Czy książka o żydowskich opiekunkach nie jest zejściem z autostrady? Z głównego traktu wielkiej historii i pomnikowych postaci?

Są książki obowiązkowe, których treści nie sposób wycenić, ocenić czy obok których tak po prostu przejść, jak koło nastęnej obowiązkowej nowości wydawniczej, którą może zakupimy przy kolejnym stosie zakupowym. Oto jedna z nich. Pod redakcją Magdaleny Kicińskiej oraz Moniki Sznajderman, autorek równie poruszających książek „Pani Stefa” oraz „Fałszerze pieprzu”, powstała książka niezwykła, napisana piórem jednych z najwrażliwszych i idealnie się do tego nadających polskich pisarek.

Są też książki będące ratunkiem od zapomnienia. Funkcjonują jako swoista ekshumacja zaginionych opowieści o ludziach przysypanych okrucieństwami wojny. A takimi są właśnie opowieści o kobietach, które do końca walczyły o strzępki normalności dla swoich podopiecznych. Jak podkreślają na wstępie redaktorki, kobiety niekiedy wcale nie święte, często „zasadnicze i kostyczne”, nie zawsze lubiane, ale bezwarunkowo szanowane. Nazwane bohaterkami. Nie tylko tych tekstów, ale przede wszystkim tamtych czasów. Nie mniej potrzebne od działaczy podziemnych organizacji, żołnierzy, przywódców, dużo głębiej ukryte. Niektóre tak bardzo, że dziś trudno je wydobyć z warstw niepamięci. W tym morzu zapomnienia i nierównych fal przejaśnień faktów dowiemy się jedynie, że jedne wywieziono lub zabito wcześniej czy później. Jedne chciały ratować za wszelką cenę, a inne pójść z podopiecznymi do samego ich wspólnego końca. Jeszcze innym narzucono obowiązek najgorszy, podetknięto im pod nos szereg numerków życia i zmuszono do odegrania roli bogiń, które zadecydują kto przeżyje, a kto nie. Łączyło je jednoZapytane, powiedziałyby pewnie tylko: „Przecież ich nie zostawię”.

Pierwszą z ośmiu autorek, które opiszą te kilkanaście opowieści jest Magdalena Kicińska. Zaczyna obrazowo, zaczyna od ziemi, sięga do jej struktury i warstw, bo to właśnie tam niestety w większości przypadków musimy szukać źródeł opowieści o tych opiekunkach zapomnianych przez historię i ludzkie wspomnienia: Zapadły się pod ziemię. W grudniowe przedpołudnie ziemia jest tu miękka. Trawa się zieleni, pachnie wiosną. Buty grzęzną, zapadają się jak w mchu. Niżej są korzenie, gruz, piasek. Jeszcze głębiej one. Zanim w każdej opowieści dojdziemy do poznania jej najważniejszej bohaterki, zostaniemy najpierw żywo umiejscowieni w scenerii, która je otaczała. Tak oto na początku znajdujemy się w Lublinie przy Grodzkiej 11, gdzie urządzono przytułek dla sierot, kalek i starców, a Kicińska przekonująco odtwarza oczami wyobraźni to, co mogły widzieć chociażby dzieci patrząc z okna.

Historia wypędzenia Grodzkiej 11 i likwidacji ochronki jest tak makabryczna i nigdzie nie opisana. Jedynie zapamiętana na różne sposoby przez paru świadków. Wyobraźnia podpowiada najgorsze obrazy, ale nie zamierzam nic cytować, dodam tylko, że te niewinne życia zostały tak brutalnie przerwane, że trudno prześledzić losy kobiet, które poszły z dziećmi do ciężarówki, by skończyć w rowie choć wcale nie musiały. Poszukiwania członków rodziny – bez skutku. Czy to pani, pani Dobo? – pyta w pewnym momencie autorka i nie ma na to pytanie nikt odpowiedzi. Możemy tylko pytać złowieszczo milczącą przeszłość i wahać się w domysłach. Anna Taubenfeld, Chana Kuperberg i pani Rechtman. A może jeszcze Ewa Baum.

