. Trzymałam się ściśle litery prawa. Codziennie punktualnie odbijałam kartę pracy, kiedy wchodziłam do budynku i gdy z niego wychodziłam. Kradłam w sklepach, hołdowałam drobnym perwersjom, kłamałam – i to z upodobaniem – ale nikt mnie na tym ni przyłapał. Tym pilniej przestrzegałam reguł, bo to dobrze świadczyło o moim morale. Sugerowało, że jestem przyzwoitą osobą. Że nigdy w życiu nie zadarłabym spódnicy, żeby wypróżnić się na podłogę.” 

Wydawnictwo Pauza nie boi się wydawać książek, które wybierają antypatyczne postacie na główne bohaterki. To nie lada sztuka napisać powieść będącą strumieniem świadomości młodej kobiety, z którą trudno się utożsamiać, trudno ją polubić, a niekiedy ciężko zrozumieć, a jednocześnie nie móc się od niej oderwać. Ottessa Moshfegh pisze książki nieodkładalne, a „Eileen” była dla mnie kolejną z nich. Bardzo chciałam ją przeczytać zanim uda mi się obejrzeć jej adaptację filmową. 

Eileen dzieli życie pomiędzy pracę w więzieniu dla młodocianych przestępców a życie z ojcem – pijakiem, byłym policjantem, targanym paranojami i absolutną pogardą wobec młodszej córki. Akcja rozgrywa się w okresie przed Bożym Narodzeniem, a jedną z fantazji Eileen, które otwierają powieść jest sopel zwisający przy wejściu jej domu i jej chęć, by przebił jej pierś lub rozerwał mózg na strzępy.  Eileen mówi do nas z perspektywy starszej kobiety, która wraca wspomnieniami do tych kilku dni, które zmieniły całe jej życie. Z początku wydaje się ona typową „szarą myszką”- nie wyróżnia się wyglądem, ubiorem czy porywającym charakterem, dlatego tak wciąga jej życie wewnętrzne, które odbiega od jej niepozornej aparycji. A w środku Eileen wypełniają frywolne fantazje, mroczne przemyślenia, niespodziewane wizje. To, co w środku zacznie powoli wypełzać, gdy w zakładzie pojawi się zjawiskowa Rebecca, która stanie się kolejnym obiektem fantazji Eileen i od tej pory rozpocznie się trzymająca w napięciu czytelnicza jazda bez trzymanki.

„Eileen” trzyma w napięciu, jest mroczna, nieoczywista, a fakt, że postać głównej bohaterki nie jest łatwa w ocenie sprawia, że ciekawi nas do jakiego końca zaprowadzi nas jej niekiedy obrazoburcza osobowość. Język powieści jest plastyczny, wnika w życie bohaterki i nie ocieka pretensjonalnością. Nie wątpię, że wielu czytelników nie polubi Eileen, może będzie się wręcz brzydziło jej nieokiełznanych fantazji, ale Ottessa stworzyła świetny portret psychologiczny, obok którego nikt nie przejdzie obojętnie i wytrzyma do końca. 

„Eileen”, Ottesa Moshfegh, tłum. Teresa Tyszowiecka, Wydawnictwo Pauza, wyd. styczeń 2024, pierwsze wydanie 2015

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Głód” opowiada historię dziennikarki, która po dekadzie odbiera telefon od byłego i sporo starszego od siebie kochanka, który poprosi ją o napisanie książki opowiadającej jego stronę wydarzeń. Książka bazuje na historii Gajduska, noblisty skazanego za pedoxilię, zatem od razu możemy się domyśleć „jaką stronę wydarzeń”. Obserwuję i wielu czytelników pisze, że to „wymagająca lektura” bądź, że mimo tego, że jest długa, to czytało się ją sprawnie. Ja wiem, że książek o takiej tematyce zazwyczaj nie czyta się „sprawnie”, więc od razu było w niej coś nie tak. 

