„Ktoś, kto biegnie, nie może patrzeć. W moim poprzednim życiu całe lata przechodziłam obok placu, na którym stara kobieta karmiła gołębie. Zawsze lubiłam zwierzęta i miałam pełną życzliwość dla tych od dawna już skamieniałych ptaków, a jednak nie potrafię opisać żadnego z nich. Nie wiem nawet, jakiego koloru miały oczy i dzioby. Po prostu nie wiem, i sadzę, że to wystarczająco mówi o tym, w jaki sposób miałam zwyczaj poruszać się po mieście. Dopiero gdy stałam się powolniejsza, las ożywił się wokół mnie. Nie chciałabym twierdzić, że to jedyny sposób życia, jednak dla mnie jest on najstosowniejszy. Ileż to rzeczy musiało się zdarzyć, żebym to zrozumiała. Dawniej zawsze gdzieś pędziłam, zawsze w największym pośpiechu, pełna wściekłej niecierpliwości, wszędzie bowiem, gdzie dotarłam, musiałam najpierw długo czekać. Mogłabym równie dobrze wlec się całą drogę. Niekiedy widziałam jasno, jaki jest mój stan i jaki jest nasz świat, nie byłam jednak zdolna wyłamać się z tego niedobrego życia.”
Nie wiem czy jestem jedną z ostatnich osób, które przeczytały „Ścianę”, i to w pierwszym przekładzie, ale na pewno nie jestem ostatnią, która się nią bezbrzeżnie zachwyciła. To nie moje pierwsze spotkanie z Haushofer, celowo odkładam tę powieść na późniejszy, letni okres czytelniczy, by nic nie zmąciło mi jej odbioru. Czytelnik od pierwszych stron zostaje pochłonięty przez świat opisany słowami bezimiennej narratorki w formie pamiętnika. Kobieta zostaje odgrodzona „ścianą” od reszty świata w lesie mając do dyspozycji jedynie dom myśliwski przyjaciela i niewielką gromadę zwierząt. Śledzimy niesłychane, głębokie i poruszające studium samotności, życia w odosobnieniu, ale też hartu ducha i pięknego hymnu ku czci matki natury. Pokochałam tę narratorkę, która czepia się kurczowo skąpych resztek człowieczego ładu wiedziona imperatywem wewnętrznym, który pozwala jej wciąż pozostać człowiekiem.
To niesłychany pokłon w stronę afirmacji życia w jego najsurowszej odsłonie. Jedyna troska jaka ją zajmuje, to troska o losy jej zwierząt: wiernego psa, niezależnej kotki oraz krowy i jej cielaka. Zwierząt, które łatwiej pokochać niż ludzi – wnioskuje narratorka. Dla mnie to historia o tym jak pozostać człowiekiem, kiedy cała ludzkość prawdopodobnie przestała istnieć. W głuszy, za Ścianą, narratorka wiedzie życie bliższe człowieczeństwu niż w pędzie narzuconym przez miejskie metropolie, pracę i nawał obowiązków.
„Ściana”, Marlen Haushofer, tłumaczenie Zofia Kania, Państwowy Instytut Wydawniczy, seria Klub Interesującej Książki, wydanie 1990, pierwsze wydanie 1963
Książkę kupiłam na Vinted.
„O czym tu, u licha, w ogóle mówić! Cała bieda polega na tym, że zanadto bierzesz sobie o serca te rzeczy, Lucjanko. Nie jesteś aniołkiem, który zleciał z nieba. Znasz życie. Wielu białych tutaj miewa czarne dziewczyny i zawsze tak było. Wszyscy o tym wiedzą. Ty też. I nic złego w tym nie ma. Po prostu taki zwyczaj, jak wiele innych zwyczajów przyjętych w naszych stronach. Jak na przykład trzymanie psów do polowania na ptactwo. I nikt nie stroił fochów z tego powodu, póki tyś się tu nie zjawiła. Jeszcze wielu rzeczy musisz się nauczyć, Lucjanko.”
