„To, co się nosiło, było targane, czyli na przykład porucznik Jimmy Cross targał swoją miłość do Marthy po wzgórzach i mokradłach. Można też było używać formy zwrotnej, targać się, czyli iść gdzieś, maszerować, ale zawsze z implikacją, że to wędrówka z obciążeniem.”

Pierwsze opowiadanie powala na ziemię. To bodajże najlepsza proza o doświadczeniu wojny w Wietnamie, jaką czytałam. Tim O’brien wie o czym pisze, bo sam jej doświadczył, by następnie poświęcić swoje życie twórcze na tematykę wojenną. 

Od strony dosłownie pierwsze (wybitnej!) opowiadanie jest swoistą wyliczanką rzeczy, które noszą ze sobą żołnierze i ile każda z tych rzeczy waży, zależnie od rangi, narzuconej funkcji, rodzaju myśli czy przesądów. Ze strony metaforycznej z kolei czytelnik czuje, że to tak naprawdę wyliczanka „niezważonego strachu”, który rozpycha się pośród sprzętu, zakrada się pod mundur, skrywa się na tym zdjęciu ukochanej, za którą żołnierz tęskni. Pod tą peleryną, która ma chronić przed deszczem, ale może też być peleryną, w którą zawiną twoje poległe ciało. 

O’brien pobudza czytelniczą wyobraźnię od pierwszego zdania i wymaga poczucia od nas respektu do „tego, co niesie” każdy żołnierz. Tutaj „wszyscy nosili własne duchy.” Chodzi o to, że rzeczy do niesienia nigdy nie zabraknie. Im więcej udźwigniesz, im dalej zajdziesz, tym bardziej myślisz, że docierasz do końca wojny, a on ci umyka, wciąż dorzuca kolejne gabaryty do niesienia, do zniesienia. 

„Nosili, ile tylko byli w stanie udźwignąć i jeszcze odrobinę, w tym także milczący respekt dla straszliwej mocy tego wszystkiego, co nieśli.

Kolejne opowiadania przybliżają kolejny aspekty wojny. O’Brien przemawia też własnym głosem. Opisuje chwile otrzymania poboru i tego konsekwencje oraz jego pierwsze reakcje. Próbuje odpowiedzieć na pytanie czym jest wojna i czy ma ona kiedykolwiek jakiś morał. 

O’Brien udowadnia swoim pisaniem, że opowiadania mają moc uprzedmiotowienia własnych doświadczeń. Autor robi coś z czym się jeszcze w krótkiej formie nie spotkałam. Fikcję przeplata faktami, odzywa się własnym głosem, ale i znajomych mu weteranów, którzy dzielili się tym, co w środku. O tym jak Wietnam nigdy nie wychodzi z człowieka, niektórych rzuci w wir twórczy, a innych w wir samozatracenia, a nawet odebrania sobie życia. 

Czytelnik nie spieszy się w tej prozie, za dużo w niej brutalnej szczerości przeplatającej się z lirycznym pięknem pióra O’brien’a. Spędził rok w Wietnamie, został dwukrotnie postrzelony, widział śmierć kolegów. Pisze o Wietnamie, ale tak naprawdę pisze o każdej wojnie i o tym, jak odkłada się ona w każdym weteranie. „To, co nieśli” dołącza do mojego top tomu ze zbioru opowiadań amerykańskich. Zostawia czytelnika w niemym zachwycie nad piórem autora, ale też bolesną prawdą o uniwersalności traum. 

Nie omińcie tego zbioru. Jest koniecznością. Mistrzostwem krótkiej formy. Najszczerszym zobrazowaniem ludzkiego doświadczenia.

„Jeśli prawdziwa historia z wojny ma w ogóle jakiś morał, to jest on niczym nić, z której utkano materiał. Nie da się go oddzielić od reszty. Nie da się wydłubać znaczenia tak, żeby przy okazji nie spruć wszystkiego, co kryje się głębiej. A w ostatecznym rozrachunku prawdziwej historii z wojny nie da się zbytnio skomentować, bo i co się powie? „Och”?Prawdziwe historie z wojny nie uogólniają. Nie wdają się w abstrakcje czy analizy.

