Przyznam od razu na wstępie, choć to żadna tajemnica – to był słaby czytelniczo rok. Pod względem ilości, udało mi się przeczytać 108 książek. Z roku na rok ta liczba spada. Ale wiecie co? Jednocześnie ten rok sprawił, że odczułam, a raczej poczułam, że ja nic nie muszę. Czytanie powinno być potrzebą serca, a nie powinnością. Nikt nie może nas zmuszać do czytania, bo to, co robię, robię dla siebie i naszego wspólnego odczuwania. Nie jestem nikim więcej niż czytelniczką, nie roszczę sobie miana recenzentki. Gdy dopadają Cię przeciwności losu, problemy zdrowotne albo zwyczajny deficyt czasu, to przymusy muszą pójść na bok, a pozostać powinny z nami jedynie relaksujące potrzeby. W związku z tym mogliście zaobserwować na moim blogu znaczny spadek liczby recenzji. Moje recenzje zawsze były, są i będą dzikimi porywami serca, a takowe potrzebują czasu na stworzenie. Nigdy nie umiem pracować jak automat – przeczytaj – zrecenzuj. Jeśli nie mam czasu odczuć lektury, to tym bardziej nie znajdę w sobie siły, by ją potem zrecenzować pod presją. Dlatego jeśli coś w tym roku znaleźliście na moim blogu, to musiało być to dla mnie ważne i pozwoliło mi czuć najgłębszą moc czytania, a słowa do recenzji układały się samoistnie. Niestety praca i zdrowie nie pozwalały mi na większą aktywność. Ale zdarzyło się również, że ten czas i ilość zajęć były tak niekorzystne, że nie miałam okazji pomówić, napisać o książkach, które porwały serce. Wtedy z pomocą przychodzi właśnie takie podsumowanie. Moje coroczne „Porządki na regale”, gdzie organizuję przeczytane książki w utworzone przez siebie kategorie niepodległe nikomu i niczemu prócz mojej czytelniczej wrażliwości. Nie goniłam w tym roku za nowościami, zatem nie skupiam się w tym zestawieniu wyłącznie na książkach wydanych w 2020 roku. Gotowi? 🙂

Lepiej późno niż wcale, czyli pisarz i wydawnictwo, które cieszę się, że nadrobiłam

Gdy nadrabiam coś z opóźnieniem, to mam ochotę przepraszać autora oraz wydawcę za to niewybaczalne opóźnienie. Ale zaraz potem wysyłam też ogromne podziękowania, że ktoś wiernie wydaje danego autora. Wydawnictwo Wiatr od Morza zasługuje na zdecydowanie większy rozgłos chociażby za sprawą przybliżenia polskim czytelnikom prozy nowofundlandzkiego pisarza. Michael Crummey przyszedł do mnie początkowo z „Dostatkiem”, potem pobiegłam jak szalona do „Sweetland”, by być pewną, że na pewno zakupię jego najnowszą powieść „Bez winy”. Crummey pomógł mi przetrwać pierwszy lockdown. Jego proza jest całkowicie zasysająca. Jego obrazowość, a zarazem surowość opisu przenoszą nas momentalnie do Nowej Funlandii, w której osadza większość swoich opowieści. Na swoich bohaterów wybiera często samotników, którzy muszą radzić sobie z trudami bezlitosnego otoczenia. To niekiedy silne jednostki, którym nie zależy na tym by przystawać do reszty ludzi i świata. „Dostatek” przyrównywany jest rozmachem do „Stu lat samotności” Marqueza. Ja sądzę jednak, że Crummey wypracował swój indywidualny styl, który zasługuje na uwagę każdego czytelnika kochającego obfite fabuły, „nieprzysiadalnych” bohaterów i surowość zimnego krajobrazu, który odbija się falami od naszej wyobraźni.

