Zaczynam cykl miesięcy „na regale”, czyli co miesiąc pojawią się tutaj podsumowania lektur z danego miesiąca. Każdą opinię rozpocznę tradycyjnie wybranym przeze mnie cytatem, który moim zdaniem najlepiej oddaje klimat danej lektury i jej język. Styczeń kończę z 11 przeczytanymi książkami oraz 5 rozpoczętymi, które prawdopodobnie skończę w lutym. Zapraszam zatem na podsumowanie stycznia i podzielcie się w komentarzach swoimi styczniowymi zachwytami, ale na rozczarowania też znajdzie się tu miejsce! 😉

„Jakoś wkrótce potem, pewnej ciepłej październikowej niedzieli, porównałam ją do ptaka, który nie wie gdzie przysiąść, czy pod dachem domu, gdzie za oknem pojawiają się twarze ludzi,  głosy, śmiech, obce dźwięki skłaniające do ostrożności, czy na drzewie, tym albo tamtym, a może na rynnie szopy czy jednak bezpiecznie w lesie. Latanie w tę i we w tę, bojaźliwe drobienie nóżkami, niespokojne trzepotanie skrzydełkami i znów eleganckie szybowanie i zwroty, by zacząć deliberacje od początku.” 

Tymi słowami, Bea, narratorka i tytułowa postać „Strażniczki domu”, opisuje Erikę, kobietę, z którą na zawsze uwikła swoje losy. Dola De Jong pozostawiła po sobie ponad 20 książek, a mi aż trudno uwierzyć, że w większości były to pozycje dla dzieci i młodzieży. Zwłaszcza, gdy moją pierwszą lekturą 2024 okazała się tak dojrzała powieść psychologiczna opisująca zażyłą więź dwóch kobiet, skazaną na porażkę. Powieść cenzurowaną, która pomimo swojej powściągliwości, musiała poczekać kilkanaście lat na publikację. 

Ta „niewielka” wielka powieść rzuca nas w wir skomplikowanej, często nienazwanej, relacji pomiędzy bohaterkami, której nazwa jedynie pozornie stoi poza nawiasem. Burzliwa Erika, która często wije się jak piskorz w ludzkich relacjach, odlatuje i potem wciąż wraca, jest przeciwieństwem statecznej Bei, która zawsze czeka, zawsze posprząta bałagan Eriki i w całym tym pozornym zniecierpliwieniu, schowa palącą troskę o losy Eriki, w połowie Żydówki. Rodzice autorki i jej brat zginęli w Sobiborze, a ona emigrowała z Holandii ostatecznie do Stanów Zjednoczonych. Choć była krytykowana, że Zagłada nie wybrzmiewa wystarczająco w jej twórczości, to jest to zarzut, z którym nie mogę się zgodzić. „Strażniczka domu” już samym tytułem usiłuje ostrzec czytelniczka, że nie tylko czegoś, ale kogoś będzie trzeba chronić w tej narracji. Cała fabuła za tło posiada groźbę II wojny światowej i niechybnego zagrożenia życia każdej osoby pochodzenia Żydowskiego oraz osoby, która próbuje jej pomóc. 

„Strażniczka domu” to powieść, której człowiek nie chce kończyć, choć jej ascetyczny ton i wartkość akcji wypływające z faktu nieprzewidywalności działań Eriki, sprawia, że czyta się ją sprawnie i szybko. Jeśli jedynym zarzutem wobec powieści jest fakt, iż była ona za krótka, to znaczy, że po prostu zakończyła się we właściwym momencie i dzięki temu utknęła w pamięci na zawsze. 

„Strażniczka domu”, Dola De Jong, tłum. Jerzy Koch, Wydawnictwo Artrage, seria Cymelia, wyd. grudzień 2023, pierwsze wydanie w 1954r.

Książkę przeczytałam na Legimi.