Z opowieści snutej przez Beatę Chomątowską o Felicji Czerniaków dowiadujemy się, że zdjęcie z okładki książki to publiczna kuchnia przy ulicy Gęsiej prowadzona przez Centos (Centralę Związku Towarzystw Opieki nad Sierotami i Dziećmi Opuszczonymi). Opowieść o Felicji podzielona jest w interesujący sposób pod kątem różnych ról jakie w życiu pełniła. Poczynając od tego skąd wzięło się jej mięciutkie przezwisko Niunia i czy do niej właściwie pasowało, by potem przyjrzeć się jej w roli Pedagogiczki, następnie Opiekunki, przez Żonę i Matkę, po Depozytariuszkę.

Każda z piszących dobiera swój język, by opowiedzieć o swojej bohaterce, opracowuje początek, brakujące środki i niesłyszalny koniec. Sylwia Chutnik zanim przejdzie do opowieści o Lubie Bielickiej, doda parę słów od siebie wyjaśniając po co są nam potrzebne ckliwe historie. Po co? Żeby pamiętać, to pewne. Ale też żeby wiedzieć, jak w czasach nie-do-opisania-bo-język-nie-nadąży można było ratować innych. Mając świadomość niebezpieczeństwa, ale się nim za bardzo nie przejmując. Dodaje mi to siły do działania, a wam? 

Sylwia Chutnik kreśli obraz Luby z głębokim zaangażowaniem, wypływa ono pomiędzy zdaniami, między wierszami, chyba to tę opowieść czytałam czując najwięcej emocji, bo i sama autorka nie skrywa siebie, gdy pisze, co przy tak ważnych tematach nie dziwi i wręcz jest oczekiwane. Śledząc jej losy dowiadujemy się, że Luba była tą, która próbowała trzymać życie w ryzach normalności w tych najbardziej nienormalnych czasach. Wierzyła w zasady i dobre maniery, które miały uratować przed wstrząsami z zewnątrz. Tak jakby zaraz znowu miała być wojna, ale dzięki „proszę, przepraszam i dziękuję” nikt nie zostałby zabity. Bo przecież te wszystkie opiekunki pod dowództwem Luby zajmowały się dziećmi wyciągniętymi z szaf, piwnic, pustych grobów, klasztorów, skrzyń na węgiel i z wnęk za łóżkiem.  

Z kolei Patrycja Dołowy pisze o frustracji poszukiwań i o fakcie, że mężczyźni byli zapamiętani i zapisani z nazwiska, a kobiety pozostawały tylko „Paniami”. Pani Lunia, Pani Renia, Pani Stawówna (ta nawet bez imienia):

Czytam świadectwa, wertuję książki, zaginając rogi w miejscach, gdzie pojawiają się możliwe tropy. Nie jest tego wiele. Tylko tyle zostało po ludziach, którzy nie są ani szczątkami, ani popiołem. Ani już nawet bladym dymem z kominów. Są tylko tym, co opowiemy. Dopasowuję te kawałki jak puzzle, bez pewności, że uda się je poskładać w całość. W historię, którą da się opowiedzieć. I najpierw czuję frustrację, że wciąż za mało. Później frustracja zamienia się w złość, gdy orientuję się, że nawet w tych wybrakowanych świstkach mężczyźni mają imiona i nazwiska, a kobiety tylko imiona.

