„Okropnie ją to zmartwiło, że wieczna obecność Staruszki jest dla niej taka drażniąca. Ani trochę nie kochała mniej swojej matki niż ojca, tylko uczucie to było zupełnie inne. Od siedmiu lat nie przebywała w domu, nawet jako gość. Kiedy przyjeżdżała do rodziców, nocowała w klinice albo zatrzymywała się w hotelu. Dopiero teraz, tu w Budapeszcie, poznała matkę jako starą kobietę i nagle zrozumiała, że w myślach zachowała jej młodzieńczy obraz. Obraz istoty pogodnej, wyrozumialej i przystępnej. Uśmiechała do niej z przeszłości trochę bojaźliwa, urocza trzpiotka.”

„Piłat” to moje kolejne spotkanie z prozą węgierskiej autorki i śmiało mogę powiedzieć, że tworzyła ona arcydzieła. Nie znajdę takich słów, nie zrobię takiego zdjęcia, które sprawiłoby, że algorytmy mediów społecznościowych pokażą ją wystarczającej liczbie czytelników, którzy powinni popytać o nią w antykwariatach bądź bibliotekach. Choć niezmiernie mnie dziwi, że żaden wydawca nie bierze się jeszcze za jej wznowienia!

Szabo ujmuje mnie tym, że nie tworzy przegadanych czy przeładowanych traumami fabuł, by jednak przekazać w swoich powieściach niebywały ładunek emocjonalny, który emanuje pięknem smutku. Jeśli można powiedzieć, że smutek jest piękny, to Szabo zasnuwa nim całą swą powieść, by poruszać struny czytelniczych serc. Mamy tutaj niemalże wzorową córkę – Iza jest lekarką, która przyjmuje do siebie swoją mamę, wspomnianą w cytacie Staruszkę, która zostaje wdową. Staruszka wydaje się być dość niesamodzielna i początkowo spada jej kamień z serca, gdy córka przygarnia ją do siebie i ściąga z niej odpowiedzialność podejmowania życiowych decyzji. Szybko po przyjeździe okazuje się jednak, że starych drzew się nie przesadza. Zgiełk miasta, nowe sprzęty, jedynie pozostałości, które córka przywiozła ze starego domu, sprawiają, że Staruszka nie może znaleźć sobie miejsca, a Iza nie radzi sobie z obecnością osoby wymagającej uwagi. 

„Piłat” to głęboko psychologiczna opowieść o samotności w starości i w rodzinie. Tutaj miłość, pomimo najlepszych chęci, gubi się w pokoleniowej wyrwie, która może doprowadzić do tragedii. Szabo dołącza do moich ukochanych pisarek, dzięki swojej umiejętności budowania skomplikowanych postaci na wskroś ludzkim językiem, który nie rozpycha się ornamentami i przesadną tkliwością.  

Nie zastanawiajcie się tylko szukajcie swoich egzemplarzy zanim znikną! 

„Piłat”, Magda Szabo, tłum. Olga Wybranowska, Państwowy Instytut Wydawniczy, Seria KIK, wyd. 1976, pierwsze wydanie 1963

Książkę kupiłam w antykwariacie na Allegro.

„Nie widziała już nic. Wszystko było strachem, nienawiścią. Na wszystkim ciążył grzmot, a elektryczne wyładowania spadały w dół z gniewem, cięte co chwila na nowo poziomymi deszczułkami zamkniętych żaluzji w górze. I oto skorpion, obudzony, ruszył naprzód, jak gdyby z boku, jak gdyby chciał ją okrążyć, a ona drżąc cofnęła się w głąb swojej samotnej istoty, wyciągnąwszy przed siebie rękę lodowatą i zmęczoną, jak gdyby go chciała zatrzymać. Włosy spływały na jej czoło, nie śmiała się odezwać suchymi, bezkrwistymi wargami: nikt, nikt by jej nie usłyszał w tym huku. I do kogóż się zwrócić w tym czasie odmienionym, gdy tyle nienawiści, po latach, zwróciło się przeciw niej? Jeżeli własne dzieci z biegiem lat stały się daremnym cierpieniem, kwiatem cmentarzy: zagubione!… w marności ziemi… 