Podczas wakacji obiecałam sobie nadrabiać jak najwięcej „nowości z przeszłości”. Taką kolejną nowością jest dla mnie twórczość Erskine’a Caldwell’a. Pisał głównie o Południu USA i bez ogródek opisywał ówczesny rasizm, podziały klasowe i brutalności panów nad służącymi. W „Domu na wzgórzu” jak w pigułce skupiają się wszystkie problemy tamtejszego świata. Przedmiotowe traktowanie służących, ale też brutalność wobec żony, zdrady, pijaństwo i hazard. Powyższy cytat udowadnia, że nie szczędził słów, by zachować poprawność polityczną bądź wygładzać rzeczywistość. Żywo, brutalnie i całkowicie szczerze obrazuje ówczesny rasizm.
„Dom na wzgórzu” czytało mi się jak film, który już znam, ale ciekawił mnie koniec tej historii, który nie mógł wróżyć nic dobrego. Jednakże Caldwell umieścił też tutaj powidoki zmian, które nadejść też musiały. Cień kiełkującej tolerancji wobec mniejszości. Kres ery panów. Jestem ciekawa innych dzieł autora i każde polecenie z Waszej strony będzie mile widziane.
„Dom na wzgórzu”, Erksine Caldwell, tłumaczenie Kazimierz Piotrowski, wydanie 1973, Wydawnictwo Czytelnik, seria Nike, pierwsze wydanie 1960
Książkę kupiłam w Antykwariacie Lublin.
„W Sundabarach nieustannie towarzyszy mi poczucie straty. Na wielu poziomach: wartości, wspólnoty, harmonijnej relacji z przyrodą opartej na szacunku, a nie wyzysku. Podziwiam ginące faunę i florę i nie mam pewności, czy moje dzieci będą mogły je zobaczyć, jeśli do 2050 roku, jak prognozują naukowcy, wyspy te znikną pod wodą. Nie chcę się poddać temu rodzajowi smutku, który czyni mnie bezradną i który nazywa się solastalgia. To stres i cierpienie z powodu nieodwracalnych zmian w otaczającym nas środowisku, które towarzyszą zmianom klimatu. To coś jak nostalgia – tęsknota za krajem ojczystym, utraconym domem i jego znanym porządkiem. Tylko w wypadku solastalgii ten dom zmienia się i sypie na naszych oczach, a my nie możemy temu zaradzić ani przewidzieć kierunku przemian.”
Lubię, gdy książki zabierają mnie tam, gdzie moja stopa nie stanęła. Jeszcze bardziej cenię, gdy książka stawia pytania których nigdy sobie nie zadałam i porusza tematy, o których mam znikomą wiedzę. „W oku tygrysa” autorka zabiera nas w niesłychaną, wielowątkową, wręcz filozoficzną, podróż po świecie, w którym tygrys ma tak wiele znaczeń, ale co ważniejsze, jak się ostatecznie okazuje jest symbolem prowokującym do wielu przemyśleń o kondycji naszego świata.
Rozmach tematyczny i interpretacyjny potencjału tygrysa sprawił, że mimo swojej objętości ta książka nie znużyła mnie ani razu, a wręcz wciąż zaskakiwała mnogością przemyśleń, faktów oraz bolączek naszego świata. Nie brakuje też tutaj wrażliwości samej autorki, której poświęcenie tematowi czuć niemal na każdej stronie.
Marta zwraca uwaga na tak wiele, ale jednym z ciekawszych tematów jest fakt wskazujący na to, że częściej liczy się statystyki populacji tygrysów, ale nie liczebność tygrysich wdów – kobiet, które straciły męża w wyniku ataku tygrysa. Są one potem dotkliwie stygmatyzowane z wielu powodów i na wielu płaszczyznach: „To nawet martwy mężczyzna ma więcej praw i szacunku niż żywa kobieta.” Autorka uwrażliwia nas na losy świata, lasów, dzikich zwierząt i marginalizowanych ludzi tego świata. Wybiera się na Sundabary, do lasu namorzynowego, który staję się krystaliczną soczewką, w której skupiają się problemy współczesnego świata.