Przykładowo: wojna jest piekłem. Jako deklaracja moralna ten stary truizm wydaje się absolutnie prawdziwy, a jednak ponieważ sięga po abstrakcje, ponieważ uogólnia, nie umiem uwierzyć w niego tak aż do trzewi. Nie wywracają mi się od niego bebechy.”

”To, co nieśli”, Tim O’brien, tłumaczenie Tomasz S. Gałązka, Wydawnictwo Czarne, wydanie październik 2025, seria Opowiadań Amerykańskich

Książkę przeczytałam w ramach współpracy komercyjnej.

„Czerwona woda” to nie jest kryminał. Szkoda byłoby go wrzucić do tej jednej szuflady. Ma jego pewne elementy, ale przede wszystkim wybija się jako świetnie skonstruowana powieść psychologiczna i społeczna, która ma wszelkie znamiona literatury pięknej, a nie wyłącznie gatunkowej. Ja wciąż tkwię w tym chorwackim miasteczku, które staje się siedliskiem jednego dramatu rozgrywajacego się na przestrzeni lat w rodzinie Velów. Ogromnym uproszczeniem byłoby stwierdzenie, że „Czerwona woda” jest po prostu powieścią o zaginięciu młodej dziewczyny i konsekwencji tego wydarzenia dla rodziny oraz społeczeństwa. Temat powieści jest bardzo nośny i stanowi jej oś, ale fascynująco też za nią wykracza i syci czytelnika.

Siedemnastoletnia Silvia nie wraca pewnej nocy do domu po zabawie na festynie. To wydarzenie, niczym efekt kuli śnieżnej, spustoszy jej rodzinę i lokalną społeczność. Niewyjaśnione zniknięcie budzi więcej pytań i większy brak zaufania do otoczenia niż jawna zbrodnia. Pavicic we frapujący sposób jest w stanie uchwycić tę atmosferę napięcia, wzajemnych oskarżeń i podejrzeń. Bo gdzie jest Silvia? Została zabita? Zginęła przypadkiem? Wyjechała bez słowa pożegnania? Ktoś ją więzi? Pytania oplatają każdego zaangażowanego w tę historię. Od brata, po rodziców, sąsiadów, policję czy mieszkańców miasteczka. 

„Czerwona woda”  opowiada przede wszystkim o powolnym rozpadzie rodziny. O tym jak skrywamy się za rodzinnymi sekretami, które miażdżą nawet po zniknięciu jednego z jej członków. O tym jak to ukochana osoba prowadzi równoległe życie, którego nie znamy. Życie dalekie od beztroski dojrzewania, uczynki, które ciągną ku złu, skrywającemu się skrzętnie do momentu aż nastąpi tragedia. O obsesji szukania odpowiedzi, która zje cię żywcem. 

To też powieść głęboko zaangażowana społecznie, a jej wnikliwy wgląd w ludzką psychikę to cechy, które urzekły mnie w niej najbardziej. To coś więcej niż podążanie za zagadką i próbą jej rozwiązania. To coś więcej niż kryminał, to powieść braku i ludzkich tęsknot. Tytułowa czerwona woda jest na to dowodem. Jest czerwienią krwi, której nie sposób odnaleźć, jest wodą, która podmywa społeczeństwo i chorwacką ziemię pełną historycznych turbulencji oraz lokalnych niesnasek. Autor w mistrzowski sposób wplata elementy historycznych przemian w Chorwacji, od upadku komunizmu po wojnę na Bałkanach kończąc na wtargnięciu kapitalizmu, który przemieniła Chorwację w ośrodek turystyczny. 