„Chcieć albo nie chcieć umrzeć stało się tego lata czterdziestego szóstego roku prawdziwą grą na „Skale”, w pokoju 7b. Dotarłem tam z bardzo daleka z jednym płatem płuca zniszczonym przez zimno i głód, wlokąc od stacji do stacji, z palcami skostniałymi na żelaznym uchwycie, kuferek wojskowy, maleńką sosnową trumienką dla moich dwudziestu lat o podciętych nogach. Nie miałem innego bagażu; w środku było niewiele: garść suchych wspomnień, nienaładowany rewolwer wciśnięty miedzy dwie książki i listy od pewnej kobiety, która już wtedy gryzła ziemię, gdzieś pomiędzy Bismantovą a Monte Cusna, pod kępą kwiatów, które podobno nazywają się orliki. Mnie oczekują mniej lodowate girlandy, gdy tylko upłynie okres ochronny, a a zmęczę się zbieraniem na swoją obronę, jak weterani, ocalonych uczuć, trzymających mnie przy życiu.”

Ależ to jest sycący fragment, prawda? Pełen nostalgii, lekkiej nuty fatalizmu, plastyczności obrazu oraz atmosfery końca wszystkiego. Gdy człowiek czyta, to niemal czuje ten „przebrzydły fetor końca świata”. Skąd on dobiega? 

Gesualdo Bufalino przedstawił mi się najpierw poprzez powieść „Kłamstwa nocy” w wydawnictwie Officyna i już wtedy zachwycił, dlatego obiecałam sobie wrócić do pierwszej książki, która przyniosła mu sławę. „Opowieść siewcy zarazy” przenosi nas do 1946r., kiedy to autor przebywał w sanatorium „Skała”. Podmiot liryczny to osamotniony weteran wojenny,  który początkowo stroni od kontaktów, by potem uwikłać się w romans z enigmatyczną tancerką oraz w różne relacje z pacjentami ośrodka. Choć od razu do głowy może przyjść skojarzenie z „Czarodziejską górą”, to dla mnie to dwa osobne arcydzieła. Tak, spokojnie użyję tego słowa w odniesieniu do „siewcy zarazy” – arcydzieło. 

Pokochałam tę książkę za jej język, który wyróżnia się stylistycznie od wielu książek, które ostatnio czytałam. We wstępie nazwany „żywiołowym i barokowym”, ostrzega, że niektórych czytelników może zmęczyć, ale dla mnie to największy atut. Bufalino zaczął pisać swój debiut prozatorski w latach 50-tych, poprawiając go wielokrotnie, by ostatecznie wydać go z 1981r. Czuć tu dopieszczenie każdego rzeczownika, czasownika i przymiotnika, które czuję, że i Was zachwyci.    

„Opowieść siewcy zarazy” Gesualdo Bufalino, tłum. Elżbieta Jogałła, Wydawnictwo Austeria, wyd. marzec 2023, pierwsze wydanie w 1981. 

Książkę otrzymałam w prezencie od wydawnictwa Austeria.

„Rzeczywistym grzechem pierworodnym było wyrzeczenie się życia. Żadna filozofia nie zastąpi jego ciepła, jego barw i zapachu. A jednak istnieje coś takiego jak niespodziewana świadomość szczęścia, oślepiająca i przenikająca chłodem, szczęścia, które nie wypływa z ciała i nie ma w sobie ani trochę smaku krwi. Szczęścia, które najlepiej można by porównać do białego światła. Owo białe światło to jedno niebezpieczeństwo, inne niebezpieczeństwo to bajoro z krwi, śluzu i łez. Po nieskończonej epoce lodowcowej wpadam w ciepło, którego sama tak niewiele posiadam.”

Ostatnio wydawnictwo Artrage wyciągnęło Marlen Haushofer z czytelniczego niebytu i opublikowało jej powieść „Ściana” w serii Cymelia, ale ja postanowiłam dla odmiany zacząć od czegoś innego i padło na „Sekretne drzwi”, a czekało na mnie też stare wydanie „Mansardy” z serii KIK.

„Sekretne drzwi” napisano wcześniej niż wspomnianą „Ścianę”, ponieważ w roku 1973, więc cieszę się, że zaczęłam przygodę z austriacką autorką od początku i będę mogła teraz śledzić jej rozwój jako pisarki. Po takie książki, jak „Sekretne drzwi” sięga się, gdy szuka się bogactwa języka i opisu życia wewnętrznego autorki. Niniejsza powieść jest zapisem egzystecjonalnych rozterek narratorki, która wpuszcza czytelnika za swoje „sekretne drzwi” przeżyć, które zostają w niej i rozrastają się do coraz większych proporcji. Urzeka fakt jak ta wewnętrzna spowiedź jest szczera i pozostawia wrażenie, że na narratorkę wydano wyrok wiecznej samotności. 

