Lubię czuć to, czego nie widać. Składać się ze skrytych uniesień. Nigdy nie dających się poznać wici czarnych scenariuszy, kłębowisk wersji nieustannych zdarzeń, sensualności nieprzeżytego, niespotkanego, wyczekiwanego.

Gdy piekąc coś w piekarniku poparzę sobie skórę wyciągając naczynie żaroodporne, myślę o kuchence i gazie, które udusiły głowę Sylvii Plath. Gdy podczas jeziornych kąpieli zachłysnę się wodą, bądź gdy chwytam ciężki kamień w dłoń, myślę o ciężkich kieszeniach płaszcza i zalanych płucach Virginii Woolf. Gdy prowadzę auto zastanawiam się jak bardzo bolałoby wypadnięcie z drogi, a gdy potykam się na schodach widzę splot uderzeń, który rozpłaszcza mnie i rozbija mi głowę o parter. Brzmi fatalistycznie? Zapewne bez „co by było, gdyby” moje życie duchowe wyglądałoby o wiele prościej.

Czułam też zimny piach w ustach, gdy leżałam przyparta do ziemi przerażeniem, obok innych nastolatków, gdy w naszą stronę szedł Anders Breivik z jasnym zamiarem skończenia niejednego młodego, liberalnego życia, gdy czytałam „Jeden z nas. Opowieśc o Norwegii.” Byłam matką syna, kiedy oboje zginęliśmy z rąk nienawiści w gejowskim klubie w Orlando. Trzymałam broń i wymierzałam sprawiedliwość w finałowym odcinku „The Killing”. Pękło mi serce i wypłakiwałam je do ostatniej kropli, gdy umarła moja ukochana w „Orange is the New Black”. Utonęłam w fatalistycznym klimacie pierwszego sezonu „Detektywów”. Oglądam serial „The Night of” i czuję wszystko, co niesłusznie oskarżony o morderstwo Nasir, wszystkie muzułmańskie stereotypy, ścisk kajdanek, fakturę fotela oskarżonych, na którym siada. Przykułam się do łóżka Fridy Kahlo, Oscar Wilde siedział w celi obok mnie, schodziłam świat u boku Arthura Rimbaud, starałam się pozostać człowiekiem na setkach kart obozów koncentracyjnych.

Gdy czytam bądź oglądam to nie jest to czystym ocenianiem walorów artystycznych, językowych, merytorycznych czy jakichkolwiek innych danego dzieła. Ja staję się daną książką, filmem, bohaterem, tematem, uczuciem, frazą, zdarzeniem, słońcem, deszczem, melancholią, ekstazą. Jakże płaskim byłoby brodzenie oczami po tych wszystkich kartkach i klatkach bez kompletnej w nich imersji.

Lubię czuć, to czego inni nie widzą.

Nie wstydzę się łez spływających w kącie kina, gdy napisy końcowe rozjaśniają już lampy. Lubię czuć nadchodzący silny szloch podczas emocjonalnych scen, kolejnego bohatera, uczucia, empatycznego uniesienia, które wdarło się w środek mnie i podrapało mnie swoją dobitnością odniesień do życia codziennego. Lubię przeżywać w sobie, siedzieć obok kogoś, zatopiona w larwalnych myślach pełna świadomości, że we mnie leją się lawiny, a z wierzchu jestem po prostu kimś z książką w dłoni. Mijają mnie rowerzyści, całe rodziny, zaciekawione dzieci w wózkach, a ja muszę wyglądać jak relikt, bezczelnie bezczynna, bo w książce przecież nie ma nic aktywnie fizycznego. Jakże mylące są pozory.

Gdy ja uciekam przed tsunami, czytając „Ganbare!Warsztaty umierania”, i próbuję objąć wyobraźnią częstotliwość trzęsień ziemi w Japonii, oni zajadają się lodami.

Żyjemy w czasach, w których książki odeszły do lamusa. Posiadanie książek w domu było kiedyś dowodem niesłychanego bogactwa, a ludzi czytających uznawano za wybitnie inteligentnych. Dziś, gdy oznajmiam, że w wolnym czasie najbardziej uwielbiam czytać książki czuję się jak dziwak przyznający, że lubi też kolekcjonować obcięte paznokcie do pudełka. Czytanie książek dalej wyróżnia cię z tłumu, ale w świecie multipleksów, festiwalów muzycznych, Chodakowskich i Lewandowskich tej Polski, stajesz trochę na eklektycznym uboczu. Mało kto pyta co ostatnio przeczytałam, ale jakim cudem znajduje na to czas. Zwyczajnie. Czas jest. Dodaje chęci i wtedy wychodzi to niesłychane danie przenoszące mnie do innych stanów świadomości, empatii i wybujałej fantazji. Jest też ta część, która widząc w swoim otoczeniu osobę, która czyta bez opamiętania, trochę zaraża i prosi o książkę do pożyczenia. Nic nie cieszy mnie wtedy bardziej, jak właśnie ta chwila, w której spoglądam na człowieka i dobieram mu lekturę, z którą potem przybiega w podzięce. Może właśnie po to ta strona. Dla ludzi na skraju czytelnictwa, którym brakuje odwagi, by skoczyć w ten czasochłonny, ale najbogatszy świat jaki znam. Łatwo przekonać do danej książki, nas, książkożerców, rzućmy całą resztę książkom na pożarcie.

Księgarka na regale wjechała do miasta. I rzuca proste wyzwanie – czytajcie 🙂

Zapraszam również na stronę bloga na Facebooku oraz Instagramie 🙂

https://www.facebook.com/ksiegarkanaregale/

https://www.instagram.com/ksiegarka.na.regale/