Czym jest dla Was powieść graficzna? Sprowadzenie jej do trywialnego określenia „komiks” odziera ją z całego twórczego majestatu. Tak, jest to książka, która ma więcej obrazów niż słów, ale po to właśnie istnieje powiedzenie: „obraz wart tysiąca słów”. Za to właśnie najbardziej cenię powieści graficzne. Ich estetyka i talent twórcy sprawiają, że jedna plansza, mały kadr, jeden przedmiot pozostawiony gdzieś w kącie sprawia, że nagle szklą mi się oczy.
Powieść „Petar i Liza” swoją nieobecnością nakreśloną już od pierwszych kart doprowadziła mnie do głębokiego wzruszenia. Zrobiła to kilkoma obrazami i raptem kilkoma słowami. Poczytajcie:
„Pewne miejsca, pewne sceneria witają nas z daleka jak stary znajomy i przyciągają do siebie i czujemy je na skórze jak zimny listopadowy wiatr.”
„Tak, była też dziewczyna. Mała i silna jednocześnie, pachniała pewnymi bardzo trudno dostępnymi terenami górskimi, w których nigdy nie była.”
Te liryczne słowa wkomponowane w niesamowitą nostalgię wpisana w malarski talent autora sprawiają, że obcujemy z wyjątkowym dziełem, które po raz kolejny udowadnia mi, że powieść graficzna warta jest tysiąca słów.
Jugosławia się rozpada i tak samo tytułowy Petar zbiera siebie po kawałku jako zdemobilizowany żołnierz. Zaginął mu pies, zaginęła mu dziewczyna, nie ma perspektyw na życie i pracę, nie ma też za bardzo gdzie mieszkać. Coś zmienia się jednak, gdy pojawia się tytułowa Liza.
Tutaj obrazy mówią same za siebie. Każdy kształt, postawa postaci, pozostawione, porozrzucane przedmioty, dobrane kolory są słowami, które mówią swoim językiem, a my dostajemy zaproszenie, by je odczytać i odczuć. Pokoje pełne pozostawionych rzeczy, których właściciele opuścili w pośpiechu. Rzeka, która spływa śmieciami, które kiedyś były przedmiotami ze swoimi posiadaczami. Na to wszyscy patrzy narrator, czuły pisarz, obserwator, który pisze listy miłosne w imieniu kolegów z wojska. Plansze, które milczą pokazują codzienne życie, w którym wszyscy cierpią na jakichś brak, wszyscy się tłoczą, narrator jest wiecznie ściśnięty pomiędzy cudze sprawy, braki i biedę.
„Moja głowa to miasto. Wszystko tu jest. Stworzenie, zniszczenie, więzienia wolności. Ci, którzy są nadmierne podekscytowani i ci, którzy nie są.”
Kocham też to, jak powieści graficzne pachną. Jest to zapach jak żaden inny, ołówkowy, grafitowy, uspokajający i zapraszający do zwolnienia biegu czasu.
Zaręczam Wam, że zwalniać przy takich komiksach, jak „Petar i Liza”, to wyjątkowe przeżycie estetyczne i literackie.
„Petar i Liza”, Miroslav Sekulić-Struja, tłumaczenie Ada Wapniarska, wydanie luty 2025, Wydawnictwo Timof Comics.
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
Od zawsze czułam, że najlepsze książki powstają będąc wypadkową, bądź traumą, wynikającą z jednego wydarzenia, krzywdą wyrządzoną przez jednego człowieka lub w skutek jednego wspomnienia. Wielkie reportaże inspirują się małą iskrą, by rozpalić twórczy płomień.
Autorce nałożyło się kilka takich czynników zanim postanowiła napisać „Pamięć ciała”. To moment, gdy przybywa do kancelarii prawniczej w Luizjanie, by odbyć staż i inna pracowniczka włącza jej taśmę z przyznaniem się do winy człowieka skazanego na śmierć. Ten moment rozpoczyna spiralę, wywołuje efekt kuli śnieżnej, którego rezultatem jest ten reportaż, który trzymam w ręku i nie potrafię go odłożyć. Jest to reportaż nieodkładalny. Reportaż totalny. Reportaż z oryginalnością formy i historiami mrożącymi krew w żyłach.