Już sama fabuła zwiastuje kontrowersje, moralne dylematy, rozważania na temat roli kata i ofiary. Książki opowiadają historię, zachwycają językiem, który sam potrafi stać się bohaterem historii, jest tak skonstruowany, by zamieszkać w naszej pamięci na zawsze. „Głód” jednak zrobił dla mnie tylko to – opowiedział pewną historię. Podzielił ją na kilka głosów – głos Aureli mówiący do nas z teraźniejszości w narracji pierwszoosobowej, w której posiada ona partnera i córeczkę oraz głos Aleksandra, przemawiający do nas z przeszłości również w pierwszoosobowej narracji. Niestety to, co pozostanie w mojej pamięci to dość pretensjonalny język, zwłaszcza w części opowiadanej z perspektywy Aureli, często przetykany oczywistymi porównanymi, niekiedy wtrącanymi w nawias; nawias, który mógł spokojnie być wielokrotnie pominięty. 

Dawno nie poznałam tak irytujących bohaterów jak Aurelie oraz Alexander. Aurelie traciła mój szacunek wielokrotnie, a szczególnie, gdy opisywała, jak to chciałaby wyrzeźbić na nowo ciało swojego eks kochanka pexofilia, dziś już starszego mężczyzny, i ze strony na stronę czytelnik traci szacunek do narratorki – czy takie było zamierzenie autora? Myślę, że nie, to po prostu jego kiepski warsztat pisarski.  „Twój zasób empatii kulturowej się wyczerpał” mówi o sobie Aurelie pewnego razu siedząc w restauracji w Etiopii, gdzie po raz kolejny ktoś próbuje ją naciągnąć. Ja mam wrażenie, że całej tej książce brakuje empatii kulturowej. Zwróćmy uwagę właśnie na to, że tematem tej książki powinien być też głód i problemy krajów Trzeciego Świata, a bohaterem tej książki okazuje się ostatecznie wyłącznie relacja pomiędzy Aurelią i Alexandrem.

Czytając odczuwałam silnie wrażenia obcowania z „tanią sensacją”, która ponownie posiłkuje się tematem wykorzystywania „małych” przez „wielkich”. Mogło to być ciekawe studium silnej osobowości, która omamiła wielu, i ofiar, które nie potrafią uciec od sideł zgrabnego manipulatora. „Głód” pozostał jednak dla mnie wydmuszką potencjalnie wielkiej opowieści. Czy czuję, że zmarnowałam czas na tę dość sporą lekturę? Oczywiście, że nie. Trzeba czytać wiele książek, by wiedzieć, które do nas przemawiają, a które szybko ulecą. 

Co z językiem i odniesieniami do wielkich, takich jak Nabokov, Joyce czy Woolf? Że jest tu niby obecny pastisz czy parodie. Nie ratują tej książki. Zamienia nie tylko narratorów, style, ale i formy pisania. Powieść przeplata się z dziennikiem, czasami natrafimy w nim na wiersze, a w pewnym momencie trafia się nagle fragment scenariusza. Wszystkiego za dużo i nad wyraz. Trudno znaleźć cel, któremu miałoby to służyć, oprócz konfundowania czytelnika. 

Gdy książka przechodzi w wywody skazanego Aleksandra Laszlo, które w niebezpieczny sposób próbuję tłumaczyć pexofilię, to przychodzi ogromna ochota, by odłożyć resztę tej książki. Nie można zakładać, że literatura jest tylko fikcją i nie wpływa na czytelnika, ten fragment wzburzył mnie chyba najbardziej, bo tak bardzo normalizuje przemoc se*ualną, zwłaszcza tłumacząc to brakami w edukacji dzieci a zbyt dużą pruderią i paranoją dorosłych w dzisiejszych czasach. Posuwa się do takich stwierdzeń, że pierwsze słowa Koranu przyszły do Mahometa wskutek głodu se**ualnego, a Jezus był najsłynniejszym niewyoutowanym gejem otoczonym dwunastoma przyjaciółmi i Marią Magdaleną jako przykrywką. W tej części narrator zwraca się do czytelnika bezpośrednio, wspólną drogę po swoich teoriach nazywa „wspinaczką” i zachęca, byśmy wspinali się z nim wciąż wyżej i wyżej, jakoby odważyć się na rozważenie coraz śmielszych teorii dotyczących se**ualności w różnych częściach świata. Nie spotkało się to z moim zachwytem, ta bezpośredniość i sztucznie wykreowany zwrot do czytelników, który może miał na celu załagodzić kontrowersyjność tej części książki, nie tylko nie przekonały mnie a przybliżyły się niebezpiecznie do normalizacji przemocy.  

