Kilka słów wstępu

Zbliża się niechybnie koniec roku. Czas namysłu, spoglądania wstecz na mijający rok, dla niektórych chęć wytyczenia sobie nowych celów i składania obietnic samemu sobie w postaci postanowień noworocznych. Nigdy nie byłam fanką takowych. Z kolei chętnie cofam się w pamięci i podsumowuję, co nastąpiło. Czytelnicze podsumowania roku i wybieranie „najlepszych” książek, to zawsze batalia podsumowujących i komentujących, bo takowe „rankingi” to przecież zawsze subiektywne spojrzenie danego czytelnika. Dlatego używam tutaj cudzysłów, bo to co Wam przedstawię to tylko i wyłącznie książki przesiane przez moją wrażliwość i upodobania literackie. To moje łzy, niezliczone godziny, krzykliwe rozczarowania i westchnienia zachwytu. No bo jak tu nie podsumować własnego roku? Robiłam to na długo zanim założyłam blog. Przecież to zabawa z samym sobą, analiza lektur i tego co wniosły bądź zabrały w naszym życiu, śledzenie zmian na rynku wydawniczym, wypatrywanie ciekawych debiutów, głośnych dyskusji wokół jakiś pozycji, albo niepokojącej ciszy wokół nieśmiałego arcydzieła niedostępnego na półkach „bestsellery Empiku”.

Rok w liczbach

Ten blog narodził się z nieśmiało rosnącego przekonania, że czas skończyć dyskutować tylko samemu ze sobą o wartości przeczytanej książki i pisać o tym tylko na portalu lubimyczytac.pl . Podczas wlekących się wakacji, 11 lipca powstało to miejsce, a w głowie zakiełkowała Księgarka na regale, by czuć się choć trochę mniej samotnie w świecie książkowego uwielbienia. Z miesiąca na miesiąc pomysły kiełkują, posty mam nadzieję się urozmaicają, a Was jest ze mną coraz więcej. Ilu pięknych ludzi dzięki temu poznaję i nie ma dnia, żebym żałowała, że zdecydowałam się poświęcać większość wolnego czasu na wspólne przeżywanie z Wami książek, cieszy ogrom tego uniwersum.

Wrażenia po lekturze w końcu przestały być nieme, a w tym roku było ich rekordowo dużo. Jeszcze nigdy nie udało mi się pochłonąć tyle książek, co w tym roku, a było ich 120, przez co doszłam do wniosku, że mam z czego wybierać i opracować to podsumowanie. Serce mi rośnie po tych pięciu miesiącach pisania, bo jeśli mam spojrzeć tylko i wyłącznie na statystyki bloga, to najchętniej czytanym postem była analiza nowej powieści Ignacego Karpowicza na tle jego poprzednich powieści w poście Wszystkie stany Karpowicza. Najbardziej interesują też czytelników tzw. perełki, które wcale nie jest łatwo czasami zdobyć. Największą liczbą udostępnień cieszył się ostatni Wywiad na Regale z Karoliną Krakowską, połączony z wizytą w Księgarni na Tłomackiem.

Serce rosło, gdy zobaczyłam jakie zainteresowanie wybuchło wokół książki Rodowód (najczęściej pytaliście gdzie kupić właśnie tę książkę i  „Zapiski z domu wariatów” Christina Lavante) oraz książek w Tygodniu Literatury Żydowskiej w Ocaleni od Zapomnienia. Zaintrygowały Was również dwie inne książki rzadko spotykane na półkach, czyli „Koala” i „Zapiski z domu wariatów”. Cieszy mnie też, że bardzo interesuje Was zawsze segment Nowości na Regale. Lubicie też śledzić Krainy Słów na Regale, Kulturę na Regale czy Spotkania na Regale. 

Ale teraz czas na te najlepsze i najgorsze według mojego subiektywnego oka i duszy, które podzieliłam na kilka kategorii, by zwieńczyć je tymi najważniejszymi dla mnie.