tłumaczenie: Michał Alenowicz

Nadmuchany balon, czyli największe rozczarowanie czytelnicze 

Z tego co wiem, to nie będę odosobniona. Zadziałała tutaj machina promocyjna, która nadmuchała czytelnicze oczekiwania do maksimum, dlatego do tej pozycji podchodziłam ostrożnie. Właściwie nie wiem, dlaczego nie zarzuciłam jej czytania. Mam w zwyczaju docierać do końca lektur, ale ta rozczarowała i wręcz zdenerwowała mnie na tyle, że postanowiłam sobie odkładać w przyszłości książki, kiedy jestem całkowicie pewna, że nie zaskoczą mnie już niczym dobrym. Ani to reportaż, na pewno nie biografia, z czego autor tłumaczy się na końcu książki. Dla mnie jest ona jednym wielkim cytatem z procesów przeciw Sadowskiej, zgromadzeniem źródeł i umieszczeniem ich w jednym miejscu, by na końcu stwierdzić, że zrobiło się to rzetelniej i lepiej od innych. Przydałaby się tutaj skromność. Bo autor pojawia się tutaj tylko na końcu, by obwieścić jaką pracę wykonał i w jakim celu. Jednak cytaty człowiek wyszukuje w Internecie, od książki wymagam więcej, zwłaszcza reportażowej.

Kobiecym okiem, czyli zaskakujące perspektywy 

Nie jestem typem czytelnika, który potrafi zapamiętywać fabuły ze szczegółami. Zapamiętuję emocje podczas lektury, chwile, w których ze mną były. Może wtedy lektura była jedyną formą pomocy, oderwaniem od rzeczywistości? Może wtedy autor, którego czytałam, mówił do mnie z kart swojej powieści i niemal wyciągał myśli z mojej głowy. Dlatego na przykład utknęły mi w pamięci „Fajerwerki nad otuliną” Łukasza Nicpana od Państwowego Instytutu Wydawniczego. Skoro zatem nie zapamiętuję świetnie fabuł, to czym się kieruje w ocenie książki? Przecież tematy się powielają, istnieje wiele podobnych wrażliwości, co wyróżnia jedną książkę od innej? Czasami są to okoliczności lektury i stan naszej psychiki. Ja zwracam również zwracam uwagę na element zaskoczenia, oddech od rutyny nieustannie czytanych książek, które czasami zlewają się w jedną, ponieważ nie zaskakują niczym nowym. Dotarło do mnie, że książki, które najbardziej mnie zaskarbiły w minionym roku czymś świeżym, innym, odmiennym zostały napisane przez kobiety. To one były oczami mojej wrażliwości i przemawiały do mnie swoją formą, ciekawym ujęciem tematu, niebanalnym bohaterem czy bohaterką albo bohaterkami.

Pierwszą z nich, które zapadła mi w serce i pamięć to powieść ukraińskiej pisarki „Dom dla Doma”. Amelina szybko mnie zaskarbiła przywiązaniem do szczegółów i pomysłem na opowiedzenie historii swojego narodu niebanalnym głosem. Tutaj narratorem jest pies. Pudel. Dominicus, w skrócie Dom. A czym pies najbardziej odbiera świat? Zapachami. Umiejętność nadania woni rożnym scenom, uczuciom, a nawet sytuacji politycznej i społecznej, to jeden z najciekawszych zabiegów jakie Wiktoria Amelina zastosowała w swojej książce. „Poczujcie” je sami, przypomnę Wam fragment:

Urodziłem się w niedzielę, w lutym, w ukraińsko-rosyjsko-polsko-żydowskiej rodzinie głównego księgowego berdyczowskich zakładów odzieżowych, które akurat się zamykały. Zapewne właśnie to wpłynęło na moje pieskie życie. Narodziny to nie wszystko. Nie wierzę w horoskopy. Tamtego dnia, kiedy ważyły moje losy, za oknem opadały białe płatki. Takie, wiecie, drobniutkie kawałeczki zamarzniętych rzek pachnące obcymi krajami. Chociaż wtedy sypały ułamki najzwyklejszego Dniepru – nie Dunaju, Donu, Wisły, nie Amazonki czy Missisipi, nie Newy czy rzeki Moskwy, tylko właśnie Dniepru. Z wyglądu niczym się nie różnią, ale zapachu żywego śniegu nie da się pomylić. W pokoju starego, którego bardzo lubię, ekran telewizora śnieży tak samo, tylko płatki na ekranie niczym nie pachną. Tak jak wszystko, co dzieje się w telewizorze. 

tłumaczenie: Katarzyna Kotyńska

Rok skończyłam dwiema dobrymi książkami. Obszernie chwaliłam już „Nie ma takich kobiet” Violetty Nowakowskiej, a teraz czas uzasadnić to ponownie. Pozornie może się wydawać, że czeka nas znów lektura kobiecej autorki piszącej dla kobiet i o kobietach, ale w przypadku Violetty to nic bardziej mylnego. Może ktoś stwierdzić, że mało zaskakującym jest też dobór bohaterek, które nie wyskakują nam zewsząd w mediach. Co wyróżniło zatem reportaż Violetty od innych? To oddanie samej autorki swoim rozmówczyniom i poświęcenie w szukaniu oraz wyciąganiu historii tych niezwykłych kobiet. Autorce należy się uwaga właśnie za to – przeistoczenie zwyczajności w niezwyczajność, czyniąc to rzetelnie i z szacunkiem do rozmówczyń, co nie jest oczywiste dla wszystkich twórcy reportaży.

