Weronika Gogola. Gogolówna. Zapamiętajcie to nazwisko. Bo silny to debiut. Wkracza w kanon wybitnej prozy. Niczym Herkules czy Godzilla – przezwiska, które przylgnęły, do głównej bohaterki w szkole, gdzie ganiała za chłopcami z zaciśniętymi pięściami, bo strzały Amora jakoś ich umykały. Gogolówny przeżywają chłopów. Ci dożywają tylko lat pięćdziesięciu. Idą, nagle upadają i umierają.
To samo robi autorka. Idzie po latach swojego życia, jako wszechwiedząca szeptucha i rejestruje potknięcia, upadki, podróże do trumny. Nie mrozi nam krwi w żyłach. Bierze nas za rękę i oprowadza po śmierci, ostrzega nas bijącymi dzwonami. W Olszynach biją one rano i wieczorem, na „Anioł Pański”, przed mszą i na śmierć biją. Ale nie robią nam krzywdy, godziny wybijają kolejne i na każdego przyjdzie ta ostatnia. Każdemu zegarek stanie na godzinie dwunastej.
Powiedział: Giees się pali. Od razu chciałam wybiec na pole i zobaczyć to na własne oczy. Ale mama powiedziała, że nie mogę, bo tam śmierdzi, wszystkie chemikalia się palą i mogę dostać od tego raka. Mama zawsze straszyła mnie rakami albo wilkami. Mówiła: Nie drap pieprzyków, bo dostaniesz raka. Nie siedź na kamieniu, bo dostaniesz wilka. Nie wiem, czego miałam się bać. Czasami sobie nawet myślałam, że byłoby miło dostać raka. Wilka może nie, bo jednak wilk jest straszniejszy. Ale raka?
Powieściowa Gogola zaczyna jako niewinna dziewczynka, obserwatorka, która uczy się różnicy między wilkiem i rakiem. Przekonuje się na własnej skórze, że wilk i rak przepoczwarzają się w inne potwory i mogą odebrać bliskich. Niczym dziecinna wyliczanka w tańcu ze śmiercią. Może jakiegoś czytelnika godziny wyliczane przez Gogolę zmęczą, ale trzeba sunąc dalej, póki nie dotrze się do sedna przesłania. Usilnie zalecam. To przychodzi jak słońce wyłaniające się spoza sielskiej łąki. Kąpiesz się w nim i po drodze odnajdujesz gdzieś siebie.
Justyna Sobolewska na odwrocie okładki pisze, że jest „to pełna życia książka o śmierci”. Na moje całe szczęście – nie tylko. To plecionka dorastania dziewczynki, piekielnie samoświadomej obserwatorki, która wnika we wszystkie doświadczenia życiowe z niebywałą głębią. Jednak nie rozszarpie nas tym na strzępy. Pokaże, że dziewczynce dorastać nie jest łatwo. Zrobi to dodatkowo tak niebanalnym sposobem wicia narracji, prawie na jednym wdechu, strumieniem świadomości, którym ja oblałam się z czytelniczą rozkoszą.
(…)jeden chłopak zatrzymał się na przystanku i powiedział: Ej, ale masz chujowe spodnie. Bo ja nosiłam dzwony, które uszyła mi babcia. A wtedy już wszyscy zaczęli być skejtami. I mieli szerokie spodnie. I strasznie się tego wstydziłam, bo mam dzwony, więc powiedziałam mamie, że za oszczędności chcę kupić sobie bojówki. Śniłam o bojówkach. Wyobrażałam sobie, jak idę przez korytarz w szkole, w bojówkach i w dredach, w zwolnionym tempie, w tle leci WYP3 i wszyscy schodzą mi z drogi. A potem chłopaki stoją w kolejce i wszyscy chcą się ze mną całować, i świecą się kafelki jak w teledyskach Michaela Jacksona, i jest wielkie święto.
Mimo tego, że książka pisana jest w formie jakby pamiętnika dziewczynki, która wie, że dla płci żeńskiej dorastanie jest trudniejsze, to jest ona w pełni świadoma, że „niektóre rzeczy z człowieka na człowieka przechodzą nawet po setkach lat i potem się nie wie, czy jest się sobą naprawdę, czy jest się może pozbieranym z kawałków”. Myślałam, że moje czytelnicze serce będzie oddawać się „po trochu”. Czuję, że powinnam przeprosić, że pożarłam Cię niemal przy jednym posiedzeniu.
Gogola uwiła siebie, z mnóstwa kawałków swej córowizny, i co za tym idzie – niejednego z nas, w folklorystyczną plecionkę, haftowaną chusteczkę, koronkę życia. Czytało się wybornie. Śmierć się trochę oswoiło. I w Gogolówny języku się zakochało z wiernością wypatrującą dalszych dzieł.
Weronika Gogola, Po trochu, czerwiec 2017, Wydawnictwo Książkowe Klimaty