„Bo widzi pan, to jest ulica, na której kumuluje się społeczność przypadkowa, marginalna bądź dotknięta patologią, i to się wszystko miesza. Tak zwany zły wpływ jest tam większy niż w miejscach, gdzie zainteresowania można kształtować nie tylko na ulicy czy klatce schodowej. Czasem się mówi: „wpadł w złe towarzystwo”. Więc teraz proszę sobie wyobrazić, w co można wpaść w środowisku, w którym „dobrego towarzystwa” zupełnie nie ma. Zawsze nazywałem tę dzielnicę „enklawą trudnych wyborów” w tym sensie, że łatwych wyborów tam właściwie nie było. A często i żadnych wyborów ludzie tam nie mieli.”
Pisuk wali jak obuchem. Obok słowa jedzenie, opłaty za mieszkanie, nagle wyskakuje hero**na i mef**dron w momencie, gdy już myślisz, że czytasz rozdział o pokojowo nastawionej złodziejce. Historia Moniki, 43 lata, narkomanki od ponad dwudziestu lat, chyba najbardziej przeorała mnie psychicznie. Po tej książce nie ma lekkich słów, przekleństwa cisną się na język czytelnika w takiej ilości, jakiej używają ich bohaterowie tej książki. Nie zliczę ile razy wzdychałam, łapałam się za głowę, nie dowierzałam, współczułam, wściekałam się, niemal płakałam. Pisuk opowiada historię swoich przyjaciół i rozmów, które z nimi przeprowadził na przestrzeni 2007-2018 roku. Całemu projektowi towarzyszy też strona wizualna autorstwa Pisuka. Odsyłam Was również do tych poruszających fotografii.
„Staniemy się tacy jak on” to karuzela przemocy, z której nie da się wysiąść. Krzywdzący ranią, bo sami byli skrzywdzeni. Pikus jako autor milczy, on tylko pyta, a rozmówcy opowiadają. Nie ocenia, nie wtrąca się. Najważniejszym zadaniem dla pisarza i czytelnika tutaj to właśnie nie oceniać. Pisuk ujawni się w pewnym ważnym momencie i uchyli rąbka tajemnicy własnej historii, co uczyni cały zbiór tym bardziej wartościowym. Czytając tę opowieść sama miałam ochotę w nią wejść i coś zrobić, ale człowiek nagle się orientuje, że to niemożliwe. Że pozostaje nam z szacunkiem wysłuchać tych opowieści. Bo oto książka nie tylko o przemocy domowej partnerów, przemocy wobec dzieci, ale też o przemocy i bierności policji, organów prawa, które powinni chronić, a Niebieska Karta rzadko zostaje założona na ulicy takiej, jak Brzeska. Pisuk swoją książką nie przekreśla ludzi tam mieszkających. Daje im glos, którego do tej pory nie słyszeliśmy. Musimy go wysłuchać.
Pisuk stworzył książkę o zdecydowanie najcięższym ładunku emocjonalnym tego roku. Dawno nie czytałam tak ciężkich, przerażających historii. Trudno uwierzyć, że te wszystkie historie pomieściła jedna ulica. Apokalipsa ludzkich losów mieszka na Brzeskiej. Miejcie odwagę tam zajrzeć.
„tu policja się w sprawy rodzinne nie wpieprza, jak nie masz noża w plecach, palcem nie kiwną.” St 86!”
„Staniemy się tacy jak on”, Maciej Pisuk, wydanie wrzesień 2024, Wydawnictwo Cyranka.
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
„Żeby opuścić środkowy świat, trzeba umrzeć. A kiedy człowiek umiera, to jest tak, jakby to on żył, a wszyscy inni, dajmy na to ci drzemiący obok mnie w żelaznej kabinie, jak umarli. Tam czekają na człowieka przyjaciele, rodzina i to samo co w środkowym świecie słonce. Tylko że tam dzień zaczyna się, kiedy tutaj słońce zachodzi za horyzont.”