Dzisiejszy czytelnik jasno rozpozna to jako psychologiczne studium pogłębiającej się depresji. Co jednak zasługuje na uwagę, to sposób w jaki Haushofer kreuje świat zewnętrzny, który współgra z wewnętrzną duchową izolacją bohaterki. To wszystko uwypukla fakt, iż mało kto potrafi ją zrozumieć i wesprzeć, nikt nie dobija się do „sekretnych drzwi”. Haushofer zmarła w 1970 roku, a tak żywo udowadnia, że literatura się nie starzeje, a wciąż chwyta za serce uniwersalnymi tematami, którym kunszt języka nadaje nieśmiertelnego charakteru.

„Sekretne drzwi”, Marlen Haushofer, tłum. Barbara Tarnas , wyd. 1978, Państwowy Instytut Wydawniczy, pierwsze wydanie 1957

Książkę kupiłam w antykwariacie na Allegro.

„Była wysoka, koścista, nawet jak na starą kobietę jakoś potężna, nie tęga, lecz muskularna niczym Walkiria i nawet chustka na jej głowie sprawiała wrażenie szyszaka. Zgodziła sie do nas przyjść i dlatego mogłyśmy wtedy o zmierzchu stać razem w ogrodzie. Słuchała w milczeniu, dopóki opowiadałam, co miałaby u nas do roboty, i nagle przyszło mi na myśl, ze nigdy nie wierzyłam pisarzowi, który w jakimś ubiegłowiecznym arcydziele informował, że ktoś ma twarz jak jezioro. Zawstydziłam się, jak zawsze, gdy ośmieliłam się zwątpić w klasyków; twarzy Emerenc po prostu nie można było przyrównać do niczego poza gładkim, nieruchomym zwierciadłem wody o świcie. (…) dla mnie było znakomicie, gdyby się zgodziła, ale ta twarz będąca zwierciadłem jeziora, ocieniona chustką, przywodząca na myśl teatralny rekwizyt, długo nic nie zdradzała.” 

Oto opis Emerenc, starszej pani, o której wyobrażenie można zobaczyć w wizji projektanta okładki. Niezłomnej Emerenc, która „byle komu nie pierze brudów”, która gardzi polityką, sztuką, nikogo nie wpuszcza do swojego mieszkania, ale wywiąże się z każdego powierzonego jej zadania. Emerenc tak szczegółowo zbudowana z piętrzących się tajemnic, że nie potrafiłam opuścić tej powieści nawet na krok. Chodziła za mną do pracy, kładła się ze mną spać i towarzyszyła mi przy porannej kawie. 

Do twórczości węgierskiej pisarki Magdy Szabo przywiodła mnie współczesna artystka. Jedna z moich ulubionych scenarzystek, reżyserek oraz aktorek, Brit Marling (twórczyni serialów „The OA” oraz „Morderstwo na końcu świata”) wskazała niedawno w swoich social mediach na „Zamknięte drzwi” jako jej ulubioną powieść. Zatem niewiele mi zajęło wyszukanie jej w Internecie i zakupienie egzemplarza dla siebie, ponieważ tak jak i Marling poświęca wiele uwagi budowaniu swoich postaci z psychologicznej sieci, tak samo robi to Magda Szabo w swojej twórczości. Czekają już na mnie kolejne powieści Szabo, które udało mi się znaleźć w internetowych antykwariatach. 

Szabo buduje dwie postacie i łączy je tak dziwną zależnością i zażyłością, że nie sposób oderwać się od lektury. Ukazuje w przewrotny sposób, że zamknięte drzwi potrafią dzielić nie tylko dwa pokoje, ale rozdzielają ludzi statusem społecznym. Jednym nadają godności , by innym ją odebrać, gdy rozbije je ktoś siekierą i wpadnie przez nie wbrew ich woli. W chwili, gdy czytelnika pochłonie chęć zerknięcia za drzwi, to nie opuści jej na krok, a opisywana tu relacja dwóch kobiet rozpisana na niemal 20 lat zostaje w człowieku na zawsze.