Rachel Carson książką z 1962 roku pt. „Silent Spring” swoim opisem upiornego świata bez śpiewu ptaków przyczyniła się do zmiany ludzkiej perspektywy i w konsekwencji ograniczenia użycia pestycydów w USA. Marta swoją książką sprawia, że ludzka wyobraźnia wyrusza w podróż, która równie silnie uświadamia czytelnika jak realny i bliski każdego jest proces szóstego wielkiego wymierania. Od owadów, po krewetki, na tygrysie i migrantach klimatycznych nie kończąc. Książka ta ma moc, być zmieniać perspektywy. Otworzyła mi oczy na wiele aspektów i rozkrzyczała wewnątrz chęcią ocalania.
Szkoda, by ta książka przeszła obok Was obojętnie.
„Oko tygrysa. O bestii, którą stworzył człowiek”, Marta Sawicka-Danielak, wyd. czerwiec 2024, Wydawnictwo Marginesy
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
„Jestem otwartą powłoką, gotową przyjąć, cokolwiek. Jestem dziurami na żwirowej drodze, otworem baku w samochodzie, jestem nieprzerwanie tankowany. (…) skóra to scena, wszyscy to wiedzą. Scena, na której ludzie mogą wyrazić swój wewnętrzny świat.”
Tę książkę otwiera się jak ranę po wielkiej, toksycznej miłości. Narrator jest poturbowany, poraniony, na brzuchu ma wypisane żyletką słowo UMRZEĆ. Rozpierają go od najmłodszych lat wiele pragnień, które rozciągają jego ciało do granic wytrzymałości. Pragnienia zakazane i oddalone od powszechnych ram normatywności. Odważne, śliskie, brutalne. Ktoś na portalu lubimyczytac napisał jedynie dwa słowa przy ocenie tej książki: „same świństwa”, dając ocenę 1/10. Samo piękno silnego odczuwani w moim mniemaniu. Gdy tak usilnie skrywasz swoją seksualność, to gdzieś w końcu zakwitnie piękno i da się jej upust. W tym przypadku jest to piękno językowe.
Powieść przyniosła autorowi Europejską Nagrodę Literacką. Łączy ona elementy autobiograficzne z fikcją, tym bardziej czytelnik silniej odczuwa liryczne piękno tej poetyckiej prozy opowiadającej o braku akceptacji samego siebie i brutalnej relacji młodego narratora ze starszym od siebie instruktorem jazdy konnej. Narrator miota się w swoich uczuciach i ze samym sobie, pyta samego siebie jak radzić sobie z miłością, kiedy „jednego dnia jesteś napalony, następnego niewydarzony, dajesz sobie klapsa, a potem obejmujesz siebie, żeby pocieszyć.”
Właśnie tak poetycko pisze Bjorn, pisarz-narrator balansuje pomiędzy rozkoszną destrukcją a utrzymaniem się na powierzchni.
Macie odwagę chwytać po tego typu pozycje? Przemawia do Was proza poetycka czy raczej męczy? Ja lubię odejść od tradycyjnego sposobu narracji i oddać się porywistej sile takiego pisania.
„Skóra jest elastyczną powłoką, która otacza całe ciało”, Bjorn Rasmussen, tłumaczenie Bogusława Sochańska, wyd. lipiec 2024, Biuro Literackie, seria Nowy Europejski Kanon Literackie, pierwsze wydanie 2011
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
„QAnon to symptom świata, w którym żyjemy, wytwór niekontrolowanych mediów społecznościowych, podupadającego systemu edukacji, coraz większej polaryzacji politycznej oraz kryzysu wspólnot w świecie rzeczywistym, pozainternetowym. Zwolennicy Q zareagowali na współczesność ucieczką w pełną przemocy fantazję równoległą do świata rzeczywistego.”
Gdy oglądałam kultową scenę w filmie „Matrix”, w której musisz zdecydować czy łykasz czerwoną pigułkę prawdy czy wybierasz niebieską i co za tym idzie, świat ułudy, to nigdy bym wtedy nie pomyślała, że dziś przekształci się to w zjawisko red-pilling. Czerwona pigułka prawdy stała się paliwem, już nie metaforą, dla wyznawców teorii spiskowych, celem radykalizacji nowych członków QAnonu.