Podanie definicji pexofila jako miłośnika dzieci było jednak chyba najgrubszą przesadą. Mogłabym tak przytaczać wiele przykładów absurdów, ale jest ich tak wiele, że stałoby się to czystym spoilerem. A tak, uwierzcie, pozostaje jeszcze wiele do odkrycia w tej książce. Ja mimo wszystko jestem bardzo ciekawa odbioru tej książki i śledzę każdą opinię jaka się na jej temat pojawia. Ja odkładam ją jednak jako przeczytaną z rozczarowaniem nie tylko tematycznym, ale przede wszystkim literackim. 

Próbka języka książki: 

„W chwilach takich jak te Aurelie odczuwała duchową pustkę, co przypominało jej bohaterów kreskówek, takich jak kojot ze Strusia Pędziwiatra, który kolejny raz wpada w przepaść i przez-dwie sekundy zawisa w powietrzu, zanim runie w dół. Bip, bip… Aurelie wciąż była zawieszona nad przepaścią, stopami inteligencji szukała podparcia, czuła jednak, że prawdziwe zrozumienie nie jest już w jej zasięgu, i wówczas spadała pionowo w otchłań.” 

„Głód”, Jamal Ouariachi, tłum. Iwona Mączka oraz Alicja Marszał, Wydawnictwo Relacja, wyd. styczeń 2024, pierwsze wydanie 2015

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Ale wydaje się, że nie ma granic. Wszystko zdaje się nie mieć granic, znajduje się w zamkniętej, osobnej przestrzeni, w lesie, a mimo to ta przestrzeń jakby nie ma granic. To niemożliwe. Jest albo tak, albo tak. Właśnie, tak albo tak. Matka albo ojciec. Biała istota albo mężczyzna w czarnym garniturze. Albo zostanę w lesie, albo wyjdę z lasu. Albo-albo.”

„Białość” to moje pierwsze spotkanie ze sposobem pisania noblisty. Wiem, że „poszczęściło” mi chociażby dlatego, że tym razem mamy tutaj interpunkcję w postaci kropek i wielkich liter! 🙂 „Białość” to oczywiście jednak więcej niż wyłącznie zwrócenie uwagi na różnicę w interpunkcji. Ta krótka nowela zabiera nas w oniryczny świat zagubienia podczas zimowego dnia. Narrator z niewiadomych przyczyn wsiada w auto i lawiruje nim do tego stopnia, że samochód utyka w śniegu. Bohater postanawia wyjść z auta i z początku wiedziony logiką, postanawia odszukać najbliższego domostwa, które pomoże mu wyciągnąć auto z zaspy. Z racji tego, że jest to nieco ponad czterdziestostronicowa nowela, to akcja rozwija się nie ze strony na stronę, ale ze zdania na zdanie, kiedy to odkrywamy, że tytułowa białość zjada logikę postępowania. 