Autorka studiująca prawo obiera ciekawą formę pisania. Pisze w stylu rozprawy sądowej. Często zaczyna zdania od słów: „Wyobraźcie sobie…” powtarza je jak mantrę, by przykuć naszą uwagę jako świadków zdarzeń, których ona doświadczyła.
W tym tonie pisze całą książkę, na samym początku informuje czytelników z jakich źródeł korzystała, a gdy brakowało szczegółów, to używała swojej wyobraźni starając się nikogo nie urazić ani nikogo i niczego nie koloryzować. Gdy czytałam, to miałam właśnie wrażenie, że słucham prawniczki, które przedstawia rzetelnie wszystkie miejsca akcji, zarysowuje psychologię postaci, prezentuje dowody, ale ocenę pozostawia nam – ławie przysięgłych złożonych z czytelników, którzy zetkną się z tą historią.
Siłą tej opowieści jest jej osobisty wydźwięk dla autorki. Ona czuje, że w sprawach sądowych Rickiego Langley’a są wyrwy. Coś nie pozwala jej zasnąć i porzucić tej sprawy, tej historii. Brakuje jej „emocji, wspomnień, opowieści, przeszłości.” To autorka stara się to wszystko zarysować i uzupełnić. Zetknęłam się z głosami, które mówią, że za dużo w tej opowieści samej autorki niż historii mordercy niewinnego chłopca. A dla mnie jest to czynnik dająca strasznej historii uniwersalny wymiar. Przypomina, że nie powinniśmy wyłącznie śledzić opowieści „true crime” dla silnych emocji i oburzeń, ale by pamiętać, że przemoc dzieje się każdego dnia wokół nas i nigdy nie śpi. Wiecznie się gdzieś „wyobraża”.
„Pamięć ciała. Przemoc seksualna, morderstwo i kara”, Alexandria Marzano-Lesnevich, tłumaczenie Mariusz Gądek, wydanie październik 2022, Wydawnictwo Czarne, seria Amerykańska.
Książkę zakupiłam w księgarni Arsenał w Poznaniu.
Ile wiecie o Saharze Zachodniej? Lektura „Córek chmur” ze wstydem udowodniła mi, że właściwie nie wiem nic. Nie wiedziałam nic o ludziach tam zamieszkujących, o ich znojach, walce, a zwłaszcza o Saharyjkach. Autorka, znana wszystkim jako Polka na Pustyni, przepadła w tej krainie wiele lat temu, a teraz postanowiła przybliżyć nam losy tej ziemi zamieszkałej przez ponad 600 tysięcy ludzi.
Dowiadujemy się o życiu Saharyczyków najpierw pod okupacją hiszpańską i obecną marokańską, której brutalność przechodzi momentami ludzkie pojęcie. Niebywałym jest fakt, że od 30 lat ONZ nie zrealizował obietnicy zorganizowania referendum niepodległościowego, które pozwoliłoby mieszkańcom samo stanowić o sobie.
Autorka pojawia się jedynie na końcu i na początku książki, by wprowadzić nas w temat, by później oddać głos Saharyjkom. Poprzez ich życiorys kreśli obraz niesamowicie ciemiężonego narodu, który do dziś nie pozostaje wolny. Pozbawieni praw, zmuszeni często do życia na uchodźstwie, odgrodzeni od wolności polem minowym. Niezwykle poruszające są historie kobiet walczących o lepszy byt dla swoich dzieci, ale przede wszystkim dla swojego ludu Sahrawi.
„Córki chmur” to reportaż, którego w Polsce jeszcze nie było. Był dla mnie ciekawą historią do przeczytania po „Sterroryzowanych. W pułapce islamofobii”. Książka, która udowadnia, że determinacja jednego ludu nigdy nie pozwoli na jego eksterminację.
„Córki chmur. O kobietach z Sahary Zachodniej”, Lena Khalid, wydanie styczeń 2025, Wydawnictwo Poznańskie.
Książkę zakupiłam w księgarni Arsenał w Poznaniu.
