Kilka słów wstępu
W tym roku udało mi się przeczytać 107 książek, zatem o kilka więcej niż w roku ubiegłym. Starałam się czytać różnorodnie i sięgać więcej po stare serie wydawnicze. W tym roku starałam się też regularnie śledzić wiele polskich debiutów, by nie umknęły mi ciekawe, nowe polskie glosy w literaturze.
Tradycyjnie najważniejsze książki roku dobieram w wymyślone przez siebie kategorie, by zwyczajowo zakończyć tekst 5 najlepszymi dla mnie książkami 2024 roku. Gotowi? 🙂
Niewystarczająco docenione
czyli takie, o których powinno mówić się więcej.
Są książki, które pojawiają się, ale za szybko znikają nie dlatego, że były kiepskie, ale dlatego, że mamy za dużo kolejnych nowości, które kuszą i trzeba już, natychmiast lecieć po kolejną nowość wydawniczą! Gdy przeglądałam wszystkie przeczytane przeze mnie książki w tym roku, to od razu przyszły mi do głowy 4 książki, które moim zdaniem za szybko „zniknęły” z rozmów i mogły Wam umknąć:
„Słownik języka angielskiego”, Akvilina Cicenaite, tłum. Agnieszka Rembiałkowska, Wydawnictwo Marpress, wyd. sierpień 2024
Seria Bałtyk jest wielu z Was z pewnością znana. Nie zawsze uda mi się nadążyć czytać wszystkie ksiazki z tej cudownej serii, dlatego cieszę się niezmiernie, że nie umknęła mi książka „Słownik języka angielskiego”, która była dla mnie jednym z najprzyjemniejszych zaskoczeń tego roku.
Dlaczego warto ją nadrobić i nie chcę, by popadła w szybkie zapomnienie? Ponieważ to powieść, która przybiera formę, z którą się jeszcze nie spotkałam. Kluczy pomiędzy powieścią a autobiografią, egodokumentem a autofikcją. Tłumaczka zwraca uwaga również na to, że występuje tutaj niespotykana forma litewskiego eseju fabularnego. Tak wiele aspektów czyni „Słownik” książką wyjątkową. To piękny traktat o wyrwach w języku, które mogą kreować niesamowitą pustkę i nieustanną tęsknotę. Narratorka jest przesiąknięta „melancholią składni ojczystego języka”. Fascynacja autorki nieprzekładalnością języków, doświadczeń jest zaraźliwa dla czytelnika, człowiek sam rozsiada się w swoim języku i szuka w nim domu, poddaje w wątpliwość tęsknotę, a czuje pokusę migracji.
„Oko tygrysa. Opowieść o bestii, którą stworzył człowiek” Marta Sawicka-Danielak, Wydawnictwo Marginesy, wyd. czerwiec 2024
Najnowszy reportaż Marty Sawickiej-Danielak bardzo rzadko przemykał mi pośród przeczytanych przez Was lektur tego roku i chciałabym zachęcić Was do nadrobienia tego pominięcia. „Oko tygrysa” to porządne tomiszcze, ale bądźcie pewni, że objętość powinna Was wyłącznie zachęcać, a nie zniechęcać. Dlaczego warto ją nadrobić?
Jeśli lubicie, gdy książki zabierają Was tam, gdzie Wasza stopa nie stanęła, to książka dla Was. Jeszcze bardziej cenię, gdy książka stawia pytania, których nigdy sobie nie zadałam i porusza tematy, o których mam znikomą wiedzę. „W oku tygrysa” autorka zabiera nas w niesłychaną, wielowątkową, wręcz filozoficzną, podróż po świecie, w którym tygrys ma tak wiele znaczeń, ale co ważniejsze, jak się ostatecznie okazuje jest symbolem prowokującym do wielu przemyśleń o kondycji naszego świata.
Rozmach tematyczny i interpretacyjny potencjału tygrysa sprawił, że mimo swojej objętości ta książka nie znużyła mnie ani razu, a wręcz wciąż zaskakiwała mnogością przemyśleń, faktów oraz bolączek naszego świata. Nie brakuje też tutaj wrażliwości samej autorki, której poświęcenie tematowi czuć niemal na każdej stronie.
”Rombo” Esther Kinsky, tłum. Zofia Sucharska, Wydawnictwo Biuro Literackie, wyd. wrzesień 2024
Ten rok przyniósł mi wiele odkryć autorów, z których twórczością wcześniej się nie spotkałam. Do grona zachwytów dołączyła Kinsky i od razu kupiłam jej poprzednią „Nad rzeką”, by pobyć w świecie jej języka trochę dłużej. Mam poczucie, że „Rombo” też za szybko przeszło obok i jest ryzyko, że ominęła Was ta piękna uczta językowa.
Dlaczego warto wrócić do „Rombo”? Ponieważ Kinsky z niebywałą szczegółowością, i rzadko spotykaną wrażliwością w literaturze opowiadającej prawdziwe zdarzenie, rekonstruuje traumatyczny dzień mieszkańców, ale też wszystkich istot żywych, w okolicach Udine, w północnych Włoszech, kiedy to okolicę nawiedziło trzęsienie ziemi, które odebrało życie tysiącu ludzi i zniszczyło domu dziesiątkom tysięcy. „strzępy psiego skowytu przez wiele dni brano za kaprys wiatru.” „Grunt codziennego dnia staje się terenem zakłóceń.” – widzicie te fragmenty? „Rombo” jest pełne zdań rozpychających się pięknem, które osiada we mnie, niczym jesienny liść powoli spadający z drzewa. Obserwuję go, śledzę jego trajektorię i nie opuszczam póki nie spadnie na ziemię. To jedne z najpiękniejszych historii zapisanych w krajobrazie, jakie w tym roku czytałam.