Niemal wszystkie bohaterki tego reportażu łączy to samo – nie pisz o mnie, pisz o ludziach. Pisz o małpach, pisz o stracie, ale nie o mnie. Wtedy przychodzi to największe olśnienie – gdyby nie wytrwałość autorki, jej intymny wręcz kontakt z tymi kobietami, to te historie nigdy by do nas nie dotarły. Violetta Nowakowska wybiera do swojego reportażu kobiety, które poznała osobiście, ale też takie, których dosięgnąć już nie można, bo nieubłagalny czas rozerwał je z teraźniejszością. Wytrwałość i wierność to cechy, które również przypisałabym autorce. To jedynie skrawek jej upartych poszukiwań, które urzekają i dotykają do żywego, kiedy to próbuje prześledzić losy hrabiny Stadnickiej. Hrabiny, która resztę życie spędziła czytając książki pracując w szalecie wrocławskiego zoo. To Violetta staje się naszym mostem łączącym nas z wszystkimi historiami. To książka, której chcielibyśmy wiecznej kontynuacji, ponieważ istnieje jeszcze tyle nieopowiedzianych historii, które wyłuskać by mogła dla nas Violetta i jej niebywale wrażliwy sposób rozmowy.

Druga książka, która towarzyszyła mi w końcówce roku, to oczywiście „Pusta mapa” Aleny Mornstajnovej. Zeszłoroczna „Hana” zyskała miano mojej książki 2019 roku. Co ciekawa to „Pusta mapa”, a nie „Hana” jest debiutem autorki wydanym, gdy autorka miała już ponad 50 lat. Warto było czekać na objawienie się takiej autorki. „Pusta mapa” nie odbiega rozmachem, językiem oraz czujnością przeplataną surową czułością w łączeniu losów kilku pokoleń kobiet. To sztuka opanowana przez niewielu autorów. Wić wątki tak, by nie stały się banalną sagą rodzinną, tzw. czytadłem, ale świadectwem historii, świadectwem wytrwałości i zarazem siły kobiet, które wykończy wykwintny język. To jest chyba aspekt, który wyróżnia moim zdaniem pisarstwo Aleny – jej zdolność do rozwarstwiania i rozkładania swojej fabuły na wiele pokoleń swoich bohaterów i konsekwencja, z którą łączy wątki tak, by przystępnie, a zarazem zachwycającą przedstawić losy własnego kraju.

W „Pustej mapie” autorka ofiarowuje nam trzy pokolenia kobiet – Anna, Alžběta, Anežka. Specjalnie użyłam słowa „ofiarowuje”, bo takie pisanie to dar sprezentowany czytelnikom, za który mój umysł i czytelnicza dusza pragną zawsze dziękować. Alena ponownie rzuca swoje bohaterki w wir historii, która bywa silniejsza niż najmocniejsza wola i dobre chęci. Alena pozornie z historii o kobietach czyni pełnowartościowe próby rozliczenia się z czeską przeszłością. Losy swoich bohaterek splata z z czeskimi wydarzenia XX wieku, poczynając od I wojny światowej, poprzez powstanie Czechosłowacji aż po aksamitną rewolucję, lata transformacji. Podczas, gdy Hana zmagała się ze swoim losem będącym rezultatem II wojny światowej, tak tutaj najbardziej frapującą historią jest zmaganie się jednej z bohaterek ze Służbami Bezpieczeństwa. Co tutaj więcej dodać? Jeśli ktoś wciąż odkłada lekturę Wydawnictwa Amaltea, niech zmieni kolejność lektur czym prędzej!

tłumaczenie: Agata Wróbel

Rozdarły mi serce, czyli moje najważniejsze książki przeczytane w 2020 roku 

W tym roku trudno mi wskazać te najlepsze z najlepszych. Nie zdążyłam przeczytać często wskazywanej Miry Marcinów „Bezmatek”, ale z kolei przeczytałam inną świetną książkę traktującą o śmierci, o której pisałam na blogu. Mianowicie „Playdead.info.  Śmierć/nieśmiertelność jako pojęcia z pozoru przeciwstawne w kulturze współczesnej” Urszuli Kluz-Knopek, którą szczerze polecam. Nie wskażę też na „Cudze słowa” Wita Szostaka, bo jednak wcześniejsze powieści autora urzekły mnie bardziej.