Skandynawskie zimno staje się onirycznym drugim bohaterem tej prozy. Przeobraża się w idealne tło do „karabinu pytań”, które wyskakują z bohatera, gdy przenikliwe zimno zaczyna odbierać mu zdolność klarownego myślenia. Zimno sprawia, że człowiek się rozbiera, odczuwa zmęczenie i chęć odpoczynku zamiast generować ciepło w ciele poprzez nieustanny ruch. Zimno powoduje majaki i halucynacje, widzimy zmarłych i nieokreślone kształty. Można by powiedzieć, że to fabularnie niewiele, ale ta białość jest wciągająca. To proza rytmiczna, podąża się za nią sprawnie, biegnie wręcz, czując się w potrzasku tej obezwładniającej bieli. To, co mnie zatrzymało przy „Białości” to możliwość mnogiej interpretacji. Każdy czytelnik odczyta tę niewielką nowelę na swój sposób. To proza, która prowokuje do zadania własnych pytań i postawienia się w hipotetycznej sytuacji granicznej, po której podejmiemy decyzję czy wyjdziemy z tego mroku czy damy się pochłonąć przez wieczne zimno i białość aż nie padnie z naszych ust już żadne pytanie, nikt nas nie odnajdzie, naszego auta nikt nie odkopie.  

 „Białość”, Jon Fosse, tłum. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Artrage, wyd. luty 2024, pierwsze wydanie 2023

„Dźwięki ulicy są tak młode jak sama ulica, dźwięk morza tak stary jak sam żywioł. Motorowy głos miasta zamilknie, a koło kołowrotka przystanie, lecz ocean dalej będzie walił falami o brzeg. Kiedyś stanie się on jedynym władcą dnia i nocy. Jestem gościem w hotelu położonym między Ulicą a Oceanem. Mieszkam między tworem człowieka a odwiecznym żywiołem, zarejestrowany od urodzenia jako przypadkowe zjawisko na ziemi. Między tym, co efemeryczne a wiecznością jest mój dom.” 

To była piękna literacka przeprawa. Człowiek snuje się po fabule razem z jej bohaterem, Albertem Carlsonem, który przemawia do nas przeżywszy swoje 64 lata życia, z czego większość na emigracji spędzanej w Stanach Zjednoczonych. Powieść zaczyna się sceną z hotelu z widokiem na Ocean, kiedy to narrator ma już dość wierzgania, szukania bez skutku swojego domu w świecie. Z czasem dowiadujemy się, że wyemigrował ze Szwecji tak naprawdę nie ze względów zarobkowych, ale by uniknąć losu brata. Co nie oznacza, że nie poczujemy tutaj ubóstwa, groźby głodu czy religijnego zniewolenia umysłu początku ubiegłego wieku. Większość fabuły krąży wokół brata narratora, Sigfrida, który przedwcześnie zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach po powrocie z wojska, do którego został przymuszony. Wrażliwość zmarłego brata i jego dojrzałość za jego życia zostały w Albercie na całe życie, by dodać tej prozie pochłaniającej nostalgii. Czuć autobiograficzną nutę, ponieważ autor też przeżył stratę swojego rodzeństwa.    

Nie bez powodu użyłam cytatu, w którym pada piękny przymiotnik „efemeryczny”, bo on najlepiej podsumowuje nastrój tej niewielkiej powieści. W tym miejscu dziękuję też @efemerycznosc_chwil za to, że zwróciła naszą czytelniczą uwagę w stronę tej książki. Czytając jej recenzję i krótki opis fabuły wiedziałam, że i mnie pochłoną te rozważania samotnego emigranta. „Twoja chwila na ziemi” staje się urzekającym traktatem poszukiwania siebie i swojego miejsca na świecie, stara się ukazać jak dążyć do tego, by nie przegapić swojej „chwili na ziemi” i nie zmarnować jej żyjąc życiem oraz oczekiwaniami innych. Z jej kart wypływa obezwładniająca samotność, ale też uniwersalny los emigranta oddalonego od ojczyzny, domu rodzinnego, choć wydaje się, że Albert utracił to wszystko wraz z utratą ukochanego brata i całe życie gonił za nieuchwytnym.  

„Twoja chwila na ziemi”, Vilhelm Moberg, tłum. Zdzisław Wawrzyniak, wyd. 1971, Państwowy Insytut Wydawniczy, pierwsze wydanie 1963 

Książkę kupiłam na Allegro od BookBackOleśnica

Steven Kazmierczak w walentynki 2008 roku wszedł do auli uniwersytetu Northern Illinois, by otworzyć ogień, zabić kilku studentów, ranić wielu i skierować lufę ostatecznie w swoją stronę. Z wierzchu przez większość czasu wydawał się być przykładnym studentem.