„Wejście”, Stefan Hertmans, tłum. Alicja Oczko, Wydawnictwo Artrage, seria Przeszły-Ciągły, wyd. maj 2024
Stefan Hertmans to zachwyt podobny na miarę pisania Kinsky. „Wejście” i „Wojna i terpentyna” za mało rozpychają się w uwadze czytelników. Zdaję sobie sprawę, że Artrage wydało bardzo dużo dobra w 2024 roku, sama jestem w szoku, że naprawdę było tego tak wiele, ale nie omijajcie w tym twórczości Hertmansa. Dlaczego zatem przypominam Wam „Wejście”? Hertmans zaskarbił mnie już „Wojną i terpentyną”, a „Wejście” jest jedynie potwierdzeniem jego niesamowitego talentu do tworzenia czegoś na miarę dokufikcji. Autor wyłania się w stosownym momentach, absolutnie nie dominując historii, której się poświęca, wie dokładnie, kiedy usunąć się w cień i przenieść nas w świat rodziny Verhulst. Pisze tak przekonywująco i z niezwykłą zgrabnością językową, że jesteśmy w stanie uwierzyć mu nawet w ustępach, w których wiemy, że użył swojej wyobraźni, by nadać tło faktom historycznym. Dodatkowo odwiedza wiele miejsc, chwyta za materiały źródłowe, a gdy opada z nich chmura kurzu historii, to objawia się nam talent wyłuszczania z miejsc i dokumentów niesamowitych relacji. „Wejście” zasysa nas od samego początku i nie puszcza do samego końca utwierdzając mnie w opinii, że autor jest mistrzem splatania fikcji literackiej oraz osobistej historii z faktem.
Nowości z przeszłości
Kto zagląda do mnie regularnie, ten wie, że moim postanowieniem na rok 2024 było czytanie książek, które odkopię z antykwarycznego kurzu. Jakaż to była dobra decyzja, ponieważ odkryłam w tej przestrzeni wielkie arcydzieła. Gdybym mogła, to me wszystkie nazwałabym moimi książkami roku, ale będąc uczciwą wobec powstających cudów tego roku, tworzę zatem kategorię „Nowości z przeszłości”, czyli książki wydane wiele lat temu, autorzy niektórzy Wam już znani, a mi gdzieś uciekali w czytelniczych zachwytach. Nadrabiam je zatem i przypominam Wam największe moje zachwyty i autorów, którzy rozkochali mnie w sobie bez reszty i sprawili, że momentalnie zakupiłam niemal wszystkie ich wydane w Polsce dzieła. Uśmiecham się tutaj również do wydawców o wznowienia tych perełek, bo zagwarantują Wam rzeszę czytelników i naszej wdzięczności!
Magda Szabó, „Zamknięte drzwi”, tłum. Krystyna Pisarska, wyd. 1993, seria KIK, Państwowy Instytut Wydawniczy, pierwsze wydanie 1987
Nie powinno dziwić, że te zachwyty z przeszłości pochodzę z Węgier. Lektury przedstawię Wam według chronologii jej nadrabiania w 2024 roku. Pierwszą nadrobioną autorką, która porwała mnie bez reszty była Magda Szabó i jej „Zamknięte drzwi” przeczytane w styczniu. Szabó zbudowała dwie postacie i łączy je tak dziwną zależnością oraz zażyłością, że nie sposób oderwać się od lektury. Ukazuje w przewrotny sposób, że tytułowe zamknięte drzwi potrafią dzielić nie tylko dwa pokoje, ale rozdzielają ludzi statusem społecznym. Jednym nadają godności , by innym ją odebrać, gdy rozbije je ktoś siekierą i wpadnie przez nie wbrew ich woli. W chwili, gdy czytelnika pochłonie chęć zerknięcia za te enigmatyczne drzwi, to nie opuści jej na krok, a opisywana tu relacja dwóch kobiet rozpisana na niemal 20 lat zostaje w człowieku na zawsze. Za to „na zawsze” polecam ją wciąż każdemu z Was, kto jeszcze jej nie nadrobił.