Wiecie co najbardziej smuci? Ta anonimowość właśnie. To wszędobylskie LUB w opisach pod zdjęciami. Jako przykład: „Lekcja prac ręcznych. Uczy pani Hala (Ewa) Łokcińska lub Maria Bronowska”. Jak to możliwe, że opiekunki, wychowawczynie, drugie matki straciły tożsamość. Tym bardziej koło tej książki nie można przechodzić obojętnie. Bo „była pani Lunia dla kolejnych dzieci” przez kolejne 15 lat. Zmarła w 2006 roku nigdy nie zakładając rodziny, jak Stefa Wilczyńska i Janusz Korczak. O numerek na ręce nigdy nie była pytana. Wiadomo, że była więźniarką Auschwitz, Bergen-Belsen, Geislingen i Dachau. Pani Lunia, czyli w rzeczywistości Łucja Gold, po wojnie w prozie swego życia ustępowała wiecznie miejsca tylko opowieściom o innych dzieciach. Na szczęście w tej książce przyszła kolej na opowieść o niej.

Karolina Przewrocka-Aderet mimo „oporu materiału historycznego” szuka gdzie się da informacji o Annie Reginie Feuerstein. Nie sposób nie cytować, nie sposób przekazywać dalej, nie sposób tak po prostu milczeć i unikać powielania. Trudno jednak nazwać powielaniem tak istotne próby ocalenia od zapomnienia. To samo chcę zrobić ja pisząc o tej książce. 

Wyobraź sobie, że pięćdziesiąt jeden lat żyjesz dla drugiego człowieka, dla tego najmniejszego i najbardziej bezbronnego – dla dziecka, i jedynym, co po tobie pozostaje (…) jest zapisane przez ciebie zdanie (…): „Sieroty były i są moją jedyną pociechą, bo to ja zastępuję im matkę”. 

Anna Regina o smutnych oczach mimo oferty uwolnienia, odmówi i powie, że ponad dwadzieścia lat była z dziećmi i w takiej chwili też z nimi zostanie. To był ranek 28 października 1942 roku i Wy, jako czytelnicy, musicie do tego poranka zajrzeć sami. A to wciąż nie koniec, ponieważ dalej Karolina Sulej opisuje Zofię Zamenhof, pierworodną córkę Ludwika, twórcy esperanta, która usłyszy „Precz z Polski z dziwolągiem kobiety lekarza!” Zofia, o której końcu wiadomo jedynie tyle, że wsiadła do wagonu jadącego z pacjentami do Treblinki. Padają kolejne retoryczne pytania, które odwagę ma zadać Sulej. Dlaczego? Bo była kobietą? Bo tak ją wychowano? Bo miała powołanie? Karolina Sulej rozmawia z Ludwikiem, krewnym Zofii, który ją wciąż ciepło i żywo pamięta, a w geście ogromnego szacunku dla jej historii swoje rozdziały tytułuje językiem esperanto. Esperanto, czyli o nadziei. 

Młodsza koleżanka pisała o niej: umierała z każdym dzieckiem, którego nie potrafiła ocalić od śmierci. 

Tak zwana Naczelna, Chana Riwka Braude, znana powszechnie jako doktor Anna Braude-Heller jest opisana przez Agnieszkę Witkowską-Krych z pełnym oddaniem i w możliwie każdym dostępnym szczególe. Właścicielka „smutnych oczu”, założycielka Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, w 1928 roku wybrana lekarką naczelną Szpitala Dziecięcego, który potem znajdzie się na terenie getta. Naczelna zostanie w nim do końca, choć jej ostatniej drogi i tego, jak zginęła znów nie poznamy. Poznamy za to jej wrażliwość, troskę oraz to, że nie kazała się o siebie martwić, gdy oferowano jej szansę wyjścia z getta. Nie potrafiła też dzielić, gdy kazano jej rozdawać numerki życia wśród swoich pracowników.

Monika Sznajderman jest ostatnia. I swój rozdział nazywa „Dzień ostatni”. Odwzorowuje sanatorium Medema w Miedzeszynie i losy jego opiekunek oraz dzieci używając wszystkich zmysłów, swojego talentu literackiego na najwyższym poziomie. Robi to kreśląc ważne rozważania na temat roli pamięci, lukach niepamięci, sensu i bezsensu, dobroci i opieki oraz tego, jak wojna przepoczwarzyła definicje tych pojęć.