Najnowsza książka Andrzeja Dybczaka jest przeznaczona dla czytelników z duszą dla etnologa, a dla laika takiego, jak ja, przybliża ten fach i zabiera w podróż będącą niemal przygodą. Inspiracją dla książki stały się poszukiwania informacji i chęć ich zgłębienia po zetknięciu się z dwoma enigmatycznie wyglądającymi lalkami, które są przechowywane w Muzeum Etnograficznym w Krakowie. Kolekcja przywożona przez podróżników, zesłańców i ludzi interesu prosto z Syberii, sama zmotywuje pisarza do spakowania się i wyruszenia na Syberię w latach 20216-2019, czego owocem jest właśnie „Las duchów”. Dybczak jedzie śladami niepokojących przedmiotów, które nie dają mu spokoju i sam spotyka osoby, które wprowadzają niepokój, Syberia nie jest przyjazna dla człowieka z Zachodu, tamtejsza pogoda również.
„Las duchów” to dla mnie powieść o docieraniu do źródła opowieści. Do początków, które pchają nas do podróży po pochodzeniu przedmiotów, ludzi, więzi, przesądów i poglądów. Nie da się Dybczakowi odmówić jego widocznej determinacji osoby poszukującej. Wielokrotnie czytelnik myśli, że autor już się podda, a on dalej brnie w śniegu, znoju, ludzkiej niechęci. Ileż razy autor musi powtarzać swoje pytania bądź odbijać wypowiedzi rozmówców jak echo, by do nich wróciły i wznieciły dalsze wspomnienia i dostarczyły mu dalszych wskazówek.
Muszę jednak szczerze przed Wami przyznać, że nie do końca odnalazłam się w tej wyprawie. Najwidoczniej bardzo tęskniłam do pisania pana Dybczaka, które odnalazłam w jego opowiadaniach „Pan wszystkich krów”. Te bezbrzeżnie mnie zachwyciły i zaskarbiły. Polecam niezmiennie ten zbiór z 2017 roku nominowany do Nagrody Nike. W „Lesie duchów” liczyłam na język bardziej przeszywający wrażliwością, który wiem, że autor w sobie ma. Może jednak zamierzeniem autora było skupienie się na samej wyprawie i styczności z ludnością krainy zimna? Zostawiam to Wam do odkrycia i dzielenia się wrażeniami.
„Las duchów”, Andrzej Dybczak, wydanie wrzesień 2024, Wydawnictwo Nisza.
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
A kogo zasmuci mój smutek? Pyta Majja, pierwsza bohaterka zbioru „Ciała Niebieskie” i już przyciąga mnie swojego losu przyszłej żony, która nie wyjdzie za obiekt swoich westchnień. Majja rodzice córkę, którą nazywa London, po swojej wielkiej, niespełnionej miłości. Mały bunt, mała emancypacja, nazwać dziecko wbrew tradycji, użyć nazwy miasta chrześcijan jako imienia dla córki to mały akt odwagi.
Autorka nagrodzona Bookorem za swoją powieść przedstawia nam kalejdoskop świata Omanu, kraju mało znanego europejskiemu czytelnikowi. Jak wyglądają przygotowania do ślubów, doła niewolników i ich wyzwolenia, zmiana pejzażu miejskiego, który zostaje przebrany w dobrobyt i wystrzał luksusu to tylko niektóre tematy poruszane w tej barwnej powieści. To świetne połączenie opisu tradycji, religii z miksturą legend. Opowieści, które przedstawiają losy kobiet, które często nie wybiegają poza ich domostwa. Nie zabraknie też mężczyzn, którzy z kolei są spętani swoimi powinnościami wobec rodziny. Liczni narratorzy nie czynią książki trudną, ale fascynującą, uzupełniają luki w obyczajach narodu i czyta się jednym tchem. „Ciała niebieskie” to wciągające historie osób, którzy chcą poniekąd wyrwać się z łańcuchów tradycji i pchnąć swoje dzieci w nowoczesny świat, ale nie zawsze okazuje się to możliwe.