Niepokojący wzrost liczby wierzących w teorie spiskowe to coś, co bardzo mnie zajmuje, dlatego bez wahania sięgnęłam po reportaż Sommer’a, który zakłada, że QAnon to dopiero początego tego, co nasz czeka. To, co stało się na Kapitolu 6.01.21r. nie dziwi, kiedy dowiemy się w co wierzą ci ludzie. Autor spotyka ludzi, którzy wierzą, że Trump rozkaże rządzącej światem Klice składającej się z wpływowych demokratów, celebrytów i bogaczy, by udostępnili lek na raka, dlatego jeden z wyznawców nie martwi się brakiem ubezpieczenia, które uniemożliwia mu leczenie. Matka nie martwi się o autystycznego syna, bo Klika zostanie zmuszona do udostępnienia skrywanego leku na autyzm po rzekomej „Burzy”.
Sommer sprawia, że wypływa to, co drażni najbardziej w teoriach spiskowych – że cierpią na nich biedni, marginalizowani ludzie liczący na to, że ktoś ich uratuje, gdy tylko zawierzą w najbardziej absurdalne teorie. Autor przygląda się właśnie też takim odosobnionym przypadkom, ale przede wszystkim sam był kiedyś zagorzałym prawicowcem, którego obecną misją jest prześledzenie poczynań skrajnych prawicowych ruchów typu QAnon wraz z ich nowymi teoriami i rosnącymi wpływami w polityce. Zwłaszcza, by zrozumieć jak z czegoś, co wydawało się zaledwie mroczną sektą, zaczęło mieć znaczący wpływ na politykę.
„Ideologia zrodzona w odmętach internetu doprowadziła do zerwania więzi tysięcy ludzi z ich bliskimi, zniszczyła przyjaźnie i małżeństwa.” Co jednak najgorsze potrafi doprowadzić do aktów przemocy, morderstw czy strzelanin. „Nie wierzę w to, co czytam” przewija się przez głowę już przy pierwszych stronach i nie mija wraz z kolejnymi. I don’t „trust the plan”. Ani trochę nie wierzę w plan. Will Sommer nienawidzony i nękany przez wyznawców teorii spiskowych i QAnon wchodzi w gniazdo os, by prześledzić całą drogę tworzenia się tego ruchu. Zwraca uwagę na przerażający fakt, że nawet jeśli głoszone przepowiednie się nie spełniają, to wyznawców nie ubywa, a teorie nie stają się mniej atrakcyjne, zawsze wyrośnie kolejna. „Uwierz w plan” to rzetelny reportaż, który jest ostrzegawczą flarą przed pobłażaniem takim ruchom. Trafnie formułuje hipotezy na temat tego, dlaczego ludzie ulegają takim teoriom i choć trudno „nawrócić” wyznawcę, to wskazuje na przydatne sygnały ostrzegawcze, które mogą doprowadzić do utraty bliskiej osoby na rzecz czerwonej pigułki, która powinna pozostać jedynie fikcją w popularnym filmie science-fiction.
„Uwierz w plan. Skąd się wziął QAnon i jak namieszał w Ameryce”, Will Sommer, tłumaczenie Hanna Jankowska, wydanie czerwiec 2024, Wydawnictwo Czarne, Seria Amerykańska, pierwsze wydanie 2023
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
„Znów dokładnie przestudiowała testament. Jeśli Pierce rzeczywiście chciał pozostawić dla niej po swym odejściu jakąś formę organizacji, czyż nie należało do jej obowiązków, by to, co przetrwało, obdarować życiem, spróbować stać się tym, czym był Driblette, ciemną maszynerią pośrodku planetarium, nadając dziedzictwu pulsujące, gwiaździste znaczenie, pozwolić mu zaistnieć we wnętrzu szybującej wokół niej kopuły? Gdyby tylko nie napotykała tylu przeszkód: nie znała się kompletnie na prawie, zasadach inwestowania, handlu nieruchomościami, w gruncie rzeczy nawet dobrze nie znała zmarłego.”