Powiedziałabym, że to książka po części non-fiction a po części memuar, co jest typowe dla pisania Vanna. Po raz kolejny jest go tutaj sporo. Jednocześnie szuka korzeni, przyczyn, śledzi wydarzenia,  które wyrywają z przyszłego sprawcy wrażliwość na krzywdę ludzką. W pewnym momencie autor przyznaje, że jego celem jest napisanie o Stevenie Kazmierczaku jako samobójcy a nie jako mordercy. Zatem od początku obiera dość empatyczne podejście do sprawcy strzelaniny, w której ostatecznie zginęło 5 osób. 

Vann otrzymał dostęp do licznych stron akt, ale wiele pozostawia też własnej interpretacji i osądom. Jak to bywa z własnymi osądami, to niestety niektóre są zwykłymi teoriami autora, które nie są podparte wiarygodnymi źródłami. Przykład stanowi jego zbyt pochopnie wysunięty wniosek, że każdy żołnierz idący do wojska powinien budzić strach, ponieważ szkoli się żołnierzy do zabijania bez uczuć. Zbyt duża generalizacja, która z każdego żołnierza krzywdząco czyni potencjalnym zabójcą. To jest to, co może nie odpowiadać czytelnikom, którzy liczą na rzetelny portret sprawcy strzelaniny. Na taki mogłam liczyć czytając „Columbine” Dave’a Cullen’a, ale tutaj dostajemy dość efekciarski język, prowokacyjne pytania, które mogą drażnić. Za dużo snucia teorii, za dużo „może” w jego zdaniach, zbyt wiele własnych interpretacji zamiast faktów.  

Nie można odmówić Vannowi ciekawej próby napisania książki non-fiction innej niż wszystkie, ale jak sam autor przyznaje w posłowiu, że nigdy więcej nie weźmie się za taki temat czy formę, bo jest to zbyt eksploatujące. Ciekawym na pewno było czytać samą relację ze strzelaniny. To, co wybiło się dla mnie to przybliżenie tak naprawdę nie problemu łatwego dostępu do broni, ale obraz człowiek popadającego w szaleństwo, który bez odpowiedniego wsparcia, nie jest w stanie uciec od makabrycznego planu kiełkującego w głowie.

„Ostatni Dzień na ziemi”, David Vann, tłum. Dobromiła Jankowska, Wydawnictwo Pauza, styczeń 2024, pierwsze wydanie 2011 

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Gonitwa o Nagrodę Króla stanowiła punkt kulminacyjny wiosennego sezonu wyścigowego. Wszyscy tam byli, wszyscy musieli tam być. Każda urodziwa kobieta, i to w najbogatszej sukni, każda czołowa osobistość z każdego grona towarzyskiego stolicy. (…) We wszystkich pojazdach damy w najładniejszych toaletach z kwiatami, schowane pod parasolkami w jaskrawych kolorach i wielkimi kapeluszami z piórami. Pomiędzy zaprzęgami konnymi ledwie tylko jeden, dwa auta smrodziły powietrze; wszyscy się na nie gniewali, nie znosiły ich nawet konie, chyba czuły, biedne, że maszyny przyniosą im zagładę.”

Dwiema wielkimi postaciami tej potężnej powieści są miłość i polityka. Tytuł pochodzi od przepowiedni babilońskiej – „Policzone”, następnie „Zważone” i „Podzielone”. Otrzymujemy ją dzięki staraniom tłumaczki Ireny Makarewicz i wydawnictwa Officyna, co roku ukażą się kolejne dwa tomy. To imponująca lektura, która zajmie Wam sporo wieczorów, ale nie pozostawi nienasyconymi. Fabuła krąży pomiędzy dwoma młodymi arystokratami. Laszlo zaleca się do Klary, mają tę samą macochę, księżną Agnes, która pragnęła, by Klara przyjęła oświadczyny szanowanego księcia, a nie niżej urodzonego, hulaszczego karciarza w osobie Laciego. Druga para bohaterów to Balint, polityk-idealista i Adrienne. 