Magda Szabo, „Zamknięte drzwi”, tłum. Krystyna Pisarska, wyd. 1993, seria KIK, Państwowy Instytut Wydawniczy, pierwsze wydanie 1987

Książkę kupiłam na Allegro.

„Moje sekrety są malutkie i bez znaczenia, przeważnie rysunki gadów lub ptaków, ale w nic innego nie mogę go wtajemniczyć. A że i poufne zwierzenia Huberta też są całkowicie nieważkie, więc wszystko jest w porządku i równowaga zostaje przywrócona. W mansardzie mogę rysować lub malować, albo, jeśli akurat mam ochotę, po prostu spacerować tam i z powrotem, nawyk, który zdenerwowałby Huberta. Otrzymałam w darze jeden jedyny talent, z którym nie bardzo wiem, co począć. Kiedyś ilustrowałam książki. Ale to już dawno temu. Hubert nie chciał, żebym tym się zajmowała.” 

„Mansarda” to druga powieść Haushofer, z którą się zetknęłam. W tytułowej mansardzie narratorka chowa swoje prawdziwe myśli oraz pasje i zamyka swoje wewnętrzne życie. To miejsce, do którego nikt nie ma wstępu. Podobnie jak w „Sekretnych drzwiach” powieść kładzie nacisk na skrywane życie swych narratorek, które często są niezrozumiane przez swoje otoczenie.  Jak powyższy fragment obrazuje, „Mansarda” skupia się też na relacjach małżeńskich jedynie pozornie udanego małżeństwa. Dwoje ludzi, którzy ostatecznie nie mają za wiele ze sobą wspólnego.

Narratorka żyje w odosobnieniu, kiedy z niewiadomych przyczyn traci słuch, co staje się punktem wyjściowym jej własnej banicji. Stroni od ludzi, własnych dzieci oraz małżeństwa. Dojmującym jest fakt, że wydaje się, że nikomu jej nie brak. Usuwa się z planu, unika każdej ważnej uroczystości typu Wigilia. Narratorkę „Mansardy” wydaje się, że spotykają mniejsze tragedie niż bohaterkę „Sekretnych drzwi”, co nie znaczy, że jej przemyślenia przedstawione piórem Haushofer są mniej ważne. Z pewnością będzie to lektura wskazana dla każdego czytelnika chcącego prześledzić postępy literackie i rozwoj pióra autorki.  

„Mansarda”, Marlen Haushofer, tłum. Maria Kłos-Gwizdalska, wyd. 1973, seria KIK, Państwowy Instytut Wydawniczy, pierwsze wydanie 1969

Książkę zakupiłam w internetowym antykwariacie.

„Życie nauczyło ją zaradności, sprytu i zmysłu praktycznego. Większość rzeczy była w stanie zrobić sama – naprawić buty, przerobić ubranie, rozmontować i ponownie złożyć stare radio lub żelazko. Znała wszystkie chwyty gospodyni domowej. (…) W domu zawsze były zapasy potrzebne do przetrwania sześciu miesięcy całkowitej izolacji. (…) Niczego nie odkładała, nie zniechęcała się ani nie potrafiła zadowolić się jakimś półproduktem. Była skrupulatna jak zegarmistrz – lub jak dentystka, którą była.”

Kocham wspomnienia wydawane przez wydawnictwo Austeria. Za każdym razem, gdy je otwieram, to wiem, że wydawnictwo dało głos kolejnej niebanalnej historii. Często piszą je potomkowie niebanalnych biografii, którzy niekiedy bywają jednocześnie ich niewolnikami. Podróż do tytułowego Dzierżoniowa, którego nazwę historia zmieniała wielokrotnie, autorka odbyła jeszcze w łonie matki. Ta podróż staje się zaczątkiem historii jej rodziny, która przebyła tysiące kilometrów na zachód od Uralu na ten kraniec Polski, by osiąść tutaj w 1946r. Ojciec, jako polski obywatel, miał wtedy prawo do repatriacji, a matka, mimo, że była Rosjanką i obywatelką radziecką nie mówiącą ani słowa po polsku, mogła towarzyszyć mu jako jego żona. Jednak nie Dzierżoniowie nie kończy się ich historia. 