Zatem jakim czynnikiem, miarą kierowałam się w tym roku wybierając poniższe książki? Na pewno nie patrzyłam na ich aktualność, nie porywałam się w tym roku tak bardzo na nowości i takie postanowienie mam też na rok 2021. Na koniec zestawienia wybieram książki, które schowałam dla siebie. Czasami są takie, które czytam w cichym zachwycie i nie zawsze chcę czy mam czas dzielić się nimi na bieżąco. Nadchodzący rok nie zapowiada zwiększenia ilości czasu wolnego, w dalszym ciągu nie będzie mnie tu wiele. Będę czytać ciszej i bardziej do siebie i dla siebie.

Dlatego też, gdy miałam szczerze przed sobą wybrać te najważniejsze dla mnie książki, to nie patrzyłam na daty ich wydania, tylko na rozpiętość wyrwy w sercu, którą we mnie zostawiły, podczas ich lektury oraz po tym jak je odłożyłam. Książkowe mary, które chodzą za człowiekiem. Hipnotyzują językiem, przytłaczają ciężarem fabuły, zatykają usta zachwytem, a skala tego wszystkiego czasami sprawia, że brakuje nam słów na ich recenzje. Szkoda strzępić jęzora, bo ten znów wydaje się nieporadny i osierocony przy takim rozmachu literackim autorów. Zdołałam Wam napisać jedynie o jednej z nich.

Dlaczego „Piękne zielone oczy”? 

„Piękne zielone oczy” to książka, której obecnie nawet nie mam u siebie, ponieważ od razu powędrowała do dłoni kolejnej czytelniczki chętnej do zapoznania się z jej ciężarem. „Terroryzowałam” Was nią tak często i chyba skutecznie, że wielu z Was postanowiło się jej nie bać, a przełamać swój strach i na własne życzenie również „rozedrzeć sobie serce”. Wiecie, że gdy postanawiacie dzielić ze mną lektury, to podajecie mi nie tylko dłoń, która koi ból po lekturze, ale zasklepiacie dzięki temu rany na sercu po jej przeczytaniu?

Gdy czytelnik czyta opis fabuły „Pięknych zielonych oczu”, może się spodziewać, że świadomie wybiera ból podczas lektury. Odpowiedzialność za jej treść „ponosi” poniekąd życiorys pisarza, który przeszedł dalekie od jakiejkolwiek metafory – piekło. Myślałam, że jestem gotowa. Tyle różnych form, rodzajów opowieści, języka oraz fabularnych i reporterskich narzędzi. Czytelnik powinien już się uodpornić? Widocznie wciąż czytam prozy i reportaże o Holocauście, ponieważ obfite ich czytanie nigdy nie wyrobiło we mnie znieczulicy. Mówi się, że często powtarzane kłamstwo staje się prawdą. U mnie jest to tak, jakby wciąż powtarzana prawda stawała się jedynie wciąż bardziej bolesną prawdą. Zatem wydając się przygotowana na ciężar lektury „Pięknych zielonych oczu”, Lustig zdołał mnie zaboleć bardzo szybko. Już na pierwszej stronie. Tym zdaniem:
              „Zbudziła się w środku nocy. Bolało ją krocze. Otworzyła oczy.”
Zero ozdobników, zabiegów stylistycznych, napięcia dookoła, budowanego jakimś wstępem do tych trzech zdań. Ich chirurgiczna dosłowność, okrojona ilość, przełożyły się na dosłowność odbioru bez znieczulenia. Zamarłam. Dosłownie. To książka, przy której zamierałam wielokrotnie. Możliwe, że najwięcej niż kiedykolwiek wcześniej. Dlaczego „Piękne zielony oczy”? Ponieważ dostarczają najsilniejszych odczuć i wyzwalają ogromne reakcje nie zważając na to, że to te najmroczniejsze z mrocznych.

tłumaczenie: Jan Stachowski

Dlaczego „Opowiadania z zabitego miasteczka”? 