„Ciała niebieskie”, Jokha Alharthi, tłumaczenie Hanna Jankowska, wydanie październik 2024, Wydawnictwo Artrage, seria Rahla, pierwsze wydanie 2018
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
„Zaraz po wyjeździe chciałam zanurzyć się w angielskich słowach, poczuć, jak ich zimna toń zamyka mi się nad głową. Poznać te słowa od wewnątrz, nauczyć się rozróżniać mechanizm językowy i duszę języka, zrozumieć, dlaczego po angielsku żyje mi się inaczej. Przez pewien czas po litewsku w ogólnie nie pisałam, prawie wcale nie mówiłam. Ojczysta mowa była bezpieczną przystanią, ale wtedy chciałam żyć niebezpiecznie. Nie wracałam przez dwa lata. Może nawet chciałam nie wrócić już nigdy. Może już wtedy zaczynałam zapominać już słowa. Może niektóre zapomniałam, nigdy ich sobie nie przypomnę. Nieprzekładalność mnie fascynowała.”
Jakież tu piękne fikołki językowe. Całą akcję opisuje językiem, który jest żywy i wszystko ożywia. Tutaj miasta, w tym wypadku Sydney, „wykrzywia się do wszystkich w sarkastycznym grymasie”.
Choć autorka przemierza z mężem Australię z północy na południe, to fabuła nie płynie geograficznie, ale hasłowo. Rozdziały noszą piękne tytuły: „Yearning”, „Nevermore”, „Intimacy”. Niech Was nie zmyli tytuł, narratorka poddaje pod refleksję wiele języków świata. Pojawi się kontekst pandemii, pożarów w Australii, kryzysu klimatycznego i zanikającej przyrody, ale autorka dotyka tych problemów w tak uniwersalny sposób, że wątki nie tracą na aktualności. W równie interesujący sposób analizuje powody migracji swojego męża, jak i własne.
„Słownik języka angielskiego” to powieść, która przybiera formę, z którą się jeszcze nie spotkałam. Kluczy pomiędzy powieścią a autobiografią, egodokumentem a autofikcją. Tłumaczka zwraca uwaga również na to, że występuje tutaj niespotykana forma litewskiego eseju fabularnego. Tak wiele aspektów czyni „Słownik” książką wyjątkową. To piękny traktat o wyrwach w języku, które mogą kreować niesamowitą pustkę i nieustanną tęsknotę. Narratorka jest przesiąknięta „melancholią składni ojczystego języka”. Fascynacja autorki nieprzekładalnością języków, doświadczeń jest zaraźliwa dla czytelnika, człowiek sam rozsiada się w swoim języku i szuka w nim domu, poddaje w wątpliwość tęsknotę, a czuje pokusę migracji.
„Wrócimy do mojego miasta, bo ono ma serce, co dzień depczą je tysiące stóp.”
Nie przejdźcie obok tej książki obojętnie, dołącza do grona moich ulubionych w serii Bałtyk.
„Słownik języka angielskiego”, Akvilina Cicenaite, tłumaczenie Agnieszka Rembiałkowska, wydanie sierpień 2024, Wydawnictwo Marpress, seria Bałtyk, pierwsze wydanie 2022
Książkę otrzymałam jako prezent od wydawnictwa.
„Pasierb” to szósta z kolei powieść autora i nieważne jaką formę pisania wybierał, to zawsze dotykał tematu niemożności poznania świata i samego siebie. Nie inaczej jest w „Pasierbie”, gdzie narrator snuje rozważania w trakcie dekady życia z Indianami, z dala od cywilizacji, oraz później po powrocie do miasta, z którego również nie potrafił się wyrwać. Co ciekawe, z posłowia dowiadujemy się, że to jedna z najbardziej konwencjonalnych książek autora. A ja spotykam się tutaj chyba z najbardziej cywilizowanym pisaniem o kanibalizmie z jakim było mi dane obcować w literaturze. To wszystko dzięki fascynującemu przebiegowi zdarzeń oraz dzięki wnikliwemu obserwatorowi w osobie narratora.
„Niekiedy czułem, jak coś we mnie cienieje prawie do zaniku, a świat, z moim własnym ciałem włącznie, staje się odległy i obcy, wysyłając mi zamiast sensu monotonne buczenie.”