To moje pierwsze spotkanie z prozą Pynchon’a i muszę przyznać, że nie była to dla mnie łatwa przeprawa. Zwyczajnie ze względu na fakt, że dawno nie czytałam nic autora tak zakorzenionego w postmodernizmie, a co za tym idzie zabawia z czytelnikiem, czarnym humorem, książką niczym happening, która wyzywa czytelnika na pojedynek pod tytułem: co jest prawdą a co wymysłem?
Główną bohaterką jest Edypa Maas, która zostaje wykonawczynią testamentu byłego kochanka, potentata na rynku nieruchomości. Od tej pory rozpoczyna się jej niesłychana podróż przez liczne zagadki, poszlaki i dociekania, czy aby na pewno natrafiła na spisek rozciągający się na setki lat. „49 idzie pod młotek” to istna gablota osobliwych postaci, która każda balansuje na skraju szaleństwa, poczynając od byłego aktora stającego się jej kochankiem kończąc na jej psychiatrze namawiającym ją i innych pacjentów do testowania LSD. Pynchon prowokuje do rozważań, do uważnego śledzenia mnożących się teorii spiskowych oraz do ciągłego kwestionowania poczytalności swojej narratorki. Seria Cymelia ponownie przybliża nam ciekawe wznowienie, które świetnie wpisuje się w dzisiejszy świat nagromadzających się wyznawców teorii spiskowych.
Bez wątpienia była to ciekawa podróż literacka w zakamarki, w które rzadko zaglądam. Jednak możliwe, że jednak mnie przerosła, nie odnalazłam się w tej szalonej kreacji Pynchon’a, przytłoczyła mnie mnogość wątków, która wciąż mi umykała. Książkę doceniam jako próbkę gatunkową i jako takową z pewnością trzeba po nią sięgać. Posłowie tłumacza wiele rozjaśnia i rzuca ciekawe światło na jego pracę nad przekładem.
„49 idzie pod młotek”, Thomas Pynchon, tłumaczenie Piotr Siemion, sierpień 2024, Wydawnictwo Artrage, seria Cymelia, pierwsze wydanie 1966
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
„Remes w osłupieniu zastanawiał się, jak do tego doszło. Ani jednego ciosu pięścią, a facet wcisnął mu zwitek banknotów. Ależ naiwniacy chodzą po tym świecie. Ale co tam. takim facetem opłacało się szukać złota, choćby i miało się go nie znaleźć. Niezwykle ufny młody człowiek. Oiva Juntunen był zadowolony z obrotu spraw. Miał teraz pomocnika, oficera od kopania złota. Współczuł majorowi łatwowierności. Niektórzy po prostu rodzą się głupi, westchnął, i dostaje im się najcięższa robota.”
Czym jest las powieszonych lisów? Dosłownością czy przenośnią? Makabryczny tytuł przyciąga uwagę i kusi o jego interpretację. W warstwie fabularnej zetkniemy się tutaj z zawodowym gangsterem, który dokonuje udanego skoku na konwój przewożący złoto posługując się dwoma innymi przestępcami. Jak to na gangstera, Oiva niekoniecznie chce się dzielić swoim łupem z współpracownikami, dlatego postanawia ukryć się w głuszy Laponii. Jednak po życiu w luksusach miejskiego życia, Oiva niekoniecznie jest przystosowany do życia z dala od cywilizacji. Tutaj na przypadkowy ratunek rusza mu Remes, uzależniony od pomarańczowówki wojskowy, który pomoże mu przetrwać ten szalony czas. To nie jedyni bohaterowie tej łotrzykowskiej powieści, która wciąga w swój świat. Urzeknie nas podkarmiane lisiątko, zadziwi uciekająca przed zamknięciem w domu starców 90-letnią staruszkę czy pseudo-uczciwego policjanta.
„Las powieszonych lisów” to galeria barwnych postaci, które wciąż zaburzają spokój Oivy, który szukając odosobnienia, odnajduje zaskakujące więzi z nieopowiedzianymi ludźmi i naturą. Powieść, która wydaje się na powierzchni zaledwie zabawną prozą goniącą za kolejnymi perypetiami Oivy i Remesa staje się przekonującą metaforą eskapizmu, żądzy pieniądza prowadzona w gawędziarski sposób, który zatrzymuje przy sobie czytelnika do samego końca. Jeśli jeszcze nie skosztowaliście pisania w stylu Arto, to szczególnie polecam na nadchodzące jesienne wieczory, gdzie w jakiś absurdalny sposób doświadczymy ciepła dzięki książce, w której głównymi bohaterami są wykolejeńcy, którzy igrają z prawem.