Kalman Segal to dla mnie równie wielkie odkrycie jak swego czasu Etgar Keret, a kto mnie zna, ten wie, że to powiedzieć wiele. Kalman Segal urodził się w 1917 roku w Sanoku i był polsko-żydowskim pisarzem. II wojnę światową przeżył przebywając w łagrze na Komynie, po wojnie wrócił do Polski i osiedlił się ostatecznie w Katowicach, by na znak protestu wyemigrować z Polski w niefortunnym 1968 roku. „Opowiadania z zabitego miasteczka” to jego debiut prozatorski z 1956 roku. Nowy rok zaczęłam z jego najnowszą publikacją w Wydawnictwie Austeria „Jeszcze żyjemy”, która jest jeszcze bardziej monumentalną powieścią i udowadnia ona wszechstronności literackiego warsztatu autora. Wróćmy jednak do jego opowiadań. Opisywanie życia  sztetl nie jest niczym nowym, Kalman demonstruje w swoim pisaniu nostalgię za spokojnym dzieciństwem, ale też ból po wszystkim, co unicestwił Holokaust. Miasteczko pisanie niekiedy przez duże „M” to symbol o podwójnej sile. Dlaczego „Opowiadania z zabitego miasteczka”? To, co urzeka mnie w pisarstwie Kalmana to jego realizm, który nie stroni jednak od sporadycznej satyry i dystansu, a to wszystko zamyka klamra niesamowitego warsztatu lirycznego i artystycznego w języku, jaki używa.

Nie zostawię Was tutaj z kolejnym cytatem opisującym traumy wojny i jej okrucieństwa, o matce tracącej synka na Majdanku czy totalnym unicestwieniu. O tym Kalman też potrafi pisać, jak mało kto. Zostawię Wam tu fragment opisujący chociażby biedę i chorobę ojca, a już poczujecie „koloryt” pisarstwa Segala:

Świat tracił kolory piękna, trawa traciła zieleń, niebo kryło się w szarzyźnie, źrebaki chodziły z opuszczonymi łbami, wszystko stało się żółte, wszystko było spowite w melancholię, tak jak żółta twarz chorego ojca. Choroba przyćmiła urok świata, który był dotychczas młody, młodziutki jak ja. Chodziłem z żałobą w sercu, zapadałem się w jakąś przepaść zmartwienia, zamykałem się w pierścieniu bólu, słysząc tragiczne słowa: „Co oni zrobią?… Co oni zrobią?…”. Jak to źle, że byliśmy prostymi ludźmi, że nie znaliśmy słów miękkich i pieszczotliwych, że nie potrafiliśmy ubrać w sylaby naszych uczuć, że nie znaliśmy muzyki słów kojących, którymi przemawia nadzieja i którymi pociesza się człowiek w chwili bólu i nieszczęścia. Byliśmy biedni. 
Dlaczego „Bejt znaczy dom”? 

Nigdy nie wiem kiedy książki się ze sobą spotkają. Które będą ze sobą korespondowały chociaż dzieli je spory czas od lektury. W rok 2021 weszłam z książką Mordechaja Canina „Przez ruiny i zgliszcza. Podróż po stu zgładzonych gminach żydowskich w Polsce”. Podróży, którą autor odbył zaraz po wojnie udając angielskiego dziennikarza. A na jedną z książek roku wybieram „Bejt znaczy dom”, czyli książkę, w której Dawid Szkoła również podróżuje po pustce. Zatem znów stykam się temat z tematem, które się nie kończą, ponieważ i ta pustka jest nie do wymazania, nie da się jej zapomnieć, ona wciąż porusza. Wrócę do tego, co sprawia, że książkę uważam za wybitną – mimo powtarzalności tematu, zaskakuje i porywa, zasysa i pogrąża, jątrzy rany i jednocześnie je liże.