Potraficie przyznać sami przed sobą, że lektura była dla was trudna? Gadda dał mi niezły wycisk. „Poznawanie cierpienia” to książka, która wymyka się definicjom powieści i wydłuża czytanie swoich niecałych 300 stron na wiele dni. Dlaczego trudna? Niełatwo załapać tutaj jeden wiodący wątek czy bohatera, za którym można by linearnie podążać. Opis fabuły zapowiada zgłębienie narastającego konfliktu pomiędzy synem a matką w wymyślonym przez autora kraju przypominającym trochę Argentynę a trochę Włochy. 

Zatem fabuła brzmi jak coś, co powinno być łatwe do prześledzenia, ale wcale takie nie jest.  Gadda opowiada niejako obrazami i językiem. Gdy czytelnik zdecyduje się puścić wodzę i oddać się po prostu warstwie językowej, to znajdzie tu piękną, dziką i nieokiełznaną prozę pełną mroku, bólu i skomplikowanych relacji. Mimo trudności w odbiorze, Gadda pisze tak, jak rozgrywa się wybitną partię szachów. Pionki przemieszczają się po planszy językowej z gracją i zachwycają swą podróżą po uniwersum cierpienia.

Kończycie książki, które Was przerastają czy je odkładacie i kapitulujecie? 

„Poznawanie cierpienia”, Carlo Emilio Gadda, tłum. Halina Kralowa, Państwowy Instytut Wydawniczy, wyd. 1980, pierwsze wydanie 1963

Książkę kupiłam na Vinted.

„Hiroszima jest w każdym człowieku w Japonii, w każdym człowieku na świecie.” 

Autor początkowo pragnął stworzyć osobistą historię opieki zdrowotnej nad hibakusha (tak nazywano ocalałych po bombardowaniu). Nie potrzebował wiele czasu, by się przekonać, że to nie rząd zbudował ten system opieki, ale od zera zrobili to ludzie nieustannie stawiający opór władzom. Stąd wzięła się chęć, by skupić się na konkretnych postaciach, bohaterach tego ludzkiego dramatu. Zapoznamy się zatem z historiami doktora ocalałego i jednocześnie leczącego w Szpitalu Ofiar Bomby Atomowej, redaktorkę gazety „Rzeki Hiroszimy” oraz młodej hibakusha pracującej w prywatnej klinice. 

W tym niewielkim zbiorze esejów porusza też wszystko pomiędzy. Każdy rozdział wprowadzany jest ilustracją i krótką relacją ocalałych. Czasami miałam wrażenie, że to one najbardziej uderzają w czytelnika niż to, co w esejach. Te ilustracje i niewielkie historie pochodzą z „Pikadona”, małej książeczki obrazkowej opublikowanej w 1950 roku, która przytacza 64 historie za pomocą rysunków. Autor liczy na jej wznowienie i ja szczerze też, ponieważ jest to wyjątkowe świadectwo. 

„Hiroszima jest niczym najdotkliwiej obnażona rana całej ludzkości. Nadzieja na odzyskanie człowieczeństwa to jeden pęd, który stamtąd wyrasta.” 

Powyższy cytat najlepiej oddaje ducha książki i jej cel, o którym nie można zapominać, zwłaszcza w dobie dzisiejszych konfliktów. Autor stawia pomnik wszystkim hibakusha, przede wszystkim lekarzom, którzy nie opuścili swych stanowisko, mimo tego, że sami byli ofiarami ostrych skutków promieniowania. Podkreśla ich niezłomność w pierwszych dniach, ale i lata leczenia chorób popromiennych oraz wytrwałość tych, którzy chcieli udowodnić, że białaczka jest skutkiem wybuchu. Co dziś wydaje się oczywistym, wtedy wymagało upartych działań i licznych dowodów. 