„Zuch”, Edmund White, tłum. Jerzy Jarniewicz, Państwowy Instytut Wydawniczy, wyd. 1998, pierwsze wydanie 1982
W lutym chwyciłam po kolejną nowość z przeszłości, której przeżywanie wciąż żywo pamiętam. Kolejny wstyd czytelniczy w postaci twórczości Edmund’a White’a został pogrzebany. Zachęcam Was do nadrobienia „Zucha”, ponieważ to bezpardonowy portret dorastania w pogardzie do samego siebie, które jednak nieśmiało raczkuje, by się wyswobodzić, uciec od konwenansów i oceny bliskich. Wszystko po to, by spróbować żyć w zgodzie ze sobą. White nie boi się nagiej szczerości, opisuje najbardziej intymne chwile pierwszych zbliżeń. To tutaj przeczytałam bodajże najodważniejszą scenę seksu pomiędzy młodymi chłopcami, jaką czytałam w życiu. Choć czy „najodważniejszy” to najlepszy przymiotnik w tej sytuacji? Po chwili pomyślałam, że to smutne, że to te określenie przyszło mi do głowy przy opisie sceny, która mnie zachwyciła, bo wiem, że kogoś innego może obrzydzić, dlatego staje się odważna. Dla mnie jest po prostu krystalicznie szczera. I ta niewinna szczerość jest piękna. „Zuch” jest wielopłaszczyznowym obrazem tego, ile nietolerancji mieszka na świecie na długo przed jakimkolwiek ruchem praw społeczności LGBT+. Ta niezwykła powieść składa się dla mnie z małych fragmentów stających się kamieniami milowymi dojrzewania w pragnieniu. W pragnieniu, które społeczeństwo będzie nienawidzić a rodzina gardzić. Zerkając na niektóre oceny na portalach, tym bardziej polecam. Taka książka nieustannie jest potrzebna, jej tematyka wciąż jest rzeczywistością wielu, a nie tylko częścią autobiografii chłopca dorastającego w połowie ubiegłego wieku, w czasach, kiedy homoseksualizm wciąż był klasyfikowany jako choroba. Póki istnieją ludzie, którzy wciąż ją za taką uważają, to takie książki wciąż będą potrzebne.
„We władzy ojca” Gavino Ledda, tłumaczenie Alina i Mirosław Kosierkiewiczowie, wydanie 1981, Państwowy Instytut Wydawniczy, Seria KIK, pierwsze wydanie 1975
Oto kolejna „książka życia”, która nie chciałam, by przeszła Wam obok nosa. Kolejna, która też aż prosi się o wznowienie. W książce „We władzy ojca” Ledda opowiada swą zbeletryzowaną autobiografię, pełną samotności i życia zgodnego z prawami przyrody rządzącymi sardyńskimi pasterzami. Jego ojciec uznaje, że obowiązkowa w życiu jest tylko bieda, a nie obowiązkowe nauczanie w szkole wprowadzone przez włoski rząd. W związku z tym wkracza pewnego dnia do klasy i zabiera stamtąd pięcioletniego syna prosto w paszczę samodzielności, by w ciagu jednego dnia z ucznia stać się pasterzem i sługą swego ojca. Od tej pory czytamy o życiu w milczeniu przyrody, którą zawsze przerywa przybycie brutalnego ojca. Ledda do dwudziestego roku życia żyje w zgodzie z naturą, ale też pod nieustanną musztrą i przemocą ze strony ojca. Książka jest opisem dramatu patriarchatu, ale Gavino hoduje w sobie chęć ucieczki. Czuję, że jest stworzony do czegoś większego. Gdy emigracja nie dochodzi do skutku, to wybiera wojsko. Jednak nie jako źródło kariery, ale wiedzy. Tutaj fascynującym staje się fakt, że autor pozostał analfabetą do 20. roku życia. Dzięki samozaparciu zalicza kolejne egzaminy, uczy się włoskiego, ponieważ dialekt sardyński był wówczas w oczach innych kpiną. Język książki jest surowy niczym krajobraz i trudy dzieciństwa autora. Nie brakuje mu jednak lirycznego zdobienia, które przenosi czytelnika w świat pasterzy, a potem dojrzewającego mężczyzny, który z rosnącej wiedzy i znajomości języka czyni oręże walki z opresją i rządami ojca.
„Ściana”, Marlen Haushofer, tłumaczenie Zofia Kania, Państwowy Instytut Wydawniczy, seria Klub Interesującej Książki, wydanie 1990, pierwsze wydanie 1963
Ze względu na wznowienie w serii Cymelia wydawnictwa Artrage, zachwyt nad „Ścianą” na pewno nie będzie zaskakujący. Nie wiem czy jestem jedną z ostatnich osób, które przeczytały „Ścianę”, i to w pierwszym przekładzie, ale na pewno nie jestem ostatnią, która się nią bezbrzeżnie zachwyciła. Na pewno nie chcę być tą, która nie przypomni Wam jej pod koniec roku. To nie moje pierwsze spotkanie z Haushofer, celowo odkładam tę powieść na późniejszy, by zapoznać się z wcześniejszym pisaniem autorki i mieć punkt odniesienia. W „Ścianie” czytelnik od pierwszych stron zostaje pochłonięty przez świat opisany słowami bezimiennej narratorki w formie pamiętnika. Kobieta zostaje odgrodzona „ścianą” od reszty świata w lesie mając do dyspozycji jedynie dom myśliwski przyjaciela i niewielką gromadę zwierząt. Śledzimy niesłychane, głębokie i poruszające studium samotności, życia w odosobnieniu, ale też hartu ducha i pięknego hymnu ku czci matki natury. Pokochałam tę narratorkę, która czepia się kurczowo skąpych resztek człowieczego ładu wiedziona imperatywem wewnętrznym, który pozwala jej wciąż pozostać człowiekiem. To niesłychany pokłon w stronę afirmacji życia w jego najsurowszej odsłonie. Jedyna troska jaka ją zajmuje, to troska o losy jej zwierząt: wiernego psa, niezależnej kotki oraz krowy i jej cielaka. Zwierząt, które łatwiej pokochać niż ludzi – wnioskuje narratorka. Dla mnie to historia o tym jak pozostać człowiekiem, kiedy cała ludzkość prawdopodobnie przestała istnieć. W głuszy, za Ścianą, narratorka wiedzie życie bliższe człowieczeństwu niż w pędzie narzuconym przez miejskie metropolie, pracę i nawał obowiązków. Wznowiony przekład jest ponoć o niebo lepszy, więc u nikogo nie może jej zabraknąć w czytelniczych planach.