Moje kilka słów o dziele Mordechaja pobudziły kilku czytelników do wylewnych, nieco agresywnych komentarzy, ktoś mógłby je nazwać antysemickimi. Byłam zdziwiona, ponieważ w mojej przestrzeni internetowej dyskutuje się o tematach, ale przede wszystkim o wartościach książek i ich walorach językowych. Uderzyło mnie to, ponieważ dojrzałam w tej zaowalonej złości fakt, że to że znów porusza się temat Zagłady i nie zapomina przy tym o wkładzie Polaków, potrafi wciąż budzić tyle emocji – rana wciąż się jątrzy. Dawida Szkołę dzielą dekady od podróży Canina. Autor tworzy bardzo osobisty traktat filozoficzny poruszając się po swojej rodzinnej Rzeszowszczyźnie. To tutaj, w tych zamaskowanych, pożydowskich pustkach, kreśli dzieło, w którym wyciska dla nas esencję wyparcia, ale podkreśla również nieodzowną istotę pamięci. To nigdy niekończąca się dyskusja z historią i próba prześledzenia przyczyn narastającej nienawiści jednego narodu wobec drugiego.

Zapominamy jednak, że gdziekolwiek staniemy, tam świat pęka i mówi do nas historia, z której wiedzmy nie korzystamy, ale dajemy się jej zwieść obietnicą lepszego świata. (…) Wszędzie czegoś i kogoś brakuje. W mojej gminie – Boguchwale, w mojej wsi – Zgłobniu nie ma już żadnych śladów po ludziach, którzy przez wieki mieli tu swój dom. Zostały po nich tylko puste przestrzenie. (…)  Powinnyśmy pamiętać też o jeszcze jednej rzeczy: ta ziemia przyjmowała naszych wspólnych przodków przez tyle lat, że stała się ziemią wspólną obu narodów. Żydzi nie byli dla nas obcymi ludźmi, czy nawet gośćmi, ale braćmi i siostrami. Choć z innego ojca i innej matki – stanowiliśmy rodzinę, z którą dzieliło się wspomnienia dobre i złe. Chęć wprowadzania podziałów bowiem jest częścią stałą bycia człowiekiem, to ciągłe „ja” i nienawiść. „I nie wyjdziemy z niej, dopóki nie uznamy, że groby te są wspólne. I że wspólna jest ziemia, na której się znajdują. Zapewne nie umiemy dziś mieszkać na niej razem w pokoju. Podzielić się można jednak tylko wspólną ziemią, ziemią wspólnego przodka. Ziemię, do której tylko jedni mają prawo, można jedynie odbijać i tracić. Bez końca” – podsumowuje Gebert. 

Dawid Szkoła ujmuje mnie swoją obecnością, skromnością i umiejętnością przyznania się do bycia ludzkim, omylnym. Urzeka mnie najbardziej, gdy w swojej podróży ujawnia też siebie dodając prawdziwości swoim esejom. Splata je w język straty, ale jego erudycja nie stroni też od zabarwień sarkastycznych, które wywołać potrafią nieśmiały uśmiech, zwłaszcza w chwilach, gdy opisuje dzisiejszą kondycję swojego regionu.

Ja nadal nic nie rozumiem. Czytam, piszę, łączę litery, jednak sens rzeczywistości ciągle mi umyka. Niewiele jestem w stanie wyciągnąć wiedzy z przeszłości, książek i teraźniejszości. Patrzę i nie widzę – to też jest przekleństwo. (…) Zbliżam do teraźniejszości historię, która stopniowo staje się częścią mojego życia. Na nowo odkrywam, chociażby dla siebie, pewne wydarzenia, a nawet jeśli zmyślam, coś pomijam albo dodaję, nadaję temu światu choć pozorną treść. 

Dawid Szkoła przybliża nam historię do teraźniejszości, jak sam to piękne nazywa, na tyle poetycko i skutecznie, że gdy czytałam jego książkę to mojemu światu nadał mnóstwo treści. Czyż to nie najlepsze, co można o książce powiedzieć? Że rozpychała się swoimi treściami tak szeroko, że wypełniła całą rzeczywistość i pochłonęła mnie swoim ujęciem tematu, wrażliwością autora, którego intelekt i zmysł obserwacji osiągają ten najwyższy ludzki wymiar i poszerzają horyzonty wciąż zbyt wąskiej empatii w kraju, w którym kiedyś naszymi sąsiadami byli Żydzi. Zatem dlaczego „Bejt znaczy dom”? Ponieważ przypomina, że ten bejt nie jest nam dany na zawsze, codziennie chodzimy po historii i ją rozdeptujemy, zamiast czerpać z niej wiedzę i wyciągać wnioski. W takich sytuacjach niekiedy najlepszym narzędziem, łącznikiem przeszłości z teraźniejszością, krzykiem o uwagę, jest książka. Książka taka, jak „Bejt znaczy dom”.