W cyklu „wprawiły mnie w bookistan”, który będzie zawierał te najlepsze z najlepszych, zacznę od książki, która pojawiła się na rynku wydawniczym w maju i swoimi 181 stronami skradła serce już  nie jednemu czytelnikowi, recenzentowi czy krytykowi literackiemu. Mną zawładnęła na początku czerwca i ja przed Wami muszę dorzucić swoje przysłowiowe trzy grosze do dyskusji o niej.

Marcin Wicha projektujący okładki, plakaty czy znaki graficzne, piszący książki dla dzieci, znany z opublikowanej w 2015 książki „Jak przestałem kochać design” dołącza do grupy autorów, którzy z utraty kogoś bliskiego uczynili powalająco szczerą inspirację bez patosu i banału.

Że to jestem ja? No, skoro tak mnie widzisz…- Nie była łatwym odbiorcą laurek. Nie była łatwym modelem. Właściwie pod żadnym względem nie było z nią łatwo.
W czwartej klasie mieliśmy zadanie: „Opisz swoją matkę”, a raczej „mamę”, bo szkoła lubowała się w zdrobnieniach. Boże, odpuść mi, bo napisałem: „Moja matka ma ciemne włosy i jest raczej tęga”. Dzieci mają inne pojęcie na temat miar i wag.

Jest to piękna książka. Naprawdę piękna. Nie włazi z butami w nasze życie i narzuca się łzawą opowieścią o śmierci matki rangi kiepskiego programu TVNu. Podnosi za fraki najcięższy temat – odejście matki. To jak pięć stopni żałoby. W których autor jednak nie słodzi, nie zapycha nam ust cukierkowatymi opisami swojej „mamusi”. Możemy się złapać nawet na tym, że może tej matki nie polubimy.

Nie lubiła książek i filmów z budującym przesłaniem, wzniosłych scenariuszy, w których okazywało się, że fantastycznie jest mieć Downa(jej słowa). Że miłość zwycięża chorobę. Ze chory znika jak mistrz Yoda. Bez sikania, odleżyn, środków przeciwbólowych. I że w ogóle trzeba się wziąć w garść. Że rodzina zawsze się jednoczy. Nigdy nie przyjmowała rutynowych pocieszeń. Kurtuazyjnych sformułowań wypłacanych drobną monetą.

Pośród tych krzyków i niełatwości wyłonią się przed nami dwie postaci matki i syna, którzy się kochali, szczerze i bez wymuszonych laurek czułostkowości.

Marcin Wicha nie żegna się z matką drastycznie, nie amputuje jej obecności w oka mgnieniu. Pozwala sobie na przewertowanie całego jej życia poprzez jej ulubione książki. Przekartkowując je przedstawia nam obraz swojej matki, silnej kobiety, która zawsze potrafiła postawić na swoim.

I przedmioty już wiedziały. Czuły, że wkrótce będą przesuwane. Przekładane w niewłaściwie miejsca. Dotykane cudzymi rękami. Będą się kurzyć. Będą się rozbijać. Pękać. Łamać pod obcym dotykiem.[…]
Ale przedmioty szykowały się do walki. Zamierzały stawić opór. Moja matka szykowała się do walki.
– Co z tym wszystkim zrobisz?
Wiele osób stawia to pytanie. Nie znikniemy bez śladu. A nawet jak znikniemy, to zostaną nasze rzeczy, zakurzone barykady.

Te niecałe 200 stron zostaje we mnie i z pewnością okrzykuję ją już dziś jedną z lepszych książek 2017 roku. Gdzieś po cichu, wieszczę nawet nominację do nagrody Nike w przyszłym roku. Okładka oszczędna, pachnąca starym ołówkiem, w odcieniach szarości z urwanym „m” na okładce. Bo autor matki już nigdy nie zobaczy, ale buduje jej godny pomnik ze słów. Tutaj zdania są cięte, bo nie ma tu miejsca na zbędne ozdobniki. Każde słowo jest trafne i na swoim miejscu, zachwyca swoją siłą spostrzeżeń. Język przypomina mi tutaj „Wróżbę” Agnety Pleijel. Tylko ludzie władający słowem w stopniu arcy zaawansowanym potrafią tak oszczędzając zdania, nadać im niesamowity ciężar emocjonalny.

To piękne pożegnanie, liryczny minimalizm ogromnego tematu.

A teraz nie żyje. Siedzę w jej mieszkaniu. Wszystko zniknęło. Zostały tylko książki.
Były naszym tłem. Tkwiły w każdym kadrze. Znałem ich grzbiety, zanim rozpoznałem w czarnych znakach litery. Całe życie z nich wróżyłem. Szukałem puent.

Puenta – pozycja obowiązkowa!

Marcin Wicha, Rzeczy, których nie wyrzuciłem, maj 2017, wydawnictwo Karakter.