Przeczytajcie w Nowym Roku
Koniec każdego czytelniczego roku bywa pogonią za zaległościami albo za książkami okrzykniętymi „Książkami Roku” już w listopadzie przez jakiś magazyn bądź krytyka. Z tego względu mogą nam umknąć książki, które zostały wydane w grudniu i mogły przepaść w zalewie rocznych podsumowań. Dlatego w tej kategorii zwracam Waszą uwagę na trzy książki, które nie powinny umknąć Waszej uwadze na początku 2025 roku.
„Czerwone ślady na czarnym”, Iryna Ciłyk, tłumaczenie Katarzyna Fiszer, wydanie listopad 2024, Wydawnictwo KEW, pierwsze wydanie 2015
Wydawnictwo KEW ma w zwyczaju rzucać pod koniec roku absolutne perełki czytelnicze, które często lądują w moim podsumowaniu. Nie inaczej jest ich z grudniową premierą. Zbiór tych opowiadań otwiera krótka przedmowa samej autorki, która podkreśla, że książka ta powstała na 10 lat przed pełnoskalową agresją Rosji na Ukrainę, Ciłyk odkrywa rąbka tajemnic co do swoich inspiracji i daje znać co stało się z niektórymi bohaterami jej opowiadań i którzy z nich byli inspirowani prawdziwymi postaciami. Podkreśla, że pisała w czasach, kiedy luksusem było nie musieć jeszcze pisać o wojnie, która rozprzestrzeniła się już teraz we wszystkich. „Czerwone ślady na czarnym” są zbiorem, w którym widzę niesłychanie silną ludzką potrzebę bycia blisko drugiego człowieka. Bohaterów opowiadań dotykają małe i wielkie tragedie, nie obca jest im samotność, ale wciąż gdzieś czyha człowiek, która pragnie się nimi zaopiekować lub oni chcą zaopiekować się kimś innym. Ciłyk z czułym wejrzeniem przygląda się życiom zwykłych-niezwykłych ludzi, których losy zaskarbiają czytelniczą sympatię. Choć najgorsza wojna była dopiero przed nimi, to los nie oszczędzał już wcześniej bohaterów tych opowiadań. Saszka walczy z hejtem, Kostia z własnym zdrowiem, Nina z pędem życia samotnej matki, a tytułowe opowiadanie przybliża nam bystrość oka małego chłopca, który dorasta będąc świadkiem Euromajdanu i nigdy nie poczuje co to do końca pokój. Nie da się nie pojąć, że tym chłopcem jest syn samej autorki… „Czerwone ślady na czarnym” to jednak niejedyne mistrzowskie opowiadanie w tym zbiorze. Każdy z bohaterów zapadł mi w pamięć czytelniczego serca. Język rozkruszy Waszą wyobraźnię. Cała ta książka jest ukłonem wobec niezłomności oraz zręcznym narzędziem do „ocalenia kruchych, łatwo utracalnych światów.”
„Bila Voda”, Katerina Tuckova, tłumaczenie Julia Różewicz, wydanie grudzień 2024, Wydawnictwo Afera, pierwsze wydanie 2022
W życiu bym nie pomyślała, że tak pochłonie mnie i wciągnie powieść, w której losy zakonnic w czasach komunizmu w Czechach są głównym tematem. Błędnym zatem będzie założenie, że „Bila Voda” kręci się wokół religijności czy wyłącznie walce zakonnic o próby ich sekularyzacji i zabicia wiary. Tućkova pisała tę powieść 11 lat, Julia Różewicz tłumaczyła ją dwa lata, a ja (bezczelnie:) przeczytałam ją w 4 dni, a to zaledwie 1 tom, z pewnością sięgnę w marcu po 2! Czuć tutaj kompletne oddanie się autorki tej historii, jak skrupulatnie ją tworzyła, ponieważ struktura jest przemyślana i trzyma w napięciu do końca. W wysypie powieści, które tak często piszą o kryzysie zdrowia psychicznego czy o trudnych relacjach rodzinnych, „Bila Voda” jest powieściowym powiewem narracyjnej świeżości, która zabiera nas do świata, w który dobrowolnie może byśmy nie wstąpili, ale pisanie Tućkovej nas w nim zatapia i nie wypuszcza z łatwością.
Jednym z walorów jest to, że nie ma tu bohaterki czy bohatera bez skrywanej tajemnicy. Rozwikłanie każdej zaskakuje czytelnika i budzi podziw wobec wyobraźni autorki. Nie działa tu jednak wyłącznie wyobraźnia, ponieważ pośród fikcji, „Bila Voda” bazuje na prawdziwych historiach. W chwili, gdy przybywa tutaj narratorka znajduje się tutaj szpital psychiatryczny, pozostałości po świetności dawnego klasztoru i cmentarz pełen nazwisk kobiet. Powieść czerpie inspirację z czasów, gdy w 1950 roku czechosłowacki władze zamknęły klasztory, a zakonnice przewieziono do ośrodków internowania, gdzie czekały ich fatalne warunki i tortury.