Kopę lat, czyli pisarz, na którego powrót czekałam 

Zacznijmy od czekania. Na tego pana, uwielbianego Jonathana, czekałam długie 11 lat. Sam tłumaczył to tak: „Nie wszystko, co masz do powiedzenia, jest naprawdę istotne. W końcu przestaniesz odczuwać potrzebę męczącego dla innych wywnętrzania się. Wtedy będziesz gotowy, żeby napisać powieść.” Safran Foer książką „Oto jestem” udowadnia, że żadna jego książka to nie przypadek, tylko zbieg talentu, ważnych zdarzeń i wraków ludzkich relacji. Książka niełatwa. Mierzy ponad 700 stron i tyle samo prawie waży tematami, które porusza. Ta powieść to obdarty z ideału portret żydowskiej rodziny w nowoczesnym świecie bez wiary, istota niemoty rodziców, którzy są ze sobą już wiele lat, ale zapomnieli jak przełamuje się lody, wraz z piekielnie ważnymi tematami pamięci i tożsamości „w świecie, w którym morze wyrzucało na brzeg ciała syryjskich dzieci”. Czy trzeba coś więcej chcieć od wyczekiwanego powrotu? Ja się nasyciłam. Szerzej o mojej miłości do Jonathana pisałam tutaj.

Twarzą w twarz, czyli najlepsza książka będąca rozmową

Po książce płakałam dwa razy w tym roku. Pierwszy raz zamykając „Królestwo za mgłą”. Pozwolę sobie ominąć ocenę jakości prowadzenia rozmowy. Skompresuję ją do określenia jej mianem wybitnej, pełnej szacunku, znającej tematykę dogłębnie, bo pan Wójcik na każdą rozmowę z Panią Zofią, widzimy, że zjawiał się w pełni przygotowany, jednocześnie pakując do walizki wymaganą pokorę. „Pewnie chwilami bywamy w życiu szczęśliwi. Miewamy satysfakcję. Ale czy istnieje pełne szczęście? Nie wiem. Szczęście chyba ma się w sobie.” Po tej lekturze czułam się taka malutka, niegodna kropki w zdaniu Pani Zofii. Pani Posmysz spogląda  na nas ciepło z okładki książki i daje najważniejszą lekcję życia i przeżycia. Pogody podczas burzy. Jak pięknie mówi, że musi już kończyć, bo ma jeszcze tyle do zrobienia, powiedzenia, nauczenia. Bo moje kruche serce nie potrafi pojąć, że znając bolesne karty historii i opowieści ofiar, takich jak Pani Zofia, wciąż jesteśmy świadkami i możemy być narażeni na mowę nienawiści. A wtedy czytam, że Zofia Posmysz w dalszym ciągu ma w sobie siłę i chęci, by uczyć młodych podczas spotkań w Oświęcimiu, „aby nie dali się uwieść ideologiom, których źródłem jest pycha, poczucie wielkości, wyższości, pogarda dla gorszego gatunku. Owocem tego są twory takie jak Auschwitz.” Pozycja, która powinna być lekturą w szkole.

Drogi Jarosławie, czyli najlepsza książka będąca zbiorem listów

„Kocha się nie erotyzmem, nie mierną pieszczotą, ale jakąś ludzką jednością, wspólnotą cierpienia i śmierci. Myślę, że tak może kochac tylko mężczyzna meżczyznę i że w tym tai się nagroda dla nas – okaleczonych – za wszelkie rozpacze miłości jednopłciowej.” Jarosław Iwaszkiewicz mając 60 lat i będąc już sławnym pisarzem, poznaje chorego na gruźlicę chłopaka. Swojego Jurka. Przez siedem lat napisze do niego kilkaset listów, które trafią do rąk prywatnych i przez pół wieku będą owiane tajemnicą. A dziś? To jeden z najpiękniejszych i najtragiczniejszych zbiorów miłości w formie epistolarnej, jakie było mi dane czytać.

Hen daleko, czyli niebanalna książka o podróży

Reportaże, książki o podróży czy biografie miały się w tym roku świetnie. Jednak, gdy myślę o relacji z jakiegokolwiek krańca świata, którego najprawdopodobniej nigdy nie odwiedzę, ale tym bardziej zachęci mnie to do przeczytania czyjejś wizji takowego miejsca, to pierwsza na myśl przyszła mi właśnie Natasza Goerke i jej niepozorne „Tam”. To opowieść kogoś, dla którego Nepal stał się drugim domem. Dzięki Pani Nataszy nie tylko poznałam, ale poczułam Nepal. Współczułam, krztusiłam się i zachwycałam dzięki tej empatycznej opowieści o kraju tuż pod niebem, ksiązka którą każdy wielbiciel podróży przeczytać winien.