Lindskog osiądzie w życiu dorosłym w Sztokholmie, gdzie dołączą do niej na starość też rodzice. W wydawanych przez Austerię wspomnieniach urzekają mnie zawsze te wielopokoleniowe i fascynujące historie rodzin. W historii tej rodziny będzie się wysuwać na prowadzenie niezłomność, samodzielność i pracowitość matki, która zdradzona przez ojca, nigdy nie przestanie go kochać. Lindskog romantyzuje obraz swoich rodziców i widać jak bardzo byli jej drodzy, co uważam, nie powinno podlegać ocenie czytelnika. Nawet jeśli we wspomnieniach może nas coś drażnić, to każdy ma prawo do swojej opowieści i sposobu, w jaki ją opowie. Język tej książki przypomina kronikarski ton przeplatany podziwem dla historii swoich rodziców. Język nie przylegnie nam do wspomnień, ale co innego zrobi ta kolejna opowieść niebanalnej rodziny. 

Helena Lindskog, „Miejsce urodzenia: Dzierżoniów”, wyd. 2023, Wydawnictwo Austeria

Książkę otrzymałam w prezencie od Wydawnictwa.

„I jakoś wtedy na dobre zaczęły się moje oszustwa. Oszustwa tkane z niedopowiedzeń , niepewnych skinięć głową, pod nosem mamrotanych przytaknięć. Oszustwo-płaszcz i oszustwo-kawa, co była czarna jak noce, podczas których studiowałam dyskografie swoich rzekomo ulubionych zespołów, nadrabiałam lektury, na pamięć wykuwałam biografie, oglądałam obrazy i zdjęcia, z których sobie szyłam kostium, efektowny i odpowiednio niewygodny. I bardzo dobrze, niech uwiera, niech się mocno wpija tam, gdzie jestem zbyt bezkształtna, zbyt miękka. Aż w końcu coraz wygodniej mi w tym było; ze smakiem niektórych oszustw oswajałam się coraz bardziej. Bo im dalej w nie brnęłam, tym słodsze i bielsze stawały się kłamstwa.”  

Strużka krwi. Strużka potu. Strużka wspomnień. Relacje, które tworzą rwane powroty do tego, jak było kiedyś. Ta niewielka, ale sycąca powieść opowiada o tym jak niełatwo być dziewczyną, kobietą w świecie, który ciągle coś od ciebie oczekuje. O tym jak bardzo zatracamy siebie, by przypodobać się innym, a wręcz zapominamy siebie, by upodobnić się do przyjaciółki, byleby nas kochała, byleby ją mieć. 

Powiedzieć, że to po prostu opowieść o przyjaźni dwóch dziewczyn, które różni wiele, ale mimo wszystko ich losy się ze sobą splotą, to za mało powiedzieć. Kingę życie będzie kopać bardziej niż narratorkę, będą od siebie odchodzić i do siebie wracać. Na studiach „zasypuje dziurę po Kindze” i wije swoje życie z małych niedopowiedzeń, oszustw, niegroźnych kłamstw. W tle majaczy obraz Polski popychającej kobiety ku jednej roli. Czy książka dąży do jakiejś uniwersalnej prawdy? Dla mnie jest ich więcej niż wyłącznie jedna prawda, a czytelnicy będą musieli odkryć podczas lektury swoje własne. Można powiedzieć, że motywy znów się powtarzają – małe miasto, dziewczyna, kłopoty dojrzewania, ale jeśli to jest właśnie tym uniwersalnym, które dotknie wielu czytelników? Trudno będzie też przejść obojętnie obok języka, który jest osobnym bohaterem powieści. Dla mnie nie zbliża się do egzaltacji czy pretensjonalności, ja go „czułam” całą sobą. 

Maria Halber, „Strużki”, wyd. grudzień 2023, Wydawnictwo Cyranka

Książkę przeczytałam na Legimi.