Książka trzyma przy sobie na wiele sposobów. Jednym z nich jest dzielenie narracji na kilka głosów. Lena, która przemawia najczęściej, jest milczącą kobietą, która przybywa do klasztoru już niemal w ruinach, w poszukiwaniu ucieczki i schronienia przed własnymi demonami. Nie ma tutaj kobiety bez ciekawej historii. Lena też nie wierzy w Boga, a szuka schronienia u sióstr i z dnia na dzień coraz żywiej interesuje ją historia zakonu i zamieszkałych tam sióstr, kiedy to dostaje za zadanie uporządkować dokumenty zalegające w biurze matki przełożonej.
„Bila Voda” traktuje też, a może przede wszystkim, o nierówności kobiet w hierarchii kościelnej, ale kobiet na ogół. To książka nie tylko o wierze, ale kobietach, sile i totalitarnym złu, które wiele lat czaiło się w małej społeczności i na zawsze odcisnęło na niej piętno. To powieść o niezłomności kobiet, o sile jaką czerpią dla sprawy, czy jest to sprawa kościoła, czy wzajemnej ochrony i protekcji, czy prawa do aborcji i samostanowienia.
Powieść Tuckovej to idealna lektura na zakończenie roku, która zaskakuje swoim rozmachem i tematyczną złożonością.
„Ptaki Ameryki”, Lorrie Moore, tłumaczenie Adam Pluszka, wydanie grudzień 2024, Wydawnictwo Czarne, Seria Opowiadań Amerykańskich, pierwsze wydanie 1999
Jeśli jest ktoś, kto jeszcze nie przekonał się, że seria Opowiadań Amerykańskich to jedna z tych, które każdy powinien kolekcjonować na swoim regale, to czym prędzej niech to zmieni w Nowym Roku. Wydawnictwo Czarne przybyło z „Ptakami Ameryki” w idealnym grudniowym czasie, kiedy wielu z nas podsumowuje minione, dlatego bohaterowie 12 opowiadań Moore stają się idealnymi kompanami na zakończenie roku.
„Ptaki Ameryki” są kolażem osobliwych postaci, których z pozoru nic nie łączy, a jednak stają się ciekawym pejzażem osobowości. W otwierającym opowiadaniu śledzimy losy podrzędnej aktorki, która z motelowego pokoju czyni swój dom i wdaje się w kiepski związek z mechanikiem. W kolejnym matka z córką wybierają się do Irlandii, by pocałować Blarney Stone i wywlec na wierzch swoje niepożądane cechy. Jedne z moich ulubionych opowiadań to te o kobiecie, która przeżywa wszystkie etapy żałoby po kocie oraz o małżeństwie, które poluje na nowy dom. Trudno zresztą wybrać jedno, bo wszystkie emanują geniuszem autorki w ujmowaniu losów tych niestabilnych, zagubionych i nieosiadłych dusz amerykańskiej ziemi.
Moore absolutnie zaskarbiła mnie genialnymi otwarciami każdego z opowiadań. Zazwyczaj opowiadania chwytają zaskakującymi puentami, a tutaj autorka po mistrzowsku rozpoczyna każde z opowiadań czyniąc mnie jej świeżą fanką. Moore językiem lirycznym, a jednocześnie trochę kąśliwym, z pewnością ironicznym, eksploruje uniwersalne prawdy o nas wszystkich, które chcą nas w tych osobliwych uniwersach zatrzymać. Przekonajcie się sami i nie zapomnijcie o tej książce wraz z końcem 2024 roku. W nowym szykują się trzy kolejne w serii, a mnie nie rozczarowała jeszcze żadna, co jest rzadkim wyczynem.
Najlepsze z najlepszych, czyli moje top 5 książek przeczytanych w 2024 roku
Tegoroczne najlepsze książki 2024 rozpychały się w moim zachwytach, ponieważ stawiały na rozmach tematyczny, rozpasanie fabularne, zaskoczenia, niepodważalny talent autorów i nieokiełznany język, który czynił te dzieła najbardziej oryginalnymi w wysypie setek premier minionego roku.
„Odraza”, Laszlo Nemeth, tłumaczenie Camilli Mondral, wyd. 1965, Państwowy Instytut Wydawniczy, pierwsze wydanie 1947
Choć na książki z przeszłości poświęciłam osobną kategorię, to jednak nie mogłam ująć tam „Odrazy”, ponieważ „Odraza” jest książką życia i zasługuje na miejsce pośród najlepszych przeczytanych w 2024. Książki poza tym nigdy nie powinny mieć daty ważności. Tego Wam zresztą czytelniczo życzę na nadchodzący Nowy Rok. Sięgajmy wstecz, nie gońmy tylko za nowym.
Dlaczego „Odraza”? Ponieważ zaskoczyła mnie na wielu płaszczyznach i zachwyciła na wszystkich polach. Jest najzwyczajniej w świecie ponadczasową powieścią psychologiczną, która znamiona wszystkie znamiona arcydzieła. Jest to kolejny skrawek literatury węgierskiej odkrytej przeze mnie późno, ale zawsze z apetytem na więcej i potwierdzeniem słuszności tego, be sięgać po starsze lektury.