W grupie raźniej, czyli nowa ulubiona seria wydawnicza

Mamy wszelkie europejskie klimaty w Wydawnictwie Książkowe Klimaty, Serię Amerykańską i Biografie w Wydawnictwie Czarnym czy też Serię Literacką Wydawnictwa Karakter. Moją nową ulubioną, niekwestionowaną zwyciężczynią w tym roku, jest seria w Wydawnictwie Ossolineum „Z Kraju i ze Świata”. Sami wiecie ile słów zachwytu poświęciłam na społecznie zaangażowanego „Koalę” Lukasa Bärfussa, borykającym się z samobójstwem przyrodniego brata, oraz ocierającą się o małe arcydzieło „Zapiski z domu wariatów” Christine Lavante, która podejmuje próbę odnalezienia samego siebie w rozbijających się o nas falach pozorów normalności, zamknięta na sześc tygodni w klinice psychiatrycznej.

Nadmuchany balon, czyli największe rozczarowania tego roku

Każdy rok przynosi też czytelnicze rozczarowania. Staram się żyć według zasady „życie jest za krótkie na kiepskie książki”, ale i ja czasem dam się nabrać w skutek czego nadmuchane oczekiwania pękną z krzykiem. „Całe życie” – chciałabym coś powiedzieć, ale przeczytałam to zaraz po premierze i nie pamiętam nic oprócz właśnie tego głośnego echa odśrodkowego pytania „i to wszystko?”. Z kolei popularność dwóch kolejnych pozycji dość silnie mnie wzburzyła.

„Drogi Colsonie, wybacz, ale pędziłam po twojej książce z prędkością Pendolino, a nie sapiącej lokomotywy. Nie było chwili na przystanek głębszej refleksji. Momentami wręcz klęłam na ciebie. Za zbytnią dosadność i banalność? Sama nie wiem. Pomimo ciężkiego i poważnego tematu niewolnictwa tę pozycję czyta się szybko i łatwo. Zazwyczaj po temacie niewolnictwa pełznę jak zakuta w kajdany. W fali empatii i ożywionej wyobraźni sama czuję baty na skórze i kartki takich książek parzą mnie skalą okrucieństwa.” – O swoim silnym rozczarowaniu, tym bardziej, że książki nagrodzone Pulitzerem rzadko marnują mój czas, pisałam w Bitwie o książkę, gdzie porównywałam „Kolej podziemną” z przeszłymi wybitnymi zwycięzcami Pulitzera poruszającymi tematykę niewolnictwa i rasizmu, mowa o Alice Walker oraz Alexie Haleyu.

Zwycięzcą najbardziej rozdmuchanego debiutu tego roku niewątpliwie jest dla mnie Nathan Hill i jego osobiste „Niksy”, od których nie zdołał uciec w swojej pierwszej powieści. „Język nie zachwyca od początku, nie on ma tu być głównym bohaterem. Książkę czyta się ekspresowo, tak jak ogląda się serial na Netflixie wypuszczony na jednym oddechu. Nathan Hill, 40-letni debiutant okrzyknięty w Ameryce nowym Charlesem Dickensem czy Davidem Fosterem Wallace’em, poświęcił napisaniu tej książki 10 lat. Twierdzi, że dzięki temu uchwycił multum perspektyw i wykształcił mnóstwo empatii dla swoich bohaterów. Moim zdaniem jednak nie unika stronniczości. Autor otwarcie przyznaje, że Samuel to praktycznie on, a postać nielubianej studentki odzwierciedla wiele antypatii z życia wziętych. (…) prawdy padające na kartach tej powieści są oczywiste, przez co fabuła traci na ogólnej wartości. Chęć liźnięcia tak wielu tematów, kończy się na przeholowaniu w ilości słów. Bohaterowie często zadają sobie te same pytania, parafrazy męczą i tematy często zataczają koło bez możliwości ucieczki. Akcja sili się być wartką, ale gubi się w chęci uzewnętrzniania się samego autora.” piekliłam się w swojej recenzji „Niksów”.