Powieść otwiera dołączenie narratora do załogi statku, którego celem jest odkrywanie nowych krain. Bohater powieści niespodziewanie zostaje pojmany i żyje 10 lat wśród Indian, z dala od cywilizacji oraz ojczystego języka i choć pewnego dnia do niego wraca, to nigdy nie pozbywa się poczucia wyobcowania, które zamieszkało w nim podczas pobytu na wyspie. „Pasierb” dotyka czytelnika swoim brakiem imienia, czyniąc refleksje narratora uniwersalnymi. Zrywałam je wszystkie powoli i bez szarpania, niczym dojrzałe owoc z drzew. Nie chciałam się spieszyć, bo tak ujął mnie język powieści, a jednocześnie kusiło mnie poznanie losów bohatera i rozwiazanie tej pasjonującej historii. Saer dotyka istoty człowieczeństwa, snuje rozważania nad pamięcią, językiem, poznawaniem kultury pozornie zdziczałego ludu, który uwypukla poczucie wyobcowania, a jednocześnie zadaje istotne pytania o sens zwyczajów i pustej pogoni za szczęściem ludzi Zachodu.
Czytając Saer’a bez wątpienia ma się poczucie obcowania z ogromnym talentem literackim. Ja zostałam kompletnie porwana przez świat, rozważania i rozterki narratora, które sprawiły, że mam teraz głód czytania dalszych dzieł autora, liczę na dalsze tłumaczenia twórczości Saer’a!
„Pasierb”, Juan Jose Saer, tłumaczenie Barbara Jaroszuk, wydanie październik 2024, Wydawnictwo Artrage, seria Cymelia, pierwsze wydanie
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
„Zanim do miasta poszłam, to było jeszcze miasteczko. Ale to dopiero teraz wiem, że miasteczko, bo wtedy myślałam, że wielkie miasto, że już nic większego nie ma. Był duży klub piłkarski Makowianka, gdzie chłopaki grali w gałę w niebieskich koszulkach z czerwonymi paskami. A kto znał takiego chłopaka z Mazowianki i kibicował na trybunach, to czuł dumę na pewno i był kimś ważnym. Może nie tak ważnym jak sam piłkarz, ale też. Ja nigdy nie znałam żadnego piłkarza. Przez to myślałam, że jestem nikim i że zawsze z tego ostatniego rzędu na trybunach będę patrzeć na tych, co ich bliscy, ich chłopaki, grają i strzelają bramki. I że tylko im się będą należały przeżycia jak w filmie i cała ekscytacja, a mi nie. No i jakoś niedużo się myliłam.”
Są tutaj tacy, co biegają za piłką bardzo chcąc być chłopcem, ale trudno w osiedlowych zabawach ukryć Olkę w Olku. Jest też taka co myślała, że Bóg wyleczy ją ze wstydu i dziewczyn. I taka co to szła na pielgrzymkę i bardzo chciała Beacie pomóc nieść krzyż. Olek, Ola, Aleks nie pasuje ani do męskiej ani do damskiej toalety. Idąc na pogrzeb nie wie czemu tak bardzo doskwiera sukienka, rajstopy, jak garnitur też pasuje.
Sabak tworzy opowiadania, które skupiają się na odkrywaniu swojej tożsamości płciowej wychowując się w niewielkiej miejscowości, otoczonym religią katolicką, która niejednego i niejedną próbowała „wyleczyć”. Kinga Sabak decyduje się na gawędziarski styl, który przewiduję, że albo będzie czytelnikom nie przeszkadzać, ale równie dobrze może drażnić. Były tutaj opowiadania, w których przeglądałam się jak w lustrze, zastanawiając się jednak dla ilu osób będą one uniwersalne. I właściwie czy muszą być? Trudno o uniwersalność, gdy przecież nie każda dziewczynka dorastała nie pasując do dziewczęcej, heteronormatywnej normy. Obserwuję coraz więcej negatywnych opinii o tym zbiorze, które najczęściej wynikają z braku współodczuwania z osobą narratorską. Mnie osobiście przeszkadzała ilość religijnych wątków w opowiadaniach, ale z kolei ileż znam historii, w których religia w Polsce tłamsiła niejedną wolność odczuwania.
