Trudno sobie materię oddechu, jego gęstą obecność wyobrazić. Kiedy oddech, zazwyczaj cichy, przekracza granice dźwięku i, przed chwilą jeszcze głuchy, zaczyna nagle dzwonić, chrapać, rzęzić, łatwiej tę jego cielesność dostrzec czy dosłyszeć: coś jakby skraplało się w powietrzu. Ale czasem widzę czyjś oddech jako długie białe pasmo, taśmę, która mnie przewija i porywa ze sobą – jeśli tylko uda się na nią wdrapać. Wówczas zdaje się, że oddychamy czyimś oddechem; matka leży, głośno, z pewnym trudem oddycha i wsiadam na ten oddech jak do pojazdu; gdzieś mnie prowadzi, unosi i poza nim przez chwilę nie ma już innego świata.
Stali czytelnicy wiedzą, że recenzję często rozpoczynam cytatem z książki, by wprowadzić delikatnie treść, naszkicować język, przykuć uwagę. Ale to też fragment, który i mnie prywatnie jakoś w lekturze zakorzenił. Oddech w eseistycznym „Kontenerze” odgrywa jedną z głównych ról. Powyższy cytat był jednym z tych, który sprawił, ze „wsiadłam” razem z autorem w prywatną czułość jego przemyśleń. Przemyśleń, który złożyły się na zbiór esejów dotyczących odchodzenia bliskich, w tym przypadku matki. Mimo licznych kontekstów literackich, ostatnia publikacja Marka Bieńczyka zdaje się być jedną z najbardziej prywatnych i intymnych. Co najważniejsze – uniwersalnych. Dla kogoś w żałobie, tuż przed żałobą, w jej oddalonej od teraźniejszości trwodze. To jedna z tych lektur, której waga jest ulotna, wymyka mi się, czekała długo od czasu „przeczytana” do „zrecenzowana”. Może mi się znów rozlecieć pod palcami, a ja nieudolnie przeleję wrażenia czytelnicze w to moje skromne miejsce w sieci. Mimo to próbować trzeba, by „Kontener” zaistniał szerzej niż wyłącznie w ramach nominacji do Nagrody Nike. By żaden czytelnik nie bał się czytelniczego „przeczołgania”, ale w miarę sił zasiadł, by zajrzeć, co bieńczykowy kontener w sobie zawiera.
Wsiadłam w treść tej książki jak do pojazdu przenoszącego w eteryczność odchodzenia, która nie płacze wyłącznie za utratą. Ta książka mimo żałobnego tła, usilnie walczy, by żyć i uwypuklać ulotne „teraz”. Oddech tej książki też gdzieś czytelnika prowadzi, unosi, pozornie istnieje świat poza nią, ale odsuwa się na bok w chwili, gdy zagłębiamy się w jej treść. Nie będziecie jej czytać w gwarze, w trakcie przygotowywania posiłku, gdzieś „pomiędzy”. Ta książka sadza czytelnika w fotelu skupienia i każe odczuwać każde słowo, odniesienie, uczucie na osobności.
Canetti podkreślał, że „żyjemy w czasach, kiedy wyjątkowo ujawnia się bezbronność oddechu.” W „Kontenerze” mimo powagi tematu jest coś na wskroś bezbronnego i lekkiego jak oddech wydychany z wolnej piersi. Bieńczyk porusza tak wiele kwestii, rozpatruje odchodzenie pod każdym kątem. Jednym z fragmentów, który na pewno uderzy w czytelnika będzie ten o butach, które autor kupił 20 godzin po śmierci matki. Mówi o nich, że „były jak stacja pośrednia między nocą, kiedy odeszła, a dniem następnym i kolejnymi.” Ta książka jawi mi się jak stacja pośrednia między każdą śmiercią kogoś bliskiego. Bieńczykowi po śmierci matki wyostrzają się wszystkie zmysły. On wszystko „uczłowiecza”, aby opowiedzieć o tym, co pojawia się w wyobraźni, myślach i przed oczami, gdy odchodzi ktoś najbliższy.