Miss Książki, czyli najpiękniej wydane książki, które nabyłam w tym roku

Nie tylko piszący, tworzący, wydający, ale i projektujący zasługują na uwagę i docenienie. O krótkim tłumaczeniu „Tańczę boso”, zapowiadającym większy smaczny zbiór przekładów piosenek Patti Smith, sama autorka powiedziała, że to najpiękniejsze wydanie jej dzieł. Biuro Literackie miało się zatem od czego czerwienić w zawstydzeniu od tak ogromnego komplementu samej autorki. „Rodowód” autorstwa Ester Singer Kreitman już wiecie jak zawstydza wszystkie inne książki na moim regale. Zaprojektowana w zeszłym roku przez kolektyw kilku.com była w finale konkursu Communication Arts Typography Competition i zaiste na to zasłużyła. Wciąż są chwile, że muszę podejść do regału, ściągnąć ją i po prostu dotknąć. Wielu z Was nadal mnie wyzywa, że poleciłam na blogu coś, co zostało wydrukowane zaledwie w 1000 egzemplarzy. Doczytałam ten fakt dopiero po lekturze, przepraszam i nie ! 🙂

Lepiej później niż wcale, czyli książki, które cieszę się, że nadrobiłam

Biuro Literackie nigdy nie zawodzi. Zabrało mnie znów w podróż po meandrach cudu języka polskiego. Jak to sam autor nazywa, udałam się dzięki jego mikropowieści do „mentalnego spa”. Poznajcie „Bezbronną kreskę” nakreśloną przez Tadeusza Dąbrowskiego. Mnogość metafor i ostrych spostrzeżeń potrafią nas pociąć na kawałki podczas lektury, która choć krótka, ani trochę nie jest lekka. Jeśli miałabym wyciągnąć z siebie jakąkolwiek pretensję, to jedynie taką, że było mi za krótko. Ten wnikliwy i poetycki obraz kondycji naszych czasów i miłości smakował mi wybornie, choć nie był łatwy do strawienia.

Szukałam słowa, by określić tę książkę. Było ich wiele. Na pierwszy plan jednak wysunęło się jedno. Ta książka jest…potworna. Upiorna wręcz. Jest też pełna cichej godności, bo oddaje głos świadkom bezpośrednim, a nie mądrującym się ekspertom. Tutaj ludzie mają głos. Głos ludu, prostego człowieka, którego świat stopił się pod promiennymi kłamstwami rządu. Łatwo napisać reportaż oddając głos innym. Ależ skąd, byłoby to banalne uproszczenie ciężkiej pracy Swietłany w „Czarnobylskiej modlitwie”. To ona zasiada i nie odchodzi, gdy proponuje jej się promieniotwórczy obiad i nie odwraca wzroku, gdy pluje się w nią przekleństwami i potwornymi opowieściami. Reportaże nie układają się przecież też same, a tutaj kompozycja i pomysł doboru historii łączą się idealnie.Ta książka zostaje we mnie w formie stopklatek. Długo bałam się ją przeczytać. Chlupocze we mnie bólem, tak jak „Głód” Caparrosa. Bezczelnie podsuwa lustro pod nos, gdy nie masz już siły patrzeć i nie masz miejsca, by pomieścić wszystkie te okropne historie.To przez nią postanowiłam stworzyć kategorię tych nadrobionych, najważniejszych.

Mówi się lepiej późno niż wcale. Są też reportaże, które kuszą się o powiedzenie, że może jednak lepiej, żeby wcale? Bo wściekła byłam czytając. Tyle lat, wieków już prawie, a mieszkanie, dom, ciągle nie jest prawem obywatela, a zwyczajnym towarem wciskanym obywatelom nieświadomym niebezpieczeństw. Filip Springer rzuca w nas na początek obrazy samobójstw ludzi tuż przed wojną, słyszymy krzyki rozpaczy, czujemy smród życia w karygodnych warunkach. Potem wspinamy się po piętrach, lata mijają, a problem mieszkaniowy ciągle nie znika. Nadal czujesz się źle, że wciąż nie masz kredytu i mieszkania? Ktoś Cię wyśmiewa, pogardza Tobą? Nie jesteś sam. Ale najpierw przeczytaj książkę Springera i zobacz ilu ludzi śmiało się za twoimi plecami wciskając ci ten kredyt i mieszkanie. Szkaradna książka? Ależ nie, szkaradne treści, które Springer z odpowiednim zacięciem i szczegółami nam oddał. Ku ogromnej przestrodze. Tej książki już nie-odczytasz, gdy już ją otworzysz.