Ten miesiąc odznacza się dla mnie reportażami, po które sięgałam bez większych oczekiwań, a ostatecznie czytając je kończyłam z wypiekami na twarzy, bo odsłaniały przede mną zdarzenia, które historia powszechna skutecznie próbowała i próbuje ukryć. Nie inaczej jest z „Dziećmi Watykanu”, które odsłaniają przed czytelnikami kolejny niechlubny proceder praktykowany przez Kościół katolicki przez dziesięciolecia. Mowa o nielegalnych adopcjach włoskich dzieci przez amerykańskie rodziny. Adopcja brzmi jak coś niewinnego, mającego na celu dobro dziecka, ale uwierzcie, że nie w tym przypadku. Laurino przemierza dwa kontynenty i poświęca kilka lat na własne śledztwo, by z empatią opowiedzieć historie swoich bohaterów i wyczerpująco przedstawić wstrząsający temat.
Reportaż otwiera historia Francesci, jako idealne zdemaskowanie nieczystych intencji kryjących się za adopcjami oraz ukazanie skali bólu oraz dotkliwości rozłąki, która dotyka i dzieci i rodziców. Używam czasu teraźniejszego, ponieważ choć nielegalne adopcje ustały, to ich skutki odczuwalne są do dziś. Autorka wybiera kilka osób, których historie są trafnym odwzorowaniem mechanizmu wymuszonych adopcji. Matka tęskniąca za dzieckiem czy syn, który od najmłodszych lat, że czegoś mu w życiu brakuje i zrobi wszystko, by zapełnić tę pustkę to dwie najmocniejsze historie tego reportażu. Pomiędzy osobistymi historiami doszukuje się przyczyn, demaskuje brudne zyski i oddaje głos pokrzywdzonym.
Niech nie zmyli Was tytuł, który może sugerować, że jest to reportaż skierowany wyłącznie do osób zainteresowanych historią Kościoła katolickiego. „Dzieci Watykanu” zwraca uwagę na presją społeczną i religijną, która przez lata gloryfikowała czystość, a kobiety przymuszała do oddawania własnych dzieci, zatem jest to książka, w której wybrzmiewają głośno sprawy autonomii kobiet, ich praw, kontroli nad własnym ciałem, ale również losem swoich dzieci. Laurino rzuca też światło na kwestie roli instytutach religijnych i państwowych w narzucaniu norm moralnych obywatelom.
Autorka posiłkuje się językiem pełnym empatii, który nie sili się jednak na przesadnie emocjonalny ton, każde zdanie trafia w nutę, która ma sprawić, że przekaz tych historii będzie silny i dosadny.
We mnie wybrzmiał i został na dłużej.
Zapoznajcie się z fragmentem:
„Francesca dorastała w czasach, gdy Kościół rzymskokatolicki wyznaczał nie tylko kalendarz pór roku, ale także rytm życia kobiet. W nie tak odległym okresie, kiedy młode kobiety, naiwne, niedoświadczone przez życiowe zawiłości i sprzeczności, wpadały w tarapaty lub były zmuszone do zapłacenia za złą decyzję, która została podjęta i będzie podejmowana niezliczoną ilość raz w historii ludzkości. Kobiety stłoczone niczym słoneczniki na polach rozciągających się daleko poza zasięg wzroku, z głowami pochylonymi w cichym wstydzie. Ich istnienia pojawiają się jako cyfry w krajowych statystykach: dziesiątki tysięcy włoskich kobiet, które oddały swoje dzieci.”
„Dzieci Watykanu. Jak Kościół handlował „sierotami””, Maria Laurino, tłumaczenie Anna Halbersztat, wydanie marzec 2025, Wydawnictwo Znak
Książkę przeczytałam w ramach współpracy reklamowej.
„Potrafię sobie wyobrazić, jak Pan ponosi tę odpowiedzialność: bezwładnie i komfortowo zanurzony w miękkim fotelu przed wypolerowanym biurkiem zapisuje Pan słowa, które przypadkiem przelatują tu i tam przez Pańską chwiejną, bezradną głowę. Jeżeli dobrze zrozumiałem, odziedziczył Pan swoją pozycję, majątek i gazetę, nigdy nie musiał się Pan natężać, odziedziczył Pan nawet tę swoją zgarbioną postawę ciała. Pan pisze, tak samo, jak siedzi. Pan nic nie wie o odwadze i dumie, która musi w sobie zebrać – i zachować – człowiek piszący z głębi duszy. Ja piszę na stojąco, wyprostowany, rzec można, na baczność. Nawet nie opieram się o pulpit(…).”