Zamykając ostatnią stronę tej powieści nie otrzymamy łatwych odpowiedzi. Zostaniemy  z kolei z głębokim poczuciem, że podskórnie odczujemy każdy brak rezonujący z tej frapującej powieści wybiegającej poza jeden gatunek. 

„Czerwona woda”, Jurica Pavicic, tłumaczenie Leszek Małczak, wydanie sierpień 2025, Oficyna Noir Sur Blanc

Książkę przeczytałam w ramach współpracy komercyjnej.

Nikt nie przetransportowuje wyobraźni w białe jak Ilona Wiśniewska. Osadzam się w nim już po paru stronach. Nikt też tak nie ociepla zimnego jak pisanie Ilony. Szanuję to, jak nigdy nie popędza swoich historii, nie pośpiesza zwierzeń swoich rozmówców. Czeka cierpliwie aż jedna z bohaterek, Bjorg, wyjaśni jej dlaczego w kuchni stoi tylko jedno krzesło, skąd jej wrażliwość na ptaki czy kim są osoby na zdjęciach. Autorka czeka na swoich rozmówców, jak czeka się na ciepło, które w końcu rozejdzie się po ciele, gdy wejdzie się do ogrzanego domu. Zbiera „skrawki pamięci”. 

„Krysie” czyli mewy trójpalczaste stają w centrum najnowszego reportażu Ilony Wiśniewskiej. To one stają się punktem wyjściowym każdej jej rozmowy z mieszkańcami dalekiej Północy. Rozmowa o ptakach przekształca się we wnikliwe spojrzenie, co turystyka i ingerencja człowieka z wielu gatunków czyni „uchodźców ze środowiska, które stało się dla nich nieprzyjazne.” 

Autorka nie pozostawia jednak czytelnika bez otuchy, wskazuje na możliwe rozwiązania i dające nadzieje inicjatywy. Takie jakie „Citizen science”, czyli nauka obywatelska, gdzie zwykli obywatele mogą zaangażować się w działania na rzecz nauki, środowiska, zwierząt. Ciekawym konceptem jest też turystyka regeneratywna, a to wszystko po to, by przestać traktować przyrodę jako surowiec, który nie dostaje nic w zamian. 

Autorka buduje zdania Ilona ponownie pokazuje jak to w dalekich krainach czy w losie ptaków można zobaczyć nas samych. W zachwycająco szczery i bezpretensjonalny sposób dostrzega też w losie ptaków losy imigrantów. „W walce, w zmaganiach. Ptasi los to nasz los. Bo wiem, jak się czuje coś, czego pokochanie wymaga wysiłku.” A jest to los niełatwy. Czekałam na „wejście” do Tromso z perspektywy Ilony Wiśniewskiej, która mieszka tam od lat. Jak przeprowadzi nas przez kalejdoskop ludzi tam mieszkających, ludzi tam uciekających, z charakterystyczną dla siebie wnikliwością i wrażliwością. Nie zawiodłam się. Ponownie czytelnik zakochuje się nie tylko w zimnie (które też niepokojąco się ociepla), ale też w ludziach. 

Kiedyś napisałam: „Język Ilony Wiśniewskiej jest jak ten grenlandzki. Też trzeba go czuć, a słowa są niczym gesty. Świat w istocie jest piękniejszy w jej języku. Daleki od tandetnej fascynacji podróżniczej jednym regionem, ale wyrazem najwyższej miłości, która przybiera wręcz formę filozofii życia.” To za tym uczuciem obcowania z taką literaturą tęskniłam. 

„Hjem. Na północnych wyspach”, Ilona Wiśniewska, wydanie wrzesień 2025, Wydawnictwo Czarne

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

Gdy brałam do rąk „Księgę umarłych”, by dać się pochłonąć kolejnemu literackiemu zachwytowi, nie spodziewałam się, że oto trzymam książkę, która ze śmierci uczyni największy dowód miłości. Joanna Mizielińska od dziecka nie stroniła od tego zagadnienia. Umierała w wyobraźni wielokrotnie i na wiele sposobów. Czy zatem „Księga umarłych” jest kroniką pełną strachu czy czułości? 