Bo rok był za krótki, czyli książki, których żałuję, że nie zdążyłam przeczytać w 2017r. 

Są też książki, których w tym roku nie zdążyłam przeczytać, a wiem, że mogłyby namieszać w tym zestawieniu. Poczekają jeszcze chwilę, a są to:

          

Najlepsze z najlepszych, czyli te dla mnie najważniejsze

Na jednej z grup miłośników książek zauważyłam zdanie, którego sens był mniej więcej taki: „po co mi czyjaś wrażliwość? Co mi z niej? Czy nie za dużo jej w polskiej prozie ostatnimi czasy?” A ja pomyślałam czy nie po to właśnie czyta się książki? Żeby czegoś się dowiedzieć o innych i sobie samym. By przejrzeć się w cudzych historiach i bohaterach, dołożyć kolejnych cegiełek do własnej empatii i wrażliwości. Jak nie interesuje nas wrażliwość, to i my stajemy się nieczuli i przestaje nas interesować drugi człowiek. Stojąc przed swoimi regałami i robiąc rachunek sumienia z własnej empatii i ekstazy czytelniczej, jakich dostarczały mi tegoroczne lektury, bez wahania sięgnęłam po te pięć pozycji. 

Dlaczego „Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę”? Wydawnictwo Czarne w tym roku poruszało mnie nie raz. Równie dobrze mogłabym tu dopisać biografię Witolda Gombrowicza „Ja, geniusz” Klementyny Suchanow, zdecydowałam się jednak na dzieło non-fiction Hamptona Sidesa. Ponieważ są tematy wciąż żywe i palące niesprawiedliwością, a które nieustannie są opowiadane na różne sposoby. Czyta się ją z zapartym tchem, mimo że zna się przecież zakończenie tej historii. To nie tylko świadectwo ostatnich dni Luthera Kinga i pogoni za Rayem, ale też próba rekonstrukcji ostatnich tchnień ruchu praw obywatelskich i ludzi z nim związanych. To ukazanie samego Kinga jako człowieka. To on wychodzi zza kart tej książki z transparentem mówiącym „jestem człowiekiem”, a my w dzisiejszym świecie przerażająco często wciąż musimy sobie w dalszym ciągu przypominać, że wszyscy „jesteśmy człowiekiem”.

Dlaczego komiks „Totalnie nie nostalgia” Wandy Hagedorn i Jacka Frąsia? Po pierwsze – wciąż za mało sięgamy i doceniamy w Polsce komiksy, które przecież są ważnymi powieściami graficznymi. To memuar, w którym pani Wanda rozprawia się ze swoją przeszłością. Ktoś może zapytać, podobnie jak jej matka, po co ujawniać stare brudy? Jeśli ma to wyglądać i być nakreślone taką kreską i takimi słowami, to ja bardzo proszę więcej takich komiksów. Bo oto czytamy, ale też widzimy, te dzikie meandry trudnego dorastania w dysfunkcjonalnej rodzinie PRLu i odczuwamy je intensywnie z powodu ich autentyczności i wiernego odwzorowania w postaci ilustracji pana Jacka. Ja czułam każdy zły dotyk, utożsamiałam się z tymi samymi postaciami z książek, razem z nią opiekowałam się rodzeństwem i starałam się być wzorową uczennicą pośród niesnasek rodzinnego domu zamkniętego na cztery spusty dysfunkcjonalności. Trzask, prast, chlupot traum odbijający się od ścian duszy czytelnika.