„Przepis doskonały” snuje opowieść w opowieści. Na początku poznajemy staruszka, który ma już ponad 100 lat, ale daleko mu do odejścia z tego świata, zaczyna wręcz młodnieć, a jego ciało karmione słowem pisanym konserwuje się doskonale w porównaniu z innymi starcami. Od lat pisze on notatki dla gazety, ale zostaje zwolniony z powodu ich zmyślania. Jest jednak notatka, która nie daje mu spokoju i nie zamierza jej porzucić.
I tutaj rozpoczyna się druga szalona historia. Trafiamy do mieszkania, do którego wprowadza się wyleczony i cudotwórczo uodporniony na gruźlicę nauczyciel oraz były esesman szukający schronienia w Szwecji podszywającego się pod niejakiego Roberta Masera. Tych dwoje połączy miłość do polsy – dania składającego się głównie z mięsnych podrobów. Wyruszają wspólnie na poszukiwania przepisu doskonałego na te lokalne danie.
„Przepis doskonały” prowadzony jest przez przeplatanie mądrości starca z groteską i ironią, która zawiera w opowieści snutej w swojej notatce. Gdy zerkniemy głębiej, to dostrzeżemy warstwę, za którą kryje się nie tylko historia o jedzeniu czy procesie twórczym starego kronikarza, ale o obsesji, która kieruje ludźmi bez konkretnego celu przesłaniając im sens.
„Bez zapisywania czas przebiega koło nas.”
„Przepis doskonały”, Torgny Lindgren, tłumaczenie Dawid Jabłoński, wydanie luty 2025, Wydawnictwo Artrage, seria Cymelia.
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
Magdalena Genow stworzyła prozę dojrzałą, przemyślaną i prowokującą do refleksji oraz podróży wgłąb siebie i swoją przeszłość. Nie raz czytałam już prozę formacyjną, która przeplata teraźniejszość z czasami, które ukształtowały narratora, ale w tej prozie jest nutka ostrości, która wyróżnia autorkę na scenie literackiej.
A co ukształtowało Emmę, główną narratorkę? Niewątpliwie, brak matczynej figury, której potem szuka i próbuje „podkradać” koleżankom. Wizyty na targu Bema, Gadu-Gadu, dorywcze prace, lata 90.te, które autorka przybliża nam dość hiperbolicznie, wiernie odwzorowują tamtejsze czasy. Te delikatne przerysowanie cech epoki nie czyni jednak tej prozy drażniącą, ale pozwala wsiąść w kapsułę czasu i przenieść się w czasy dorastania Millenialsów. Genow jednak nie powiela stereotypów, ona z nimi delikatnie pogrywa i zaprasza czytelnika do wciągającej zabawy konwencjami. Przeglądałam się w miejscach, w których bohaterka bywa w Poznaniu, w jej doświadczeniach, choć nie wszystkie są mi pokrewne. To wielka moc prozy, która ma kolektywną moc współdzielenia doświadczeń, które rezonują w czytelnikach.
Myślę, że każdy czytelnik znajdzie w tej prozie coś innego. Odnajdą się tu Millenialsi, odnajdą się osoby rozpracowujące dzieciństwo czy matka, która mierzy się z ciemniejszymi odcieniami macierzyństwa. Potrzeba wnikliwego zmysłu obserwacji, by napisać tak szczegółową prozę, tym bardziej, że nie jest też linearna. Emma przeplata przeszłość z teraźniejszością, co trzyma uwagę czytelnika. Subtelna ironia, okazjonalne „przesady” i zachwycająca metaforyka zapewniają czytelniczą ucztę.