Pierwszym zaskoczeniem był fakt, że Nemeth urodził się w 1901 jako wnuk zamożnych chłopów i przede wszystkim uważał siebie za lekarza, a nie pisarza. Czytając każdą stronę „Odrazy” trudno wyobrazić sobie, że Nemeth był kimkolwiek innym niż pisarzem. Drugi zaskakujący mnie fakt dotyczył tego, że zazwyczaj, gdy czytam dzieła powstałe w I połowie XX wieku pisane przez mężczyzn, to rzadko widzę głęboki, psychologiczny portret kobiety, a tutaj Nemeth wszedł w psychikę kobiety i ukazał jej tak liczne aspekty oraz skomplikowane emocje, że aż trudno uwierzyć w trakcie lektury, że nie napisała jej kobieta.
Choć główną tematyką powieści Nemetha są problemy wsi węgierskiej, to „Odraza” plasuje się w jego twórczości jako jego najbardziej znana powieść psychologiczna. Główna bohaterka to córka zubożałych ziemian, która z powodu śmierci jednego z członków rodziny musi poprzez zamążpójście uratować swój dobytek. Autor przenosi nas w piekło niedopasowania, ukazuje od najgłębszej podszewki pogardę, jaką można żywić wobec mężczyzny, którego się nie kocha, ale toleruje ze względu na dobro ogółu. Odważnie ukazuje też matkę, której trudno pokochać nawet własne dzieło. Być może będą fragmenty, które wywołają w czytelniku antypatię wobec głównej bohaterki, ale to tym bardziej dowodzi talentu literackiego autora, który z ogromnym rozmachem opisuje psychologiczne zmagania bohaterki z rzeczywistością, do której ją przymuszono.
„Odraza” to dojrzała językowo powieść, która nieustannie skrywa katastrofę. To opowieść o tym, że każdy z nas ma prawo do życia na własnych warunkach i do własnej przestrzeni, to silny głos o samostanowieniu i granicach, jakie powinna stawiać kobieta, kiedy nie chce być dotykana, rozpieszczana i manipulowana emocjonalnie przez pozornie wiernego męża. „Odraza” to też powieść o tym, jak system i sytuacja finansowa potrafią uwięzić w klatce. Obcowanie z tą książką to było niebywałe przeżycie, pełne emocji, westchnień, które wybrzmiewają niczym hymn o sile kobiet.
„Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców”, Jul Łyskawa, wydanie październik 2024, Wydawnictwo Czarne
W 2024 roku przeczytałam sporo polskich debiutantów i debiutantek. Bardzo mnie cieszy, że dwoje z nich ląduje w tegorocznym zestawieniu. Jul Łyskawa to niepodważalnie oryginalny głos w polskiej prozie. Dlaczego zatem Jeffrey Waters? Bo Jul napisał książkę tak głęboko intertekstualną i dziką, tak realnie i wiernie osadzoną w USA, że spokojnie mogłaby pretendować do Nagrody Pulitzera. Oraz dlatego, że Jul stworzył jedną z najbardziej ciekawych postaci książkowych, która uwaga, nie jest człowiekiem! Jul Łyskawa tworzy debiut niepodrabialny. Koniec z tematami rodziny alkoholowej, dorastania w Polsce lat 80-tych, traumami dzieciństwa czy problemami ze zdrowiem psychicznym. Jul zabiera nas do Stanów Zjednoczonych, by opowiedzieć losy amerykańskiej rodziny prowadzącej firmę zajmującą się drewnem i wyrobem mebli. Historia będzie się toczyć wokół wyjątkowego stołu. Bo kim jest tytułowy Jeffrey Waters? Dlaczego jego istnienie wzbudzi niezdrową popularność, stanie się celem badań, trafi do kartotek FBI i na pierwsze strony gazet
Jak dobrze było przeczytać coś tak świeżego, innego, oryginalnego. Czuć, że autor dopieścił swój debiut, nie gonił go deadline. Jul Łyskawa szafuje konwencjami, śmieje się w twarz wielu stereotypom, przeplata różne rodzaje narracji, że albo ktoś spadnie z tej huśtawki z hukiem albo będzie się świetnie bawił krzycząc z radości, ekscytacji, a nawet odrobiny strachu. Bo gdzie to wszystko prowadzi, gdzie nas ta historia zaprowadzi? To powieść przebrana za sagę rodzinną, która przemyca w sobie elementy nadprzyrodzone, amerykańską popkulturę, trochę polityki, obśmiania mediów i teorii spiskowych. Dawno nie czytałam czegoś tak sycącego.