Dlaczego „Zapach mężczyzny” Agnety Pleijel? Bo tak, czekałam po „Wróżbie” na kolejne dzieło Pleijel w Polsce, ale nie spodziewałam się, że może mnie jeszcze bardziej zachwycić niż „Wróżba”. Chirurgiczne zdania z celnością stwierdzeń tym razem tną na części pierwsze lata studenckie, pierwsze miłości, rozczarowania, walkę o pozycję kobiety w redakcji oraz jej własnych demonów. Jednak ta intymność stwierdzeń i przeżyć w żadnym wypadku nie razi czytelnika, nie ma charakteru lubieżnego obnażania się, ale wyważonej relacji ze stawiania się świadomym obywatelem życia i jego procesów. „Zapach mężczyzny” najbardziej poruszył mnie przez to, że książka okazała się stopniowym poznawaniem zapachu mężczyzny, który wydaje się być destylowaniem ich podejścia do każdej kobiety i samej Agnety. To szerokie studium budowy własnej formy ekspresji i siebie jako kobiety z dala od nierówności płci.

Dlaczego „Koala” Lukasa Bärfussa? Ponieważ nie natrafiłam w tym roku na bardziej oryginalne poruszenie ciężkiego tematu, jakim jest samobójstwo w rodzinie. Nie miałam też w dłoni bardziej zaangażowanej społecznie książki, która jednocześnie byłaby tak dobrze napisana i skonstruowana.  Lukas Bärfuss wpisuje swojego brata w ważny dyskurs na temat sensu życia i przerostu ambicji. Ambicja niczym gruczoł narastający na zdrowy rozsądek. Tworzy książkę wymagająca zaangażowania i reakcji czytelnika czyniąc z powieści wybitne narzędzie refleksji, w którym samobójstwo z pozostawionym po sobie „brudem”, staje się sarkastycznym komentarzem do pozornie „czystych” czasów.

Dlaczego „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy? Bo, gdy zamykałam ją łzami 2 czerwca, jeszcze przed wielkim rozgłosem, nominacją do Paszportu Polityki i wyprzedaniem pierwszego nakładu, wiedziałam, że to ta najważniejsza. Gdy 5 grudnia księgarnia Bookowski zadbała o to, by spotkać się z pisarzem w okresie zimowym, w ciepłej, kameralnej atmosferze, by porozmawiać o wadze pamięci, tylko się upewniłam w swym przekonaniu. To książka, która nie włazi z butami w nasze życie i nie narzuca się łzawą opowieścią o śmierci matki rangą przypominającą kiepski program telewizyjny typu „dlaczego ja”? Nie przesyca mnie też wrażliwością autora. Marcin Wicha nie słodzi, nie zapycha nam ust cukierkowatymi opisami swojej „mamusi”. Gdy siedział cały skromny i początkowa odpowiedź na każde pytanie zaczynała się od „nie wiem, strasznie przepraszam”, a potem rozwijał się pięknie na temat bibliotek, pamięci, dzisiejszej wrażliwości i stanie języka, zaskarbiał słuchaczy swoją nieokrojoną szczerością. Bo „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” to nie tylko opowieść o żegnaniu się z umierającą matką, ale historia o tym jak ważny jest kształt nas, który tworzą pozostawiane po nas rzeczy w dobie upłynniającego nas internetu, o tym jak matka uczyła syna mówić i istocie języka, jakim się posługujemy. „Bo boję się o swoje dzieci i o to jakiego języka będą używać i czego nauczy je świat, szkoła i inni ludzie” – jak powiedział sam Wicha.

Czytajmy, by się wzbogacić, poznać nowe emocje i stopnie wrażliwości wraz z ważnymi historiami, a nie dla statystyk czy według rankingów bestsellerów, a powyższe lektury zdecydowanie zapewniły mi te wszystkie pierwsze składniki.

Na ten nadchodzący Nowy Rok życzę Wam jeszcze bardziej uwrażliwiających i inspirujących lektur, poszerzania horyzontów i chęci sięgania po nowe. Ja obiecuję wciąż pozostać sobą. Nie Księgarką na regale lokującą książki jak produkty, nie Elwirą lokującą Księgarkę jako produkt. Ale wciąż tą samą Elwirą, która kocha książki i tą miłością chętnie się dzieli.