„Las powieszonych lisów”, Arto Paasilinna, tłumaczenie Karolina Wojciechowska, wydanie sierpień 2024, Wydawnictwo Książkowe Klimaty, pierwsze wydanie 1983
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
„Że otwórzcie książki na stronie trzydziestej drugiej. Że proszę pana, najpierw chcielibyśmy o coś spytać. Że o co chcecie zapytać. Że co to znaczy mieszać się do polityki. Że ile lat trzeba mieć, żeby móc to robić. Że cisza. Że nauczyciel wygląda na skonsternowanego. Że cisza. E zwleka długą chwilę z odpowiedzią. Że cisza. Że Fuenzalida śni o nim, o tej ciszy wypełniającej salę, że słyszy ją tak samo jak nasze głosy. Że cisza. Że nikt w tej chwili się nie odzywa, że nie trzeszczy ławka, nie szeleści papier. Że dzieci, odpowiada nauczyciel matematyki, że to jest lekcja matematyki i że do szkoły się, żeby się uczyć, a nie gadać o głupstwach.”
„Space Invaders” udowadnia, że wciąż istnieją powieści, które w niespotykany i nieszablonowany sposób potrafią opisać reżim. Fernandez bawi się nie tylko formą, ale obiera też ciekawą perspektywę, co sprawia, że jestem przekonana, że nigdy wcześnej nie czytałam podobnej książki. Kluczową postacią jest tutaj Estrella Gonzales Jensen, która pewnego dnia znika z życia grupki przyjaciół, którzy przywołują ją w pamięci niczym senna zjawa. Estrella przywożona przez tajemniczego „wujka” do szkoły, ktoś pamięta jej tata z protezą ręki, ktoś był u niej w odwiedzinach i grał w Space Invaders, ale te wszystkie wyrywki wspomnień są jedynie tłem niepokojących wspomnień z życia pod reżimem Augusta Pinochet’a.
„Space Invaders” to niewinność i naiwność dzieci, szukanie w małych oznakach sygnałów niepokoju, czającej się przemocy, nieuchronnej śmierci opozycjonistów. To jak strzały rzeczywistości wymierzane w ich dzieciństwo, które powinno pozostać niewinne, a zostaje zbrukane niezrozumiała przez nich przemocą. W taki sposób pisze Fernandez – wyrywkowo, fragmentarycznie i nielinearnie. Wydaje się, że w taki sposób, w jaki żyje się pod reżimem dyktatora. Znienacka wyskakuje areszt, śmierć, tortura. Mistrzowska nowela skupiająca jak w soczewce dzieciństwo pod buciorem dyktatury i niezrozumiałego strachu, który wciąż się gdzieś czai i skrywa w gestach dorosłych.
„Space Invaders”, Nona Fernandez, tłumaczenie Agata Ostrowska, wydanie sierpień 2024, Wydawnictwo Artrage, pierwsze wydanie 2013
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
Wrzesień to miesiąc płatności za hosting i domenę, jeśli chcecie wspomóc mnie w prowadzeniu bloga, to każda kawka to przydatne wsparcie, by ta przestrzeń nigdy nie zniknęła 🙂
w ciagu roku przeczytalam dwa razy Scianę Haushofer, w starym i odswlezonym tlumaczeniu, i jestem przekonana ze jeszcze wiele razy do niek wrócę, to niezwyla ksiązka, medytacyjna wręcz, taka którą mozesz otworzyć na przypadkowej stronie i zapasć w ten swiat, trochę wyciszyć, trochę taka kobieca wersja Waldena Thoreau i w jakis sposob z nią komplementarna. pozdrowienia!
Krzyczy do mnie zewsząd Ściana, muszę ją wreszcie przeczytać. Nowe wydanie ma do tego przepiekną okładkę.