Zawsze marzyłam, że kiedyś napiszę książkę, niechby i niegrubą, która porwie czytelnika, przeniesie go w inny świat, niedający się zmierzyć ani nawet zapamiętać. (…) że niepostrzeżona pośród chmur będę miała jakiś wpływ na świat – że będę pożyteczna.

Tymi słowami Patti Smith otwiera 88-stronnicowe „Obłokobujanie”. Tradycyjnie prezentuje nam się w swoim znoszonym płaszczu skromności. Nie dosyć, że napisała więcej niż niejedną niegrubą książkę, to wciąż na świat i ludzi wpływ ma niepomierny. Ubrana w białą koszulę zapiętą pod szyję, na którą narzuciła czarny frak udowodniła swą skromność grudniowego dnia 2016 roku. Gdy stanęła przed zgromadzeniem nobliwym, samą parą królewską, i wykonała własną interpretację klasyka Bob’a Dylan’a „A Hard Rain’s A-Gonna Fall”. W drugiej minucie była zmuszona wycedzić słowa przeprosin, ponieważ nerwy i trema na chwilę połknęły jej głos, a gardło wypełniło się wzruszeniem. Gdy po chwili wybuchły dla niej brawa, to sądzę, że nie tylko na zachętę, ale przede wszystkim za jej autentyczność i niepodrabialny talent. Kiedy usłyszałam, że Bob Dylan otrzymał nagrodę Nobla, ogromnie się ucieszyłam, ale zaraz po chwili dosłownie pomyślałam „Teraz czas na Patti”. Zatem, gdy usłyszałam, że Biuro Literackie i Filip Łobodziński wydają „Duszny kraj” – mojej radości nie było końca. Gdy dziś w ręku trzymam „Tańczę boso” i dowiaduję się, że pełna antologia tekstów Patti ukaże się za dwa lata, a sama artystka przybędzie na festiwal literacki „Stacja literatura 22” – nie ma słów, które wyraziłyby ekstazę i dozę dziękczynienia mojej książkowej duszy.

https://www.youtube.com/watch?v=941PHEJHCwU

Zatem jakże ten powyższy cytat zaczerpnięty z „Obłokobujania” melodyjnie współgra z „Tańczę boso” i jego pojemnością. Biuro Literackie w zaledwie kilka tygodni sprawiło, że ten 40-stronnicowy hołd w stronę artystki totalnej ujrzał światło dzienne. Nie ma chyba większego komplementu dla wydawnictwa, gdy sam pisarz chwyta za wydanie swoich tekstów i przyznaje, że to „najlepiej wydana jej książka”.

Zacznę od tego, że takiej książki jeszcze nie trzymaliście w dłoni. Przyznam, jestem laikiem w kwestiach drukarskich, ale wiem, gdy dłonie tulą coś wartościowego pod względem wydawniczym. Ma się wrażenie, że ktoś, kto składał tę książkę, kochał każdą stronę osobno. Moje palce jeszcze nigdy nie raczyły się tak gładkim i jedwabistym papierem. Ale w końcu najlepsi zasługują na najlepsze. Porozmawiajmy też o okładce.

Życie jest przygodą naszego własnego projektu, przechwyconą przez los, i serię szczęśliwych i nieszczęśliwych wypadków. Urodziłam się w Chicago, tętnicy Ameryki, w samym środku blizzardu, po II Wojnie Światowej…

To z kolei słowa otwierające film dokumentalny „Patti Smith – sen życia” i mam wrażenie, że zdjęcie wybrane na okładkę jest jego kwintesencją i wizualną manifestacją. Patti patrzy na nas połowicznie, bo zawsze zostawia miejsce na kogoś jeszcze w sobie. Zaprasza nas do własnych interpretacji. Gdy otworzymy książkę, to usłyszymy pierwsze akordy piosenki „Gloria”:

Jezus poniósł za grzechy śmierć

lecz nie moje

Frank Stefanko, którego zdjęcia dobrano do tej krótkiej prezentacji tłumaczeń piosenek Patti, to jej odwieczny obiektyw, który świadkował niejednemu genialnemu ujęciu artystki. Skromnie wtłoczone między teksty autentyczne rękopisy utworów takich jak „Land Genesis” czy „Pissing in a River”, to nie lada gratka dla wiernego fana.