Podsumowując jest to temat dla mnie niezgłębiony, że aż zwyczajnie chce się więcej. Choć te eseje były pisanie w latach 60-tych XX wieku, to mogłyby być kontynuowane do dziś. 

tłum. Dariusz Latoś

„Zapiski z Hiroszimy”, Kenzaburo Oe, tłum. Dariusz Latoś, kwiecień 2024, Państwowy Instytut Wydawniczy

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej. 

„Kochaj go – powiedział Jacques gwałtownie – kochaj go i pozwól mu się kochać. Czy może być coś ważniejszego pod słońcem? Jak długo to może trwać, w najlepszym razie? Przecież obaj jesteście mężczyznami i macie mnóstwo do załatwienia. Tylko 5 minut, zapewniam cię, nie więcej i to na ogół helas! po ciemku. Jeśli jesteś zdania, że te minuty są brudne, to istotnie są brudne, bo nic z siebie nie dasz, bo zlekceważysz ciało swoje i jego. Możecie jednak uchronić swoje życie przed brudem, możecie sobie nawzajem ofiarować coś, co was uczyni lepszymi, na zawsze, pod warunkiem, że nie będziecie się wstydzić i asekurować.” 

Wydaje się, że „Mój Giovanni” nie potrzebuje przedstawienia czytelnikom znającym twórczość Baldwin’a, ale pierwszy raz dzięki posłowiu tłumacza, dowiaduję się, że to wielkie dzieło autora było długo skrywane w „szafie”. Czytając posłowie i historię samego tłumacza oraz jego drogę do przetłumaczenia (nie będę wam jej zdradzać) czułam, że czytam coś równie poruszającego i ważnego, jak sama powieść Baldwin’a. 

Dziś pozycja już klasyczna, która nie traci na aktualności i porywa czytelnika bez względu na czas. Giovanni, niosący w sobie eteryczny smutek i urok, przyciąga do siebie David’a, Amerykanina, który przebywa w Paryżu ze swoją dziewczyną uciekając od pustki egzystencjalnej, która w żaden sposób nie chce się zapełnić. Tych dwoje połączy fatalne zauroczenie, które będzie się rozgrywać w idealnie dopasowanym tle paryskiej nocy pełnej gwaru, barów i nikłego wiązania końca z końcem. Tych dwoje żyje od kolejnego postawienia im przez kogoś drinka do kolejnej postawionej im kolacji przez kogoś bogatszego. David’a wyrzucają z hotelu, a Giovanni mieszka w tak zwanej służbówce, gdzie ich miłość rozwija się i jednocześnie gnije. 

Tytuł oryginału, „Giovanni’s room”, wybrzmiewa we mnie znacznie bardziej i oddaje piękny tragizm uczucia tych dwojga, ale także każdego kto ze wstydem chowa gdzieś swoją miłość. „Mój Giovanni” to znacznie więcej niż opowieść o mężczyznach, którzy walczą ze swoją tożsamością i seksualnością. To także walka emigrantów ekonomicznych, każdego „innego”, którego Europa miała porwać i poprowadzić ku lepszemu. To książka ponadczasowa, gdzie każdy odkryje swój „pokój”, w którym schował swoją miłość i jednocześnie ją zdradził. O pięknie języka i sile opowieści, jaką potrafi stworzyć Baldwin wspominać nie muszę, bo to niezaprzeczalna oczywistość. 

„Mój Giovanni”, James Baldwin, tłum. Andrzej Selerowicz, Wydawnictwo Karakter, kwiecień 2024, pierwsze wydanie 1956

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Och, świętość ciągłego bycia pokrzywdzoną stroną! Historycznie ciemiężeni mogą w byciu ofiarą znaleźć nie tylko sacrum, ale też bezpieczeństwo. Jeśli wystarczająco często i skutecznie odmawiano człowiekowi wstępu do lepszego życia, może on wykorzystać odrzucenie jako wymówkę, by zrezygnować z wszelkiego wysiłku. W końcu – rozumuje taki człek – „tamci” mnie nie chcą, „tamci” akceptują własną przeciętność i odtrącają moją najlepszość, „tamci na mnie nie zasługują.”