„Mnie nie pytaj, mówi tekst. Dźwiganie, noszenie i taszczenie może przecież trwać w nieskończoność. Nie ufam ci, mówi pisarz. A przede wszystkim, to nie ufam twojemu Duchowi. A skądże! odpowiada tekst. Prawdę mówiąc, chciałbym być mniej przewidywalny i żeby Duch był bardziej nieobliczalny! Najpierw ustalasz reguły gry! mówi pisarz. A potem narzekasz, że musisz ich przestrzegać! Chętnie bym się w tym miejscu zatrzymał, mówi tekst. Tutaj, w ciepłym i przytulnym Pipersgatan 29. (…) Tekstowi jednak nie wolno nigdy myśleć o własnej wygodzie, musi wypełnić się do dna, dopiero na koniec ukazuje swoją prawdziwą twarz.” 

Tutaj pisarz ustala reguły gry. A gra jest taka, że reguł tutaj nie ma. A skoro nie ma reguł do przestrzegania, to wszystko można złamać, zaskoczyć, rozerwać. To właśnie czynią „Legendy”, są literacką jazdą bez trzymanki. Jeśli ktoś lubi linearność w snuciu opowieści czy rozsądną fabułę podążającą za znajomymi tematami bądź bezpiecznie rozpisane postacie, dzięki czemu wiemy do jakiego finału prowadzą nas te wszystkie składniki, to tutaj znajdzie wszelkie pogwałcenie tych zasad. 

Zastaniemy tu liczne postacie rozsiane po różnych okresach historii, spotkamy tutaj ożywione kamienie, panów zamieniających się rolami z niewolnikami, mężczyznę, który znalazł dom w kieszeni kobiety, by potem go utracić. Sam Lindgren dorastał otoczony opowieściami, nie dziwi zatem jego nieokiełznana wyobraźnia widoczna w „Legendach” wydanych w 1986 roku. To zbiór groteskowy, ale nie w gładki sposób, widać tutaj fascynację egzystencjalizmem, o którym pisze tłumacz w posłowiu. Jest ekscentrycznie, ale bywa też mrocznie, narratorzy często będą toczyć batalie z różnymi postaciami Boga. 

Czy jest metoda w tym literackim szaleństwie? Czy jest jakiś w sens w tych pozornie niepowiązanych „legendach”? To już każdy czytelnik musi się przekonać samemu. Moje czytelnicze serce odnalazło się w tym labiryncie świeżego doświadczenia literackiego. Dlaczego wszystko musi mieć swój logiczny początek i koniec? Torgny Lindgren udowadnia, że absolutnie nie musi, by nas zachwycić i pozostawić w nas pochłaniającym rozedrganiu. 

„Legendy”, Torgny Lindgren, tłum. Tomasz Feliks, Wydawnictwo Artrage, seria Cymelia, wyd. styczeń 2024, pierwsze wydanie 1986. 

Książkę otrzymałam w ramach współpracy barterowej. 

„Ramallah i jego wzgórza nie były dla mnie wartością samą w sobie, lecz miejscem do obserwowania tego, co było dalej, Jafy, której nigdy nie znałem. Kiedy szliśmy wieczorem do domu, babcia zatrzymywała się ze mną na szczycie wzgórza, przed zejściem ulicą prowadzącą do naszego domu: „Popatrz – mawiała – Popatrz na te światła na horyzoncie”, i przystawała w nabożnym milczeniu. Stawałem obok niej, trzymając jej miękką, ciepłą rękę, i z zapartym tchem starałem się skupić cała uwagę na rozjarzonym horyzoncie, wyobrazić sobie, jak wygląda miejsce oświetlone przez te światła. Długo zostawałem zakładnikiem cudzych wspomnień, spostrzeżeń i poglądów, których nie umiałem porzucić. Żyłam czyjąś świadomością miejsca i nigdy nie myślałem, że mam prawo do własnej. Starsi wiedzieli lepiej. Sądziłem, że to naturalne, iż zdaję się w takich sprawach na nich.”

Po lekturze „Dziennika czasu okupacji” obiecałam sobie przeczytać wszystkie wydane przez Karakter książki autora, dlatego nie zwlekałam długo i chwyciłam po „Obcego w domu”. Książka zabiera nas do wcześniejszych lat życia autora, kiedy to próbuje odnaleźć swoją ścieżkę poza surowymi wymaganiami swojego ojca, który całe życie pragnął, by jego syn został prawnikiem, podobnie jak on, ożenił się i spłodził potomstwo. Marzył również, że Raja będzie w bezpieczny sposób stawiał opór i zaufa osądowi oraz poradom ojca. Syn okazuje się jednak być tytułowym „obcym w domu”, który w sposób naturalny dla dorastania, rozmyje wizję ojca, który na zawsze pozostanie dla syna niedoścignionym. 