Opieka przecież do tej pory zawsze była ku życiu, a nie – ku śmierci. 

Wytrzymajcie jeszcze chwilę ze mną. Ja też już zmierzam do końca. Przy tym końcu nie wytrzymałam i płakałam. Między innymi na powyższym zdaniu i skrawkach opowieści go poprzedzających. Sznajderman mówi to, co najważniejsze – że żadnej z tych historii nie możemy być pewni, dlatego wspomnijmy chociaż ich nazwiska. Zróbmy chociaż tyle. Robię chociaż tyle:

Tauba (w jidysz oznacza gołębicę) Tola Minc, Rozalia Ejchner. I Hedusia, o której wiemy najmniej.

Ryzykuję więc, przestaje szukać słów „ostatecznych” Conrada, słów, „które krzyczą” Adiny Blady-Szwajger i staram się, by zdania były proste oraz wolne od „patosu przymiotników i napuszystości epitetów”, jak pisał Bruno Schulz. Najlepiej, żeby w ogóle przymiotników i epitetów nie było. Bardzo ważne też, by bezwzględnie unikać przysłówków. Żeby nie mówić: „szli biernie”, „szli dobrowolnie”, szli „jak owce na rzeź”.

W sposób jaki pisze Monika Sznajderman jest unikatowy. Opis atmosfery, samego powietrza przy odtwarzaniu obrazu sanatorium uwypukla wagę tego miejsca i całego sensu jego istnienia. Robi to bez patosu, akrobacji językowych, z dozą maestrii charakterystyczną dla wielkich pisarzy i tematów ostatecznych. Hanna Krall w posłowiu z kolei pisze o tym, jakie jest zło.

To nieprawda, że zło jest banalne. Zło jest kunsztowne i wyszukane. Pyszni się, kryguje. Dba o pointy. Zło mówi: Wstań, kolego, dosyć się już nażyłeś. Teatralnym gestem trąca pejczem człowieka leżącego na ziemi. Wstań, kolego, mówi w jidysz. Albo mówi: Nie mogę, i opuszcza karabin. Ich kann nicht, powtarza, a potem podnosi karabin i strzela do kobiety, którą kocha. To dobro jest banalne. Niepozorne, niepokaźne. Czasem nazwiska pozbawione, czasem imienia. 

Ja sama nie mogę się zdecydować jakie zło czuję po tej silnej lekturze. Być złym na zło? Płakać ze złości czy bezsilności? A może ze zwykłej żałoby po straconych? Nieodwracalności czy przez te liczne luki w niepamięci tak ogromnych historii niesłyszanych kobiet, których ostatniej drogi żadna pamięć wiernie nie zarejestrowała? Autorki podołały niesamowitemu wyzwaniu i wysiłkowi. Zastanawiam się czy któraś z piszących autorek płakała, gdy pisała swój reportaż? Jak one to uniosły? Chylę przed nimi czoła, bo oprócz wystawienia tym kobietom pomnika za pomocą tej książki, ubierają te opowieści w język wybitny bez tanich sentymentów.

Karolina Sulej pyta ostatecznie swojego rozmówcę Ludwika czy sądzi, że żyjemy w lepszym świecie niż ten, w którym umarła Zofia. Może i my powinnyśmy po tej lekturze zrobić dwie rzeczy. Nigdy już nie zapomnieć o opisanych tu kobietach i odpowiedzieć sobie na to samo pytanie, które zadaje Karolina Sulej.

I jak? Żyjemy?

Monika Sznajderman, Magdalena Kicińska, Beata Chomątowska, Sylwia Chutnik, Patrycja Dołowy, Karolina Przewrocka-Aderet, Karolina Sulej, Agnieszka Witkowska-Krych, Przecież ich nie zostawię. O żydowskich opiekunkach w czasie wojny. maj 2018, Wydawnictwo Czarne