Myślę też, że z góry zakładamy, że polskie debiuty częściej rozczarowują niż zachwycają. Uważam jednak, że warto je poznawać, by usłyszeć wielogłos ludzkich historii. Kinga Sabak opowiedziała historię niejednej osoby w Polsce, koło której ja nie potrafiłam przejść obojętnie i jej nie wysłuchać bez surowej oceny.
„Trochę z zimna, trochę z radości”, Kinga Sabak, wydanie październik 2024, Wydawnictwo W.A.B.
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
„Farba, którą pomalowano kiedyś dom, wszędzie obłazi. Nikt tego nie zauważa, bo każdy przywykł, że kolory stopniowo się zmieniają. Kiedy jednak spojrzy się na taras od strony drzwi wejściowych, wyraźnie widać, że farba na nim się łuszczy, ale nie dotyczy to przestrzeni między słupami, które go podpierają. Obłażąca farba przypominała poparzoną, spuchniętą rękę, w którą wdało się zakażenie. Dziewczynka podeszła do jednego ze słupów i poskrobała paznokciem po najbardziej napuchniętym fragmencie. Kawałek farby wbił się pod jej paznokieć, ale nie dlatego dziewczynka miała ściągniętą twarz i zamknięte oczy, lecz z powodu słońca, które uderzyło ją, kiedy podniosła głowę, by zeskrobać farbę. Zapomniała o niej, zobaczywszy przez przymknięte powieki kolor pomarańczowy, w którym wszystko było skąpane. Gdy je otworzyła, świat znów był taki jak zawsze. Znów szybko je zamknęła, a świat od razu stał się pomarańczowy.”
„Dotyk” rozpoczyna się brązowym kolorem. Brązowy kolor zbiornika, który zżarła rdza koreluje z brązowym kolorem sukienki małej dziewczynki. Nie wybrała sama tego koloru, został jej z resztek sukienki uszytej dla mamy. Zbiornik też nie wybrał sobie koloru, zjadła go starość. Dziewczynka kryje się za słupem, by móc oddać mocz. Tym małym zabiegiem kolorystycznym autorka osadza nas skutecznie w atmosferze braku, pustki i niedoboru tej bezbronnej dziewczynki dorastającej w Palestynie.
Kolor będzie wspólnym motywem dla każdego z kolejnych rozdziałów. Dla tęczy, której nie da się dogonić, dla czerni, której brakuje w garderobie dziewczynki, dla bieli karetki, która znika za czarną zasłoną kobiet w żałobie. Dla fioletu, który pojawia się na ciele dziewczynki po ciosach w wyniku bijatyki o wodę do kąpieli.
„I znakiem dla nich – noc. My zdejmujemy z niej dzień i oto oni są w ciemnościach.”
Drugi rozdział dotyczy ciszy i jej przerywania, kiedy „krzyk kobiet jest jak piana”. Dziewczynka wpycha palce do ucha, by wypchnąć natłok dźwięków. Towarzyszą jej też siostry, które zamiast imion będą liczebnikami porządkowymi. Kolejne rozdziały niosą swą opowieść poprzez ruch, język i ścianę. Nie da się nie czuć po raz kolejny napięcia budowanego przez autorkę. Robi to znów po mistrzowsku i podobnie jak „Drobnym szczególe”.
To nie jest łatwa lektura. Adania Shibli opowiada obrazy w mikroopowieściach widzianych oczami dziewczynki, która nie ma głosu. Ona tylko obserwuje, egzystuje, doświadcza, ale jednak milczy. Cicho przystaje na swój los, „Dotyk” w rezultacie staje się głośnym krzykiem, rezonującym w bierności świata. Książki zmieniają perspektywę, uczą empatii, to jedna z takich powieści. Takich, które bolą, ale muszą być czytane, by poprzez zrozumienie przyszło wsparcie dla cierpiących tego świata. By takie dziewczynki miały głos poza literaturą i nie bały się pisać słowa „Palestyna” w szkolnej ławce.