Niektórym nie trzeba przedstawiać samej postaci i twórczości Angelou, ale jeśli podróż przez życie i pisanie autorki wciąż przed Wami, to oj, ależ Wam zazdroszczę. 

Maya Angelou przeżyła tak wiele, że jej autobiografie czyta się jak niesłychane powieści, zapominając, że to wszystko to nie fikcja, ale jej prawdziwe traumy, małe i większe bitwy, sukcesy i porażki. Pierwszy tom przybliżył nam traumatyczne dzieciństwo na amerykańskim Południu, którego skutkiem było pięcioletnie milczenie malej dziewczynki. Książka, która przyniosła autorce uznanie i stała się symbolem odwagi oraz odporności psychicznej. Można powiedzieć, że każdy kolejny tom jest dowodem tego pierwszego.  W każdym z nich Angelou przeprowadza nas przez swe niewyobrażalne życie, które staje się jednocześnie obszarem do rozprawy o kwestiach rasy, różnicach klasowych czy o samotnym macierzyństwie.  

Trzeci tom przenosi nas już w bardziej dojrzałe życie autorki. Czas, w którym rozwija się jej kariera muzyczna i niezależność finansowa, by móc w końcu zapewnić godne życie swojemu synowi. Jest to świadectwo kobiety, która stopniowo zrywa z naiwnością i nie daje się już tak łatwo zwodzić mężczyznom oraz podejmuje rozsądne decyzje dotyczące pracy i przyszłości. Ta część ma swój rytm niczym dobrze napisana pieśń. Angelou czyta się płynnie i z pełnym zaangażowaniem oraz zaciekawieniem, ponieważ autorka posiada niesamowity dar prowadzenia narracji, wokół którego rozsiadamy się wygodnie i od którego nie możemy się oderwać.  

„Śpiewaj, tańcuj i wesel się”, Maya Angelou, tłum. Elżbieta Janota, Wydawnictwo Relacja, wyd. kwiecień 2024, pierwsze wydanie 1976

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Doktor wyjechał, a ja naprawdę nie wiem, czy potrzebna jest biografia mojego ojca. Boję się, że jeśli potraktuję ją zbyt drobiazgowo, może się okazać, że chcąc wyleczyć się całkowicie, musiałbym przedtem przeanalizować jego osobę, co uniemożliwiłoby moją kurację. Odważnie brnę jednak naprzód, bo wiem, że gdyby ojciec potrzebował kuracji psychoanalitycznej, przeprowadzałby ją na zupełnie inną chorobę. A więc, by nie tracić czasu, opowiem o nim tylko, co może ożywić wspomnienia o mnie samym.” 

Zeno Cosini to jeden z najbardziej nieznośnych, niemożliwych oraz wnerwiających bohaterów literackich, z jakim było mi dane ostatnio się zetknąć. Jednocześnie nie da się go opuścić, a więc śledzi się jego przemyślenia, rozdmuchane ego, zdrady i wszelkie uczynki, które składają się na jego irytującą personę. Namówiony przez swojego lekarza, Zeno postanawia spisać historię swojego życia, zaczynając od perypetii z próbą rzucenia palenia, poprzez śmierć ojca, sposób, w jaki znalazł swojej żonę, a następnie kochankę, kończąc na jego relacji z handlem oraz przygodę z psychoanalizą. 

Italo Svevo wiele lat czekał na skomponowanie dzieła swojego życia. Dwie pierwsze powieści przeszły bez echa i dopiero po namowie James’a Joyce’a, mając już sześćdziesiąt pare lat, tworzy dzieło swojego życia w postaci „Zeno Cosini”. Trzeba wiele talentu i wnikliwości, by stworzyć bohatera wypchanego skrajności oraz przeciwieństwami, który uważa się za jedynego rozsądnego w rodzinie, kobiety mając za głupsze istoty, a partnerów handlowych za mniej roztropnych. Svevo dodatkowo odważnie pogrywa sobie z kwestią moralności, Cosini nie wzdryga się od molestowania młodszych, od kopnięcia psa czy braku współczucia dla cierpiących. Cosini przeprowadza nas od przeszłości do teraźniejszości, by pozostawić nas z głośno wybrzmiewającą refleksją na temat natury człowieka, czy aby to on sam nie jest największą chorobą cywilizacji? 