Autor pisze coś pomiędzy pracą naukową, wewnętrznym monologiem, a jednocześnie odrabia zadanie domowe z żałoby. Choć sam nie umie powiedzieć o sobie, że „jest bądź był w żałobie.” Dywaguje nad językowymi składnikami słów „żałoba” a „zmartwienie”, z tym ostatnim utożsamiając się bardziej. Przeciwstawia swoje odczucia i przemyślenia z innymi wielkimi pisarzami i myślicielami. Przykładowo, jak to do określenia „żałoba” równie niechętnie odnosili się Roland Barthes i Marcel Proust. Mimo licznych odniesień do treści innych twórców, autor idealnie wyważa to, co na wskroś intymne z tym, co uniwersalne. Jak wtedy, gdy pisze o wyostrzaniu zmysłów i samego siebie. Analizuje uczucie euforii. Określa nim stan po stracie, w którym człowiek nie poznaje samego siebie. Gada choć jest milczkiem, pędzi choć „inaczej raczej truchta”. Jakże plastycznie odnosi się do wspomnianego już oddechu. Wspomina przy tym zmagania samego Thomasa Bernharda z oddechem. Bieńczyk nagle dostrzega cielesność oddechu. Tak, jak przykłada się usta do lusterka, które po chwili paruje, tak oddech ma dźwięki: dzwoni, chrapie, rzęzi. Czasami jest jak „długie białe pasmo, taśma, która go przewija i zabiera ze sobą.” Możemy ulec wrażeniu podczas lektury, że oddychamy czyimś oddechem.
Bieńczyk ponownie odnosi się do butów, ale tym razem umiejscawia je na pogrzebach i oddaje się ich uważnej obserwacji. „Są narzędziem żałoby” – jak sam mówi. Byłam zaledwie na 30 stronie lektury, kiedy obezwładniło mnie wrażenie obcowania z wybitnie dojrzałym dziełem, zwieńczeniem. Autor tak uniwersalnie potrafi uczynić ze wszystkiego „narzędzie żałoby”. Jak nawet niespodziewanie inaczej potrafi brzmieć słowo „mięso”, gdy matka o nie woła. Wołacz o życie. To jednocześnie „pragnienie, pożądanie, rozkaz, tęsknota”. Pięknie też pisze o snach, które przypominają nam o zmarłych. Są jak pełzające poczucie winy: „można było wezwać innego lekarza, przychodzić wcześniej i wychodzić później”. (trochę się tu rozpadłam podczas lektury). Sny ze zmarłymi to „najwyższe próby rzeczywistości, przed dotarciem do której za dnia się bronimy, ustawiając przeszkody między jawą, a nami.”
Mój zachwyt nad umiejętnością przekraczania granic tematycznych i łączenia ich ze sobą w logiczną całość przesunął się dalej, gdy poprzez zapiski Barthes’a po śmierci jego matki, Bieńczyk zastanawia się wspólnie z nim czym jest pisanie. Zwłaszcza to usilne pisanie po śmierci bliskiej osoby. Czy to wciąż literatura? Czy to szaleństwo czy „porażająca powaga zawodowca?” Ostatecznie „pozostaje wierny pismu jako jedynej obok matki rzeczywistości, pismo jako syn matki” – piękna myśl. Nieśmiertelny pomnik, wyjęty z egzystencji. W wywiadzie udzielonym Onet.pl, autor mówi: w każdym siedzi matka, zwłaszcza w każdym facecie. W tej samej rozmowie z Emilią Padoł autor przyznaje, że pisanie o matce to wręcz osobny podgatunek męskiej literatury. Kobiety miewają gwałtowniejsze relacje ze swoimi matkami, dlatego ich literatura bywa ostra, trzeźwa, mniej sentymentalna.
Ujmowałoby to wartości tej lektury, gdybym nazwała ją sentymentalną czy ckliwą. Bieńczyk przecież pokazuje nam, że „śmierć przynosi w ofierze fragment”. Podkreśla swoistą fragmentaryczność śmierci. To jak tnie chwile życia na kawałki. Sprowadza nas do uważności. Odwzorowuje to idealnie opisując czapkę, jaką założyli matce na głowę, gdy ostatni raz przyjechała po nią karetka. „Czapka uwydatnia proces znikania”. Dużo „fragmentów” we mnie drzemie, a ta lektura je obudziła. Już bez złości, ale dojrzale. Co ta lektura zrobi z Wami?