„Dotyk”, Adania Shibli, tłumaczenie Hanna Jankowska, wydanie październik 2024, Wydawnictwo Drzazgi, pierwsze wydanie 2010
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
Jul Łyskawa tworzy debiut niepodrabialny. Koniec z tematami rodziny alkoholowej, dorastania w Polsce lat 80-tych, traumami dzieciństwa czy problemami ze zdrowiem psychicznym. Jul zabiera nas do Stanów Zjednoczonych, by opowiedzieć losy amerykańskiej rodziny prowadzącej firmę zajmującą się drewnem i wyrobem mebli. Historia będzie się toczyć wokół wyjątkowego stołu. Bo kim jest tytułowy Jeffrey Waters? Dlaczego jego istnienie wzbudzi niezdrową popularność, stanie się celem badań, trafi do kartotek FBI i na pierwsze strony gazet? A przede wszystkim będzie niesłychaną postacią stworzoną przez wyobraźnię autora, która zada czytelnikowi niebanalne pytanie o świadomie istnienie – czy to przekleństwo czy błogosławieństwo? W pewnym momencie sami zaczniemy się zastanawiać czy moglibyśmy zostać woodystami, czyli wyznawcami woodyzmu.
Jak dobrze przeczytać coś tak świeżego, innego, oryginalnego. Czuć, że autor dopieścił swój debiut, nie gonił go deadline. Jul Łyskawa szafuje konwencjami, śmieje się w twarz wielu stereotypom, przeplata różne rodzaje narracji, że albo ktoś spadnie z tej huśtawki z hukiem albo będzie się świetnie bawił krzycząc z radości, ekscytacji, a nawet odrobiny strachu. Bo gdzie to wszystko prowadzi, gdzie nas ta historia zaprowadzi? To powieść przebrana za sagę rodzinną, która przemyca w sobie elementy nadprzyrodzone, amerykańską popkulturę, trochę polityki, obśmiania mediów i teorii spiskowych. Dawno nie czytałam czegoś tak sycącego.
Ogrom pracy włożony w stworzenie tego literackiego uniwersum jest nie do wyobrażenia. Niesamowitym jest fakt, że dla każdego bohatera czy historii Jul Łyskawa stworzył indywidualny język i formę, co pozwala szybko zorientować się do czyjej historii znów wróciliśmy. Dlatego też trudno wybrać zaledwie jeden fragment na przykład cytatu i języka autora, bo takowych jest kilka. 500 stron powieści, która angażuje czytelnika całą sobą, nie męczy, nie dręczy, a dostarcza najwyższej formy rozrywki podczas czytania. Odbiega od banału i oklepanych form. Jest też niewybrednie intertekstualna, czego dowód możemy znaleźć w bibliografii na końcu powieści. Łyskawa czerpie z najlepszych. Łyskawa sam staje się najlepszy. To książka, o której będzie i powinno być głośno. Niewiarygodne, że to debiut, kolejna książka autora to coś, czego z pewnością będę wypatrywać.
„Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców”, Jul Łyskawa, wydanie październik 2024, Wydawnictwo Czarne.
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
Wznowiona właśnie przez wydawnictwo Powergraph kultowa już powieść Wita Szostaka, która do tej pory była moim wstydem czytelniczym. Nie dziwię się czemu zaskarbiła sobie serca tak wielu czytelników. „Oberki do końca świata” napisana jest niczym nostalgiczna nuta wygrywana na skrzypcach odkurzonych z zapomnienia. Wit Szostak zapisał się tą książką w kanonie literackim stawiając na pisanie w rytmie oberków charakteryzujących się na powtórzeniach, niczym refren, który licznie powtarzany osiada w czytelniku głębiej. Melodia słów tej powieści to coś, czemu trudno się oprzeć i dzięki czemu po tej książce się płynie.
Rodzina Wichrów z Rokicin to głównie bohaterowie, którzy swoimi niekiedy tragicznymi losami przekazują uniwersalne treści dotyczące wielkich miłości, życia i śmierci oraz przemijania. Każdy rozdział to historia innego oberka, w której melodii płyną opowieści kolejnych członków rodziny. Sięgając do prozy próbującej uchwycić piękno polskiej tradycji nie da się ominąć realizmu magicznemu, który obok melodyjności frazy, dodaje tej powieści czegoś ponadczasowego, nostalgicznego.