Nie zniechęcajcie się personą Cosiniego, bo Svevo napisał dzieło totalne, po którym się płynie i od którego nie odwraca się i nie ucieka w popłochu.

„Zeno Cosini”, Italo Svevo, tłum. Zofia Ernstowa, Wydawnictwo Artrage, seria Cymelia, wyd. maj 2024, pierwsze wydanie 1923

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Teraźniejszość odpływa, dźwięki brukselskiej ulicy zostają wygłuszone, papiery szeleszczą, otwiera się wachlarz urzędowego bełkotu, a za nim, jak w chmurze wzbijanego kurzu historii, w moją stronę idzie mężczyzna, ma okulary z matowym szkłem na lewym oku, w mroku za bardzo tego nie widać, ale to się wie, poza tym nosi czarny mundur z zarzuconym na niego długim płaszczem z czarnej skóry, jest wpół do trzeciej w nocy, a on, mając za sobą dziesięciu wojskowych z bronią w pogotowiu, wali w drzwi wejściowe dużego budynku przy Korenlei.” 

Pewnego popołudnia 1979 autor przechadza się po jednej z ulic Gandawy i nie może się uprzeć urokowi starego domu, który w dużej mierze zamieszkują już tylko grzyb i wilgoć. Nie myśląc długo dzwoni do notariusza z zamiarem zakupu. Minie jeszcze 20 lat zanim Hertmans trafi na książkę, które odkryje przed nim niesłychaną prawdę – otóż, że mieszka w domu członka SS. Tutaj zaczyna się opowieść o pogoni za historią nie tylko jednego człowieka, ale o historii domu i jej mieszkańców. Kreśli też niebywale potrzebny i czuły portret żony Mientje, która zasługuje na szacunek w tej historii. Udało mu się to zanim umarli wszyscy jego domownicy, a co więcej, jeden z byłych wykładowców autora okazał się być synem rzeczonego nazisty. 

Pogoń czy też śledztwo, którego podjął się autor w celu odkrycia jak najgłębszych zakamarków historii rodziny Verhulst jest niepodważalnie rzetelne i dogłębne. Z przejęciem ukazuje dwulicowość człowieczeństwa w postaci Willema Verhulsta i niezłomność jego rodziny, która nigdy nie zaadaptowała jego poglądów, co samo w sobie jest fascynującym wątkiem tej książki. Nie będę zdradzać więcej z fabuły książki, ponieważ powinna pozostać dla Was ucztą do odkrycia. 

Hertmans zaskarbił mnie już „Wojną i terpentyną”, a „Wejście” jest jedynie potwierdzeniem jego niesamowitego talentu do tworzenia czegoś na miarę dokufikcji. Autor wyłania się w stosownym momentach, absolutnie nie dominując historii, której się poświęca, wie dokładnie, kiedy usunąć się w cień i przenieść nas w świat rodziny Verhulst. Pisze tak przekonywująco i z niezwykłą zgrabnością językową, że jesteśmy w stanie uwierzyć mu nawet w ustępach, w których wiemy, że użył swojej wyobraźni, by nadać tło faktom historycznym. Dodatkowo odwiedza wiele miejsc, chwyta za materiały źródłowe, a gdy opada z nich chmura kurzu historii, to objawia się nam talent wyłuszczania z miejsc i dokumentów niesamowitych relacji. „Wejście” zasysa nas od samego początku i nie puszcza do samego końca utwierdzając mnie w opinii, że autor jest mistrzem splatania fikcji literackiej oraz osobistej historii z faktem.  

„Wejście”, Stefan Hertmans, tłum. Alicja Oczko, Wydawnictwo Artrage, seria Przeszły-Ciągły, wyd. maj 2024, pierwsze wydanie  2020

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.