Autorka w bezpretensjonalny sposób pokazuje, że czyjaś śmierć jest potrzebna, by móc napisać o czyimś życiu. Udowadnia, że mimo tego, że znamy koniec każdej historii, tym końcem jest śmierć, to nie umniejsza wartości każdej życiowej opowieści. Choć tyle napisano o śmierci, to dawno nie napisano o niej tak czule, jak czyni to Mizielińska. Odnajdziecie tutaj powidoki pisania Marcina Wichy czy Ingi Iwasiów i ich przełomowych książek o żegnaniu się z kimś bliskim w „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” oraz „Umarł mi”. Autorka „Księgi umarłych” nie żegna się jednak z jedną osobą. Opowiada o swojej bliskiej relacji z babcią, która zastępowała jej chorą psychicznie matkę. Rozważając o śmierci, autorka jednak wybiega też poza świat ludzki i z równie wielką troską poświęca miejsce na odchodzenie zwierząt w swoim życiu. 

Gdy po ludziach zostają tylko rzeczy, to i piętrzą się pytania o nie, bo nie ma kto na nie odpowiedzieć. Ale dzięki temu też powstają scenariusze w głowie, przypuszczenia, wspomnienia, którymi raczy nas wyobraźnia autorki. Opowiada też o tym, jak to jest być przy kimś bliskim, gdy ten coraz bardziej „nieobecnieje”. Książka ukazuje się w serii „Tu/teraz”, która przeplata fikcję z literaturą faktu. Mizielińska urzekła mnie odważnym obnażeniem swoich strat, by jednocześnie w niektórych fragmentach zmienić narrację trzecioosobową na pierwszoosobową celem oddania wyobrażonych głosów swojej babci, ojca czy matki. 

To książka-pocieszycielka. Mimo wszystko. To książka przeciwko śmierci, celebrująca życie i relacje międzyludzkie oraz te ze zwierzętami, które towarzyszą czasem wierniej niż niejeden bliski. Bywa, że ta książka nie zawsze pociesza. Jest to w ostatecznym rozrachunku literatura funeralna, a ta bywa bolesna. Bywają chwile, że ta książka wrzeszczy brakiem. Ale Ci, co utracili, znajdą w niej pokrewieństwo doświadczeń oraz oddadzą się lirycznej uczcie.

„Księga umarłych”, Joanna Mizielińska, październik 2025, seria Tu/Teraz, Wydawnictwo Agora

Książkę przeczytałam w ramach współpracy komercyjnej.

Reportaż Mikulskiej „Kiedyś wszyscy byliśmy tu ludźmi” zostawia czytelnika z rozrywającym poczuciem, że Palestyńczycy nie „kiedyś byli traktowani jak ludzie”, tylko od dawien dawna są traktowani jak podludzie. Niesprawiedliwości, absurdy izraelskiego wymiaru (nie)sprawiedliwości, bezlitosne kary, czysta nienawiść syjonistów to tylko niektóre ze zjawisk, która rozbudzą czytelnicze poczucie niesprawiedliwości i zezłoszczą do granic możliwości. Mikulska nie pisze o historii z podręczników, tylko o życiu Palestyńczyków, których codzienność to walka z niesprawiedliwością, upokorzeniem i przemocą.

Kiedyś wszyscy byli tu ludźmi, kiedyś, przede wszystkim, wszyscy byli tu wolni. Autorka rozmawia z przetrzymywanymi, rodzinami zabitych czy tych, którym udało się uciec i jasno wskazuje winowajców oraz obnaża niehumanitarne, wręcz bestialskie, działania okupanta. Publikacje dotyczące sytuacji Palestyńczyków docierają do polskich czytelników z opóźnieniem, ale każda kolejna przybliża kolejne strony, cienie i barwy tego wieloletniego konfliktu. 