Czytając miałam nieodparte wrażenie, że to powieść, która nigdy nie umrze, dlatego nie dziwi kolejne jej wznowienie. „Oberki do końca świata” wykraczają poza świat rzeczywisty. Szostak pięknie buduje świat, który łączy minione z teraźniejszym, próbując przypomnieć czytelnikowi, że tradycja to wartość nie do oceniania, którą trzeba utrzymać. Szostak ponownie nie nuży, a udowadnia, że pisanie to jego drugie ja, w którym czuje się pewnie. Melodia tej powieści to coś, co nigdy we mnie nie ucichnie.
„Oberki do końca świata”, Wit Szostak, wydanie październik 2024, Wydawnictwo Powergraph, pierwsze wydanie 2007
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
„Wtedy krzyki przybrały na sile, dołączyło do nich szczekanie psów, łoskot mocnych kroków na asfalcie, biegnący ludzie, naglące rozkazy. Wydawało mu się, że spomiędzy tej wrzawy dobiega też głos Tintana, być może dopingował go, być może próbował robić zamieszanie, żeby odciągnąć uwagę agentów, toteż Reyes uśmiechnął się z wdzięcznością. Nie odwrócił się, choć krzyki i kroki były naprawdę blisko. Nie wiedział, czy to o niego chodzi. Na pierwszym rogu skręcił i jego oczy natknęły się na znany mu już pejzaż z drzewami, trawą, ładnymi domami i dziećmi bawiącymi się na ulicy. Podczas gdy w umyśle tłoczyły się opowieści ojca o mieście marzeń, on przyśpieszał kroku, aż w końcu puścił się biegiem ile sił w nogach.”
Duszność to jedno ze słów, które przychodziło mi do głowy podczas czytania zbioru tych 10 gęstych opowiadań. Parra tworzy narracje, przy których czytelnik odczuwa przytłaczającą duszność, momentami ma ochotę odwrócić się od dosadności i brutalności niektórych treści, ale budowanie napięcie i plastyczny język autora, sprawiają, że trwamy przy bohaterach do końca.
Miejscem akcji jest Meksyk. Z wszystkich moich spotkań z meksykańskimi twórcami zawsze wysiewa wrażenie romansu z brutalnością, lirycznym pięknem, która kontrastuje z brzydotą treści. Parra pokazuje, że prawda losów migrantów, prostytutek, bezdomnych bywa brudna i nieatrakcyjna. Autor bierze na warsztat życiorysy wykolejeńców, osób marginalizowanych, którzy w próbach radzenia sobie z trudami egzystencji ponoszą sromotne klęski i stają przed niemożliwymi wyborami. Niekiedy będziemy zszokowani, chwilami nawet obrzydzeni, ale fakt, że Parra niczego nie upiększa jest jednocześnie jego największym atutem. Szokujące puenty to, coś co utkwi w czytelniczych wspomnieniach na zawsze i będzie nawiedzać.
„Ziemia niczyja” jawi się jako świat pełen brutalności, gdzie sprawiedliwość społeczna jest niemal nieosiągalna. Jest to też jednak kraina, w której możliwa jest bliskość i miłość, pomimo otaczającego mroku. Parra nie szuka łatwych rozwiązań, tworzy opowiadania mieniącego się odwagą i oryginalnością, z którą rzadko się ostatnio spotykam. Zapadły mi w pamięć te opowiadania, opętały wręcz. Autor pokazuje jak wiele można zmieści w krótkiej formie.
„Ziemia niczyja”, Eduardo Antonio Parra, tłumaczenie Tomasz Pindel, wydanie październik 2024, Wydawnictwo Officyna, pierwsze wydanie 1999
Książkę przeczytała w ramach współpracy barterowej.
Przypominam o wsparciu, którego możecie udzielić mnie i temu miejscu w sieci stawiając wirtualną kawę 🙂