Porozmawiajmy także o samych tłumaczeniach. Niełatwo tłumaczyć było Dylana, równie proste nie jest chwycenie za teksty Patti, jednak Filip Łobodziński wie jak z piosenki kultowej wycisnąć esencję i przełożyć ją na język polski. Bo jak to sam pan Łobodziński w końcowych słowach ujmuje „Nie mamy w Polsce tradycji przekładów wielkiej poezji anglosaskiego rocka.” Po polsku wciąż milczą Elvis Costello, Carole King, Lou Reed czy David Bowie. Sama Patti w wywiadach przyznaje, że dla niej wiersze są jak modlitwy, zastępują jej wiarę. Że przede wszystkim czuję się pisarką, a nie muzykiem, bo to słowa przychodzą do niej pierwsze. Mi pozostaje podziękować wielce, że pan Łobodziński stał się dyżurnym tłumaczem utworów i artystów wciąż niewyśpiewanych po polsku. Moja dusza dzisiaj śpiewa, a stopy tańczą boso. Wiem, wielu z Was już ubolewa nad tym, że limitowany nakład „Tańczę boso” się wyczerpał, jednak bądźcie cierpliwi, czuję, że Biuro Literackie wyda niesłychaną antologię. Mi pozostaje tym bardziej podziękować za tę perełkę, która wylądowała w moich rękach i osiadła na dnie duszy jako kolejny zachwyt nad osobą Patti Smith.

Zatem na koniec pozwólcie mi na chwilę prywaty. Opowiem Wam historię zakochania. Przyznam się do paru dziwactw, a może zachęcę kogoś, kto jeszcze po twórczość Patti Smith nie chwycił, aby czym prędzej ją nadrobił.

„Obłokobujanie”. „Poniedziałkowe dzieci”. „Pociąg linii M”. Film „Patti Smith-sen życia” (dostępny na http://ninateka.pl/film/patti-smith-sen-zycia-steven-sebring). To niezbędniki dla początkującego w meandrach poetyckości Patti Smith.

Ikona. Legenda. Pisarka. Poetka. Aktywistka. Rockmanka. Piosenkarka. Muza. Moja. Moja osobista bogini sztuki. Ona jej nie tworzy, ona nią oddycha, ona się przetacza w jej krwiobiegu. Nie ona rodzi sztukę, to ona ją urodziła i wiecznie do niej lgnęła. Piszę to i słucham „Shelter from the storm” Bob’a Dylan’a w tle. Jak i „Obłokobujanie”, tak i „Poniedziałkowe dzieci”, dają schronienie przed burzą obojętności i pchają się w płuca tchnieniem osobistości wielkich i prawdziwych artystów.

„Aria do płaszcza, requiem dla kawiarni”. Te słowa z kolei padają w „Pociągu linii M”. Choć Patti zaczyna tę urokliwą książkę słowami „nie jest łatwo pisać o niczym”, to chyba tylko czerstwy czytelnik bez duszy i nuty nostalgii wpadnie na pomysł nazwania tej książki lejącą się bazgraniną o niczym. Otulam się nie raz w wity przez Smith płaszcz niebanalnych wspomnień. Zatapiam się w niesamowitym procesie twórczym ukochanej muzy, która jednocześnie bez wysiłku udowadnia, że jest osobą niepowtarzalną. Nie ma drugiej takiej pisarki, która posiadłaby tak rzadki dar wicia wianków z pięknych słów, by opisać to, co najprostsze i najcięższe. Od rytuału picia kawy i maczania brązowego pieczywa w oliwie, po śmierć najukochańszego.

Swego czasu tak bardzo pochłonęła mnie osobowość Patti, że sama każdy dzień zaczynałam od kawy i rytuały maczania brązowego pieczywa w oliwie. Dziś dzięki „Tańczę boso” – chadzam boso po trawie. Szukam kontaktu totalnego z życiem – taki zapewnia mi tylko Ona. Biblia szczerości.

Patti Smith, Tańczę boso, przekłady Filip Łobodziński, fotografie Frank Stefanko, sierpień 2017, Biuro Literackie