Powieść ukazuje losy bohaterów, którym miłość nie jest pisana, tylko jest im przypisana. Nie ma rozwodu, nie może być skandali, wychodzisz za mąż za kogoś, kogo ci wybrano i masz ślepo poddać się temu wyborowi i nie rozglądać się dookoła. Mimo wszystko bohaterowie powieści próbują swojego szczęścia gdzie indziej. Z różnymi skutkami, które targają ludźmi, prowadzą do tragicznych, a niekiedy irracjonalnych zachowań. Równie żywo jak losy relacji bohaterów rozpisana jest tutaj polityka. Nie zabraknie tutaj naiwności towarzyszącej idealistom, uzależnień od hazardu, które skazują jednego z bohaterów na ustawicznie degradujące porażki. Oraz polityki, która w swej zachłanności nigdy nie prowadzi do progresu państwa. W skutek czego Węgry ukazane są jako naród chylący się ku upadkowi kierowany przez nieudolnych arystokratów. Ufam, że autor wie o czym pisał, bo sam piastował urząd ministra spraw zagranicznych. Ukłon ogromny dla tłumaczki. Język powieści to osobny bohater, który zasługuje na zachwyt, pełen kwiecistej szczegółowości, która nie powinna odstraszać. Trylogia choć pisana w latach 1934-40 ukazuje lata z początku poprzedniego wieku przed Wielką Wojną, to nie traci na uniwersalności i spokojnie można ją przyrównywać do dzieł największych. 

„Policzone”, Miklos Banffy, tłum. Irena Makarowicz, Wydawnictwo Officyna, styczeń 2024, pierwsze wydanie 1934

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Odebrać pismo nieobecności, przyczynić się do jego narodzenia, oznacza – zupełnie tak samo, jak dla istot żywych – wydać je śmierci. skazać ponownie na nieobecność; intelektualista jest pośrednikiem między tymi dwiema nieobecnościami.”

Nie lada gratka dla miłośników książek, ich kolekcjonerów, ale nawet dla ich wrogów. Obcowanie z książka włoskiego literaturoznawcy to istny uczta dla zmysłów. Słowo/obraz terytoria zadbało o to, by wydanie cieszyło nasze zmysły swą estetyką. Książka jest pełna miłości, ale też zawiści, pogardy, z nutą szaleństwa, a to wszystko wyzwala w nas jeden przedmiot – książka, z której składają się potem biblioteki, imponujące księgozbiory, liczne odniesienia w literaturze, pisarskie zbrodnie i fałszerstwa. Całość wieńczy liczne reprodukcje dzieł malarskich o tematyce , a pomiędzy rozdziałami goszczą ryciny, które cudownie oddają treść wnętrza. „Bibliofollia, czyli szaleństwo czytania” jest dzięki tej ciekawej strukturze nieodkładalna. Castoldi stworzył książkę, która na zawsze pragnie pozostać w naszych kolekcjach. 

Książka jest pełna odniesień do innych dzieł, ale obecna tutaj intertekstualność to jej największa moc. Jedną z najwiekszych zalet dzieła Alberta, to skutecznie wykrzesana motywacja, by sięgać po więcej, głębiej i dalej. Czytelnika zalewa wizja wszystkich bibliotek, w których osobiście był, tych, które pragnie odwiedzić i odtwarza te fikcyjne stworzone w imaginarium niejednego pisarza. 

„…biblioteka, niczym jakiś potwór, pochłania swoich bywalców, skazanych na bycie ofiarami.” 