Ogrom pracy włożony w stworzenie tego literackiego uniwersum jest nie do wyobrażenia. Niesamowitym jest fakt, że dla każdego bohatera czy historii Jul Łyskawa stworzył indywidualny język i formę, co pozwala szybko zorientować się do czyjej historii znów wróciliśmy. Dlatego też trudno wybrać zaledwie jeden fragment na przykład cytatu i języka autora, bo takowych jest kilka. 500 stron powieści, która angażuje czytelnika całą sobą, nie męczy, nie dręczy, a dostarcza najwyższej formy rozrywki podczas czytania. Odbiega od banału i oklepanych form. Jest też niewybrednie intertekstualna, czego dowód możemy znaleźć w bibliografii na końcu powieści. Łyskawa czerpie z najlepszych. Łyskawa sam staje się najlepszy
„Hałas”, Małgorzata Halber, wydanie listopad 2024, Wydawnictwo Cyranka
Często te najlepsze książki pojawiają się na końcu roku wydawniczego, dlatego to podsumowanie i Porządków na Regale czekam do ostatniego dnia roku. „Hałas” wybuchł pod koniec listopada i Halber ponownie kradnie czytelnicze serca. Dlaczego „Hałas”? Bo Halber tworzy książkę wymykającą się definicjom i formom. Nie można jej wrzucić do jednego wora i streścić do jednej tematyki. Bo Halber znów pisze w najlepszy możliwy sposób, obnaża nam siebie i wytyka palcami nas samych, pisząc jednocześnie coś, co mogłoby mieć potencjał zmiany naszych nawyków, a nawet zmiany świata, gdybyśmy zawalczyli z tytułowym hałasem.
Trudno nie pisać emocjami, gdy opowiada się o „Hałasie”. Bo to nie jest wyłącznie „czytanie książki”, to jest „przeżywanie książki”. Halber pisze w najlepszy możliwy sposób. Pisze całą sobą. W języku uprawia najpiękniejszą formę literackiego ekshibicjonizmu, która nie pozostawia czytelnika obojętnym. „Złom słów. Język jest nieważny.” – diagnozuje Halber. Ale ja, wbrew jej słowom, odzyskuję wiarę w język, potęgę bazarów i wspólnoty, zachwyt nad cudownością małych skrawków ludzkich doświadczeń. Ta wiara nie umarła, tylko wciąż tego zachwytu nad językiem szuka. Dlatego moimi książkami roku zostają zawsze te, które stworzyły język niepodrabialny, niepowielany, historię, która nawet jeśli do jakiejś podobna, to jej język i sposób snucia rozważań czynią ją wyjątkową. „Hałas” niniejszym dołącza do takiej listy książek.
Halber stawia momentami przytłaczające diagnozy, celnie wylicza grzechy technokratów, gigantów technologii, kapitalizmu czy patodeweloperki oraz pracoholizmu, ale pośród tych bolesnych rozważań, czytelnik odnajduje światło, któremu przewodzi dojrzałe pisanie autorki. Jej język jest surowy, niepozbawiony przekleństw, które przemycane są w najdotkliwszych fragmentach i mają funkcję wzmocnienia przekazu. Być tak silnym i jednoczenie obnażonym w swoim pisaniu to coś, co bardzo do mnie literacko przemówiło i mam nadzieję, że przemówi również do Was.
„Koniec”, Marta Hermanowicz, Wydawnictwo Artrage, wydanie marzec 2024
Już w marcu wiedziałam, że przeczytałam swoją książkę roku na polskim rynku wydawniczym i że pewnie nic jej nie przebije do końca roku. Miałam problem z wybraniem tej jednej najlepszej. Wiem jedno, obie należą do wydawnictwa Artrage, jak i chyba cały miniony rok czytelniczy. Dlatego swoje najlepsze dzielę na rynek polski, a tutaj bez wątpienia króluje „Koniec” Marty Hermanowicz. Dlaczego?
Ponieważ to, jak Hermanowicz pisze, do jakich salt językowych ma talent, jak zachwyca, nie opuści nigdy czytelniczej pamięci. Niesamowitym jest fakt, że niełatwo było jej znaleźć wydawcę. Każde zdanie jest tak dopracowane, że nie sposób nie docenić morderczej pracy, jaką wykonała autorka, by nie tylko opowiedzieć tę historię, ale zrobić to w sposób równy arcydziełu. „Bloki miały barwę ludzkiego mięsa, barwę człowieka świeżo obdartego ze skóry” – pisze w pewnym momencie i takie dla mnie jest jej pisanie – rozbebeszone, obdarte ze skóry, czuć je surowym mięsem i nieokiełznaniem.
Hermanowicz zaskarbiła mnie również dlatego, ponieważ zamieściła tutaj wszystko i jakimś cudem unosi ciężar historii swojej rodziny. Zesłanie, powrót do poniemieckiej pustki, dziedziczenie traum, wyrwa w młodszym pokoleniu nie do zasypania, znamię bycia dzieckiem ocalałych. Wszystko tu jest poniemieckie, poradzieckie, sypie się na ulicy Koniec dziesięć, skrzypi, rdzewieje, nie daje się naprawić. Autorka wybiera nietuzinkowy sposób podzielenia się losami swoich przodków. Na główną bohaterkę wybiera Malwinkę, dziewczynkę podziurawioną przeszłością, która nie czuje się ani żywa ani martwa. Śni nieswoje sny, te przejęła jej babka. To dzięki temu mechanizmowi możemy śledzić fabułę rozpościerającą się pomiędzy wojenną tragedię zsyłki na Syberię i Polskę lat 90-tych XX wieku.