Autor pyta też dla kogo jest pogrzeb. Skleja patchworkowe obrazy ostatnich chwil. Szuka odniesień. Jak wtedy, gdy studiuje przypadki pisarzy opisujących „pukanie do nieba bram”. Przywołuje ostatnie słowa pani Bovary, Kurtza z „Jądra ciemności” czy osobistych doświadczeń Prousta i Barthes’a. Jak te ostatnie słowa potrafią boleć, zawisnąć w powietrzu. Wbijać się jak cierń. Porusza też kwestie niejakiej infantylizacji odchodzących. Jak odbiera się im ich inteligencję. Naiwnie wierzymy, że wychodzenie naprzeciw potrzebom coś zmieni: „przymusić do kolejnej szklanki wody”. Od tego dochodzi też później do wniosku, że „opieka bierze górę nad zaopiekowanym”. Zapychamy odchodzącym informacjami, a może lepiej dać im wolność własnych majak i snów. Bieńczyk wyznaje jak potrafi mówić wyłącznie do ojca nad grobem, bo jego Bóg był bardziej swojski. Do matki nie umie, tak jak i za życia nie umiał. Filozoficzne rozważania i odniesienia ustawicznie przeplata nagle czymś tak osobistym, że nagle czytelnikowi brakuje powietrza i musi zrobić przerwę w lekturze. Niosłam swój oddech na tej książce.
Bliscy niekiedy kładą się przy zwłokach, próbując je ogrzać czy przejąć ich chłód. Mówi wtedy: „Kiedy odchodzi nasz bliski, chcemy stawać się dla niego matką, a matki mają instynktowny zwyczaj kładzenia się przy swoich dzieciach, czuwania w tej samej co one pozycji.” Mam wrażenie, że właśnie to robi Bieńczyk tą książką. Kłania się, kładzie się w pozycji czuwania nad pamięcią matki. Staje się też dla niej matką w jej ostatnich chwilach bez sentymentalizmu, wypominalstwa, ckliwości czy interesowności.
Lecz któregoś dnia zobaczyłem lepiej niż kiedykolwiek niewidzialność. Snuła się po korytarzu i pokojach jak zagęszczone powietrze. (…) zawsze trudno jest zrozumieć, dlaczego ktoś z kimś się wiąże, ktoś kogoś kocha, lecz tu otwierało się morze uczucia nie do pojęcia. Ten poszarzały, pomarszczony facet i ta stara, półprzytomna kobieta z ręką nabrzmiałą od zastrzyków. Im bardziej ich ciała ukazywały swą nieapetyczność i grozę, tym bardziej niewidzialność rosła. Aż chwilami, wydawało się, wypierała śmierdzącą neutralność szpitalnych korytarzy, by po paru minutach znów jej bezradnie ulec. Czułem jednak, jak na tych kilka minut wybucha i jest. To była niewidzialność więzi, przezroczystość mikrowspólnoty.
Żaden fragment nie dotknął mnie jak ten. Dlaczego? Chwyta niewidzialność, niewymowność nie tyle co samej żałoby, ale umierania. Którą świadkowie śmierci ujrzą później w dotkliwych wspomnieniach. Tę ulotność wyparowującej powoli więzi na szpitalnych korytarzach, którą przytłacza zapach leków i sterylności gryzący się ze znajomymi zapachami bliskich. Bieńczyk pisze książkę nienapisaną. Zapewne dla niektórych będzie zbyt ciężka, dla kogoś nieprzysiadalna, a dla jeszcze kogoś zbyt pompatyczna, wysadzana patosem i melancholią (choć z wywiadu z autorem dowiemy się, że dla odmiany wystrzegał się używania przymiotnika „melancholijny” jak tylko mógł). Nic innego mi jednak do pana Bieńczyka nie pasuje. Uderza trafnie w struny wspomnień i koresponduje z kakofonią około-śmiertnych skojarzeń. Onieśmiela rozmachem. Ja tylko bezradnie ulegam.
Marek Bieńczyk, Kontener, październik 2018, Wielka Litera