Najważniejsze pytanie, jakie może się zrodzić, to czy jest to książka dla każdego? Jak do niej zachęcić każdego czytelnika bez względu na to, jaki gatunek literacki jest mu drogi? To nie jest książka wyłącznie dla bibliofilów. Chwilami czyta się ją z uśmiechem pod nosem, czasem w totalnym szoku, wiele możemy odnieść do siebie, a czasami zahacza o skojarzenia z dobrze napisanym kryminałem. Przede wszystkim skłania do mnóstwa przemyśleń na temat własnych rutyn czytelniczych, może stać się przyjacielem na całe życie, do którego często będziemy wracać, by zweryfikować swoje czytelnicze postawy i gusta. Ostatecznie, by dowiedzieć się czy i my jesteśmy ofiarami szaleństwa czytania. 

Ta książka ma jeszcze jedną zaletę – ja sama dzięki lekturze „Bibliofolli” odbyłam podróż po swojej pamięci czytelniczej, zapisałam sobie „Bibliotekę Babel” Borgesa do nadrobienia, zapragnęłam sięgnąć po zalegającego na moim regale Marcela Schwobe, bardzo jestem ciekawa co w Was wyzwoli ta lektura. 

„Bibliofollia, czyli szaleństwo czytania”, Alberto Castoldi, tłum. Joanna Ugniewska, Wydawnictwo Słowo/obraz Terytoria, wyd. luty 2024, pierwsze wydanie 2006

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Czytanie w czasie gorączki ma w sobie coś z loterii: treść albo się rozpłynie, albo wniknie głęboko w pęknięcia, przypadkiem ujawnione przez wysoką temperaturę ciała. Dlatego właśnie „Trylogia nowojorska” poruszyła mnie w sposób, którego do dziś nie umiem wyjaśnić, i dlatego sięgam po nią teraz, niemal dwadzieścia pięć lat później, z całkiem inną gorączką pod powiekami. „Całkiem inną gorączką” – piszę, choć przecież gorączka to po prostu gorączka. Towarzyszą jej te same koszmary, ten sam niepokój. Czas zapętla się, jak to często bywa w takim stanie, i nagle staję obok siebie, tej sprzed dwudziestu czterech lat. Granica szaleństwa biegnie na poziomie trzydziestu dziewięciu stopni, ale tuż poniżej, znajduje wyraźnie wyczuwalne zagłębienie, w którym na spokojnie mogłabym spędzić kolejne dni. Przy tej temperaturze opada garda i ujawniają się postacie z przeszłości, które nie sprawiają wrażenia duchów.”

Punktem „zapalnym” do rozważań narratorki staje się gorączka, podczas której budzi się w niej wiele wspomnień i przemyśleń. Gorączka, która staje się chwytliwym narzędziem fabularnego przebudzenia autorki. Staje się pretekstem do rozważań o czytaniu samym w sobie, ale przede wszystkim wzywa omeny przeszłości. 

Książka dzieli się na cztery części, które czerpią tytuły od imion osób, które w jakiś sposób ukształtowały narratorkę. Są nimi jej byłe partnerki i partner oraz matka. Mnie osobiście urzekły pierwsze i ostatnie wspomnienie. Genberg stworzyła tutaj dwie wyraziste postacie, które zostają na długo w pamięci. Autorka zabiera nas w podróż po osobistych relacjach, które odciskają na nas piętno i kształtują nas na lata. Fabularnie może się wydawać, że nie dzieje się tu wiele, ale uniwersalność przemyśleń oraz stworzenie ciekawych postaci, sprawiają, że na pewno wiele osób czytających przeniesie się do własnej przeszłości. Z wierzchu może to brzmieć banalnie i może niektórzy tak właśnie odbiorą tę lekturę. Nie odnajdą się w niej, język książki nie będzie w nich rezonował ani ich nie zachwyci. Pauza jednak po razy kolejny wydała historię bliską serc wielu odbiorców i z pewnością zagości w wielu czytelniczych wspomnieniach na stałe. We mnie zostaje Johanna i Birgitte.          

„Szczegóły”, Ia Genberg, tłum. Dominika Górecka, Wydawnictwo Pauza, wyd. luty 2024, pierwsze wydanie 2022

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

 

Która z powyższych książek juz za Wami, a które Was skusiły i umieścicie je w swoich planach czytelniczych?