Autorka pisze językiem sprawozdawczym, wysłuchuje i raportuje też najświeższe informacje, co stanowi ogromną wartość tego reportażu. Nie tylko tłumaczy przeszłe animozje, wyjaśnia przyczyny, śledzi tory historii, ale pokazuje wszystkie te złe zakręty, w które historia ludzkości i decyzje polityków się zwrócili.  

Pokazuje, jak bardzo człowieczeństwo może być deptane — i jak trudno je ocalić.

„Kiedyś wszyscy byliśmy tu ludźmi. Reportaże z Palestyny”, Dalia Mikulska, wydanie październik 2025, Wydawnictwo Filtry

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Wszyscy mieliście pokoje, do których mogliście pójść.” – powiedział podczas jednej z sesji terapeuta Didion. W „Notatkach dla Johna” zostajemy wpuszczeni do najbardziej „prywatnych” pokoi życia kultowej autorki. Wspomniane notatki to zbiór 150 nieponumerowanych stron znalezionych w domu Joan po jej śmierci, które przekazano do archiwum rodziny do powszechnego dostępu. Książka ta wzbudzała w momencie publikacji kontrowersje czy nie jest to przypadkiem zbyt duża inwazja prywatności po śmierci autorki. Nie da się jednak nie zgodzić z tym, że Joan Didion żyła, oddychała pisaniem i „Notatki dla Johna” są tego żywym dowodem. 

Książka ta jest kierowana do męża autorki, to on występuje tutaj jako „ty”. W „Roku magicznego myślenia” doświadczamy żałoby autorki po mężu, a w „Błękitnych nocach” przeżywamy razem z autorką jej relację z adoptowaną córką, Quintaną, która również odeszła krótko po mężu Joan. Te dwa zdarzenia stały się podwaliną do potwierdzenia statusu Didion jako jednej z najlepszych pisarek z nurtu Nowego Dziennikarstwa. „Notatki dla Johna” są zapiskiem analizy dwuletniej terapii, jakiej Joan podjęła się po zaleceniu leczenia przez terapeutę jej córki.    

„Chcę, żebyś zrozumiała, że to nie będzie żaden osobisty zawód dla mnie ani dla nikogo z nas tutaj, jeśli nie uda ci się ująć swoich myśli w słowa.” Idealnie odzwierciedla nieustanną potrzebę Didion do pisania, tworzenia, analizy. Z „Notatek dla Johna” wyłania się najbardziej osobisty obraz autorki jako troskliwej matki, nieustająco i po ludzku zamartwiającej się o swoją córkę walczącą z alkoholizmem i problemami zdrowia psychicznego. 

Po przeczytaniu „Notatek dla Johna” trudno oprzeć się wrażeniu jak są one smutne, ale też ekstremalnie odsłaniające zawiłości rodzinne. Odsłaniają też obraz Joan jako matki, która drży o swoją rodzinę. Nigdy już nie dowiemy się czy Didion miała na celu kiedykolwiek opublikowanie tych zapisków. Czy są one zamierzonym tworem literackim czy zwyczajnym dziennikiem? Jakkolwiek brzmi odpowiedź, to w „Notatkach dla Johna” Didion pisała najbardziej dla siebie, by poznać siebie lepiej i swoją córkę głębiej podczas trudnego okresu życia Quintany. Ta książka to precyzyjna, głęboka analiza dynamiki rodziny Didion, ale też piękno w rodzicielskiej bezbronności. Joan Didion spogląda do nas z pięknej okładki autorstwa Annie Leibovitz, z gabinetu swojego mieszkania i nam pozostaje zinterpretować intencję i napawać się kolejną dawką głębi jej pisarstwa.

„Notatki dla Johna”, Joan Didion, tłumaczenie Jowita Maksymowicz-Hamann, wydanie październik 2025, Wydawnictwo Relacja

Książkę przeczytałam w ramach współpracy komercyjnej.