Trudno było wybrać dla Was jeden fragment, który będzie próbką talentu autorki, jest ich tak wiele, ja zdecydowałam się na ten o wizycie na jodze:
„Studio jogi jest wypełnione lustrami, co sprawia wrażenie, jakby było nas więcej. Z głośników dobiega szum. Taki musi być w łonie matki albo w środku misia szumisia. Czuję się jak niemowlę. Słucham rozmów kobiet, ale to nie mój język. Rozkładam matę z tyłu, żeby nie musieć się odzywać, bo co ja im powiem? Zaczęłam zapominać mowę dorosłych, te wszystkie „ponieważ”, „tak jakby”, „rekomenduję”, „niemniej”. W myślach głużę i gugam. (…) W końcu wchodzi instruktorka. Matka jogowa. Idę do niej, by porozmawiać. Na jej widok wychodzą ze mnie wszystkie choroby. Nie mogę się opanować w mówieniu. Potem mam kaca, że ją obarczałam.”
Po tej prozie ma się czytelniczego kaca, bo wiemy, że takich książek nie mamy wiele na rynku książki. Przepadnijcie w uważności czytając „Złodziejkę matek”.
„Złodziejka matek”, Magdalena Genow, wydanie marzec 2025, Biuro Literackie
Książkę przeczytałam w ramach współpracy reklamowej.
Ciemność. Zazwyczaj jej unikamy, uruchamia się w nas ostrożność, gdy w niej przebywamy, stąpamy po omacku, więc trudno zachować w niej spokój, a co dopiero odwagę. Błądzenie w ciemności wymaga znajomości terenu, pewnej dozy pewności siebie. Wejść w ciemność, to zmierzyć się z tym, co ta ciemność skrywa.
A ciemność narratorki ukrywa niejedną traumę. 57-letnia bohaterka mierzy się ze sporymi wyzwaniami, które powoli odsłaniają przed nami podczas wizyt u „gościa od PTSD”. Kolejne podróże w przeszłość, które wracają do narratorki jak tsunami dotykają czytelniczą duszę na wskroś. Nie jest to tylko przemocowe dzieciństwo, ale i dorosłość, która nie była dla niej zbyt łaskawa. Obserwujemy ją z perspektywy przebywania na długim zwolnieniu lekarskim, którego powód poznamy w trakcie lektury. Ma też trzech dorosłych synów, których nie poznamy z imienia, ale z ich walk, które również toczą wewnątrz siebie.
Zdania są tutaj ostrożne i oszczędne, jak przemyślane kroki w wszechogarniającej ciemności. Autorka opisuje świat, mroczną rzeczywistość i lęki takimi, jakie są. Bez ozdób, bez językowej ekwilibrystyki. Nie czyni to jednak tej powieści banalnej językowo. Sposób snucia opowieści broni się sam. Jest wartością samą w sobie i zgrabnie przechodzi w poetykę. Jest to silna proza o mocy przyjaźni, sile kobiet i determinacji.
W tym wszechobecnym mroku, który ogarnia narratorkę wyłania się jednak delikatne światło. Nie jest to proza, która ma nas dobić, ale pokazać, że pomimo ciężaru losu, mamy dookoła system wsparcia, z którego trzeba korzystać. Dla narratorki jest to grono wiernych przyjaciółek, które trwają przy niej bez względu na stan ducha.
„Ćwiczę się z ciemności, bo się boję. Ćwiczę się w byciu w ciemności, ale też w wychodzeniu z niej. Sesje z gościem od PTSD mają mi pomóc z niej wyjść, a metoda polega na byciu po ciemku bez lęku.”
Gdy człowiek spędzi w ciemności sporo czasu w bezruchu, nasłuchując, to w końcu pojmie, że ciemność nic od niego nie chce. Oto potrzebny przekaz tej książki dla każdej osoby przepracowującej swoje traumy.
„Ćwiczenia z ciemności”, Naja Marie Aidt, tłumaczenie Maciej Bobula, wydanie marzec 2025, wydawnictwo Cyranka.
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
Jak co miesiąc, zachęcam Was do wspierania tego miejsca i wspierania mojej działalności symboliczną wirtualną kawką:
https://buycoffee.to/ksiegarkanaregale
Dopiero pod koniec kwietnia dokończyłam Twoje wspaniałe podsumowanie marca, dodałam dwie książki do „koszyka”- dziękuję! Mam tylko jedną małą uwagę- lepiej czytało mi się podsumowania gdy na początku tekstu był wymieniony tytuł wraz z okładką- niestety jestem wzrokowcem. Ale to tylko może moja ułomność. Wyczekuję podsumowani kwietniowego 👍