Bez wahania nazywam Martę Hermanowicz najważniejszym nowym głosem na scenie polskiej prozy.Chcę więcej. Moje słowa wciąż kuleją wobec talentu literackiego autorki, ale uwierzcie, że jest on niezaprzeczalny i epicki.To jedna z tych książek, po których ciężko było sięgnąć po następną książkę, bo wiesz, że długo nie przeczytasz nic lepszego.
„Mleczarz”, Anna Burns, tłumaczenie Aga Zano, wydanie listopad 2024, Wydawnictwo Artrage, pierwsze wydanie 2018
Nie zaskoczę nikogo mówiąc, że książka roku z rynku zagranicznego zostaje bez wahania „Mleczarz”. Dlaczego? Ponieważ już w trakcie czytania, mówiłam Wam na bieżąco, że to książka, która ma siłę zawracać ludzi nieczytających na czytanie. „Mleczarz” to genialne studium prób ucieczki od ciężkiej rzeczywistości wypełnionej śmiercią, zamachami bombowymi i niepewnością jutra. W świecie, gdzie donosicielstwo jest chlebem powszednim, nie wiesz kto jest informatorem, a w każdym zakamarku czai się wymierzona w ciebie lufa aparatu, by uwiecznić każdy twój ruch. „Mleczarz” jest też o tym jak te próby stworzenia sobie swojego świata, składającego się z tak prozaicznej czynności jak chodzenie połączonego z czytaniem, spełzają na niczym, bo aparat władzy o tobie nigdy nie zapomina, nawet jeśli człowiek myśli, że stworzył sobie swoją enklawę, bezpieczną przystań. Nikt nie pozwoli ci na zamknięcie się „w ciasnych ścianach własnego myślenia.”
„Mleczarz” toczy się w czasach, w których przemoc mieszkała za rogiem, za płotem, u sąsiada. Wszędzie. „Kiedy w grę wchodziły problemy polityczne, obejmujące takie rzeczy jak bomby, karabiny, śmierć, okaleczenie”, a mieszkańcy Irlandii Północnej pytali siebie samych: „czy wspieram przemoc, jeśli…” Książka zachwyca tym bardziej, gdy się wie, ile autorka czerpała z własnego doświadczenia, że sama cierpiała biedę i głód, gdy tworzyła to niesłychane dzieło. Nie pojmę jak ktokolwiek z czytających mógłby nazwać ją nudna. Jest to lektura wymagająca, ale nie czyni ją trudną.
I na to „jeśli” wpada niepostrzeżenie narratorka tej zachwycającej powieści. Tutaj bohaterowie nie będą mieli imion, ale stanowiska i hierarchię w rodzinie. Główna bohaterka to średnia siostra. Zupełnie niespodziewanie do jej codziennych rutyn dołącza tytułowy Mleczarz, który z zawodu wcale nim nie jest. Nie wiadomo skąd ten przydomek, nie wiadomo skąd się wziął i dlaczego wybrał ją, wiadomo jedynie, że przynosi ze sobą niepokój. Narratorka nie może już spokojnie czytać podczas spacerów ani biegać ulubioną trasą po parku.
Tak jakby autorka chciała tę całą psychopolityczną atmosferę tamtych lat, „otoczoną zasiekami zasad i lojalności”, dzieląca ludzi na „nich” i „nas” chciała odzwierciedlić poprzez zbudowanie tajemniczej i złowieszczej relacji starszego Mleczarza z osiemnastolatką, która nie potrafi pozbyć się jego nieznośnej obecności.
To też powieść o tym, jak nikt nie powinien wychodzić „poza nawias społecznej przeciętności”, dlatego takie chodzenie i czytanie, które praktykuje narratorka jest absolutnym nieprzystosowaniem do masy. Mało kto wie, że celem jej czytania jest świadomie unikanie wiedzy.
W tym miejscum gdzie promienność, zbytsmutność, zbytwesolość nie maja racji bytu.
Autorka po mistrzowsku odrysowuje napięcie, wrażenie permanentnej nagłości i niespodziewaności w pozornie prostej egzystencji młodej narratorki. Niepokój podczas lektury gwarantowany, zachwyt nad snutą narracją i genialnym tłumaczeniem Agi Zano również.
Podziękowania
Na koniec chciałabym Wam podziękować, że jesteście i czasami tutaj zaglądacie. Że udzielacie się na Instagramie i dzięki Wam książki mogę przeżywać podwójnie, najpierw je czytając, a potem się z Wami nimi zachwycając i dzieląc wrażeniami. Dziękuję, że korzystacie z moich poleceń i sami jesteście dla mnie częstą inspiracją. Dziękuję wydawcom i autorom za zaufanie już siódmy rok mojej działalności. To był dobry czytelniczo rok, zwolniłam z pracą dzięki czemu mogłam częściej oddawać się słowu czytanemu i pisanemu, oby tak zostało w 2025 roku!
Dziękuję też za okazjonalne wsparcie, będzie mi bardzo miło, jeśli zdecydujecie się wesprzeć moją działalność wirtualną kawką, która pomaga utrzymać to miejsce i odkrywać nowe książki w uniwersum setek premier wydawniczych! Aktywny link poniżej:
https://buycoffee.to/ksiegarkanaregale
W Nowy Rok wchodzę z:
„Hałas” Małgorzaty Halber już się czyta, „Mleczarza”, „Koniec” i Hertmansa mam w planach na ten rok, także dużo dobrego jeszcze przede mną 🙂