„Obcy w domu” w moich oczach jest pisany z jeszcze bardziej osobistą nutą niż „Dziennik czasu okupacji”. To intymny portret siebie i próby szukania sprawiedliwości w opresyjnym systemie, który ostatecznie zamordował jego ojca. To fresk trudnej relacji ojca i syna, od którego trudno odwrócić wzrok, ponieważ niesie w sobie również uniwersalne treści walki syna o akceptację ojca. Nie zabraknie tu oczywiście też obcości we własnym okupowanym państwie. Trzy lata przed narodzinami autora Izrael zmusił rodzinę do opuszczenia ich rodzinnego domu w Jafie. Z cytowanego fragmentu czuć niewypowiedzianą tęsknotę, która nigdy nie opuściła rodziny Rajy. Poczujemy ją i my, to piętno utraconego, które nigdy nie opuszcza żadnego Palestyńczyka, a mi dzięki takim lekturom możemy je bardziej zrozumieć. 

Raja Shehadeh, „Obcy w domu”, tłum. Anna Sak, wyd. 2013, Wydawnictwo Karakter, pierwsze wydanie 2002

Książkę przeczytałam jako ebook. 

John’a Cheever’a poznałam poprzez nową serią opowiadań amerykańskich Wydawnictwa Czarnego, zatem dość późno, ale uważam, że każdy zakopany wstyd czytelniczy, który potem przeradza się w wierny zachwyt nad twórczością autora, jest wart pozyskania nowego czytelnika i odkopania go z przeszłości. Po lekturze zbioru „Wizja świata”, byłam pewna, że pewnego dnia poszukam i nabędę wszystkie starsze wydania jego autorstwa. Tym sposobem trafiłam na jego cztery opowiadania zamieszczone w zbiorze „Wykształcona Amerykanka” wydane w serii Koliber. Ten niewielki zbiór zawiera dwa znane mi wcześniej opowiadania znane z wspomnianej serii Czarnego. 

Pisanie nie przychodziło mu łatwo i swobodnie, można, by wręcz powiedzieć, że tego nie znosił, co nie oznacza, że zrywał ze swoją twórczością. Kiedyś wyznał przyjacielowi: „Pisać opowiadania chce mi się mniej więcej tak samo jak ruchać kurczaki.” Prywatnie bywał dekadencki, niewierny i gorzki. Na swoich bohaterów często wybierał rodziny z klasy średniej. Ton jego pisania jest wypełniony pesymizmem, ale także przyciąga swoimi dziwactwami i chropowatością, która drapie czytelnika. Cheever wyznał, że chciał, by jego proza była równie intensywna jak jego sny i sądzę, że udaje mu się osiągać ten efekt. W snach dzieją się rzeczy, które dla śniącego  są niepodważalnie prawdziwe i logiczne. Właśnie w takie sytuacje, czasami graniczące z brakiem logiki, Cheever wrzuca swoich bohaterów. Jak przykładowy bohater opowiadania „Pływak”, w którym mężczyzna postanawia przepłynąć 12 km przez baseny swoich sąsiadów, co zasysa czytelnika starającego się zrozumieć czy na końcu czeka jakiś sens tych zmagań. Cheever to ciekawy głos w kronice opisu życia klasy średniej, które przedstawia w sposób niekiedy satyryczny i wyolbrzymiony, a w tym zbiorze na celownik obiera wyraźnie kobiety. 

„Wykształcona Amerykanka”, John Cheever, tłum. Maria Skroczyńska-Miklaszewska, wyd. 1974, seria Koliber, wydawnictwo Książka i Wiedza

Książkę zakupiłam w „Antykwariat Lublin”.

„Są zapachy, które go otaczały, zapachy staroświeckiego malarza i coś nieokreślonego, jego zapach, jego kiedyś cielesna obecność na świecie, daleko od chwili, w której to piszę. Kiedy odszedł w czasie jak postaci w starych mitach i opowieściach, ukonkretnił się w zupełnie inny sposób, a mianowicie poprzez intymną przeszłość. I kiedy szukam śladów jego życia, najczęściej zdany na siebie samego, ponieważ niemal wszystko zniknęło, nieraz zastanawiam się, czym jest to coś, co w takim ambiwalentny sposób łączy nas z dziadkami. Czy nieobecnością walki pokoleń, jaką prowadzimy z rodzicami? W przepaści ziejącej nami a nimi znajduje się bój o naszą urojoną indywidualność, a odległość w czasie daje nam iluzję, jakoby tam kryła się większa prawda niż w tym, co wiemy od swoich rodziców. To wielka, potężna naiwność stanowiąca dla nas bodziec do tego, żeby chcieć wiedzieć.” 

Oto książka, która przemawia do nas tak wieloma historiami, że aż trudno wybrać tę najważniejszą. To będzie pierwsze bogactwo tej lektury, ponieważ jestem pewna, że każdego czytelnika poruszy w niej coś innego. Stefan Hertmans musiał udźwignąć wiele z przeszłości, by przelać na papier cały szacunek należyty jego dziadkowi. A ten przed śmiercią poprosił wnuka, by przeczytał jego pamiętnik i napisał książkę o jego losach. Według wnuka siedemnaście lat pracy i ponad sześćset stron ręcznego pisma są wystarczającym dowodem, że jego dziadek był niewolnikiem własnych wspomnień, dlatego zanim książka przedstawi nam I Wojnę Światową z perspektywy okopów i licznych ran poniesionych przez starszego rodem, to nie dziwi, że pisarz w osobie wnuka nakreśli nam najpierw przejmujący obraz nietuzinkowego człowieka, jakim był Martien Urbain. 

„Moja walka z jego pamiecią.” – przepisywanie wspomnień zajęło Hertmansowi ponad rok żmudnej pracy i musiało w nim wybrzmieć, by następnie mógł zdążyć wydać książkę przed rocznicowymi obchodami wybuchu I Wojny Światowej. Ten warsztat pisarski i wielkie przygotowanie widać niemal na każdej stronie tej wybitnej książki. Przeplatanie się pisania nowelizowanego ze stylem pamiętnikarskim sprawiają, że czytelnik czuje się nasycony, nie odczuwa ani przez chwilę znużenia, ale mam nadzieję, że podobnie jak ja, poczuje, że oto czyta książkę, której nie wypuści z pamięci.

Pierwsza jej część poświęcona jest opisowi przygotowań samego autora, ale i przybliża nam postać dziadka, który idąc w ślady swojego ojca, został wybitnym kopistą, który w farbie i terpentynie odnalazł ukojenie po okrucieństwach wojny. Poczujemy dosłownie skąd u dziadka blizny na plecach, poznajemy trudności jego dzieciństwa przeżytego w ubóstwie, wylądujemy z nim na froncie, by zostać też świadkami jego wielkiej, ale niestety niespełnionej miłości. Nie potrafię wybrać czyje pisanie było mi bliższe podczas lektury – Hertmans jako wnuka, czy dziadka Urbaina, którego relacje z frontu sprawią, że poczujecie smród wojny, usłyszycie świst pocisków wraz z wrzeszczącymi rozkazami, by biec na pewną śmierć, której Martien tak wiele razy umknął. 

„Wojna i terpentyna” to intymna lektura, która wpuszcza nas za kulisami życia raptem jednego człowieka, a daje tak wiele przeżyć, że możemy przybliżyć się po raz kolejny do zrozumienia traumy wojny całego pokolenia. Dzięki właśnie takiemu pisaniu, dzięki takiej książce, dzięki takiemu warsztatowi pisarskiemu autora. Cieszy mnie zatem niezmiernie fakt, że Artrage wyda w tym roku również najnowszą książkę Hertmansa „Wejście”.

„Wojna i terpentyna”, Stefan Hertmans, tłum. Alicja Oczko, wyd. styczeń 2024, seria Przeszły/Ciągły, Wydawnictwo Artrage, pierwsze wydanie w 2013

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej. 

Czytelniczy luty czas start!