Stanisław Łubieński jest wściekły. Chyba można śmiało tak powiedzieć. Wściekły i od jakiegoś czasu „ekologiczne znerwicowany”, jak sam to nazywa. Zaczęło się od niepozornej, brudnej skarpetki na plaży. Można się śmiać, że jak to? Po prostu skarpetka? Nie to uwięzione zwierzę w plastiku walczące o oddech? Głowa ptaka utkwiona w butelce? O to właśnie chodzi. Wystarczy chwila, ostatecznie to przecież może być cokolwiek. Nic na świecie nie denerwuje mnie osobiście tak, jak śmieci pozostawione w lesie lub nad moją ukochaną Wartą. Lubisz łowić rybki, obcować z przyrodą, grillować, ale czy naprawdę musisz po sobie zostawiać CAŁEGO grilla, butelki, pieluchy, opakowania i wszelkie resztki? Ludzie nie znają litości, w poważaniu mają, że to Nadwarciański Park Krajobrazowy. Nigdy tego nie pojmę. Nie pojmę skali i rozmachu głupoty, jakimi ludzie się „wykazują” jeśli chodzi o pozostawiane po sobie śmieci i miejsca, w jakich postanawiają to robić. Czy lektura Łubieńskiego uspokaja? Daje nadzieję, zapala światełko na końcu tunelu? Czy zasypuje go toną bezsilności przysypaną przez jeszcze większe stosy odpadów?
Jakiś czas temu media obiegło zdjęcie wychudzonego wilka z plastikowym słojem na głowie. Potem był słowacki niedźwiedź w metalowej bańce i wrocławska sarna w plastikowej butelce. Duże, charyzmatyczne zwierzę, całkowicie bezradne, skazane na śmierć przez naszą bezmyślność – takie sytuacje budzą gniew i zapadają w pamięć. Ale kogo obejdzie kilkaset żuków leśnych, które utknęły w kanistrze po oleju samochodowym porzuconym na poboczu? Śmieci i uwięzione w nich bezkręgowce czy malutkie gryzonie to niszowy temat. Wiadomo, że kiedy ktoś idzie na biologię, marzy raczej o badaniu życia społecznej wilczej watahy, jadłospisie niedźwiedzi lub zdolnościach kognitywnych małp naczelnych. Wszyscy w dzieciństwie oglądamy te same filmy przyrodnicze, mało kto rodzi się z pasją do fitoplanktonu czy briologii. Urok skoczogonka, który rozkłada martwą materię organiczną, jest dość subtelny, nieoczywisty i objawia się wybranym.
Tak, jak Łubieński odnosi się do walorów skoczogonka, tak samo ja mogę się odnieść do tego, co dowiedziałam się z jego książki. To o czym pisze było dla mnie do tej pory jedynie subtelnie widoczne, wiele rzeczy było nieoczywistych i objawiały się jedynie osobom mocno zaangażowanym. Obecnie media coraz częściej donoszą o pozostawionych jeszcze liczniej śmieciach. Kwarantanna wykreowała nowe rodzaje śmieci, bezmyślności i bezczelności. Dlaczego udajemy, że las jest przez nikogo niezamieszkały, więc daj nam to prawo go zanieczyszczać? Jak ludzie mogą nie pojmować, że nadchodzące lato będzie wypełnione wichurami, burzami, wyładowaniami atmosferycznymi z naszej własnej winy? Ale wróćmy do Łubieńskiego i jego złości oraz poczucia bezsilności. Bo autor absolutnie się nie ukrywa. Jest aktywny. Niepozorna skarpetka uruchomi falę poszukiwań i nie pozostawi na nas suchej nitki. To nie jest kolejna książka „poradnik” czy taki wyłączny „wytykacz błędu”. Autor każdy kolejny rozdział prezentuje za pomocą śmiecia, który znalazł, a ten stał się inspiracją do kolejnego eseju pełnego adekwatnych danych i analiz, ale również osobistych odczuć. Będzie o tym jak wielcy zwalają winę na malutkich, czyli na nas. O rodzajach śmieci, ich rozmieszczeniu i nieuchronnych konsekwencjach. Stanisław Łubieński potrafi pisać tak, że kluczy między osobistą krucjatą a wartością eseju. Jest zaangażowany. Jak inaczej napisać książkę o tak gwałtownie narastającym problemie?
I teraz ja tym bardziej jestem wściekła, ponieważ Łubieński uprzytomnił mi boleśnie bezcelowość moich poczynań. Tak, jak autor, oszczędzam wodę pod prysznicem, ubolewam nad częstotliwością spuszczania toalety, wiecznie zastanawiam się nad segregacją, wkurzam niemiłosiernie na śmieci w lasach, gaszę światło kiedy tylko mogę, by nie zanieczyszczać świata sztucznym światłem i bezużytecznie tracić energię. A tu przychodzi Stanisław z „Książką o śmieciach” i nie pozostawia złudzeń – w końcu zginiemy pod stertą śmieci i zanieczyszczeń. Koniec i kropka. Nie zapłonie promyk na nadziei, na końcu tunelu nie czeka światełko. Wiemy to, a i tak dążymy do największej katastrofy ekologicznej w dziejach.
Jest ciemno, ale nie czarno, przez okno wpada światło z telewizora sąsiada. Wszystkie te obsesyjne myśli powoli milkną, a ja słyszę tylko, jak w kuchni cicho szemrze lodówka, a obok łóżka świeci dioda ładowarki od lampki rowerowej. Mruga spod łóżka uśpiony komputer. W kaloryferach ciurka woda ogrzana ciepłem z elektrowni węglowej. Ciężko śpi się w cieniu katastrofy. Codziennie nowe badania, coraz bardziej niewesołe prognozy, szokujące zmiany perspektywy. Codziennie zderzenie tego, jak jest, z tym, co nam się zawsze wydawało.
Uwaga, ta książka grozi czymś, co nazwał sam autor – nerwicą ekologiczną. Ciężko się śpi w cieniu lektury tej książki. Ze względu na wybuch pandemii premiera tej książka przesunęła się o parę miesięcy, dzięki czemu Łubieński mógł być jeszcze świadkiem tego, co się dzieje ze śmieciami podczas światowej kwarantanny. Ja już też nie mam złudzeń – świata nigdy nie uratujemy, zabijamy go już ostentacyjnie i w zastraszającym tempie. Tyle widzimy, a wciąż tak mało robimy. Czuję się robiona balona, nieważne co zrobię dobrego dla środowiska, to i tak wielkie koncerny i zakłady utylizacji nigdy nie zrobią swojej części roboty, a walka o dobro naszej planety zawsze będzie przegrana. Ta książka niestety też świata nie zmieni, ale na pewno wznieci ogień złości i szerszej wiedzy. Może nie zmieni świata, ale można kilku ludzi? Może warto się nabawić tej nerwicy ekologicznej i przeczytać „Książkę o śmieciach”.
Stanisław Łubieński, Książka o śmieciach, czerwiec 2020, Wydawnictwo Agora
Pamiętam jak byłam mała i tata kupił mi loda a ja z ucieszonym pycholem otworzyłam go i wyrzuciłam papierek na ziemię. Tata pierwszy i ostatni raz na mnie krzyknął wzburzony tym co zrobiłam, musiałam iść podnieść papierek i wyrzucić do kosza. Wtedy zaczął się wykład o szanowaniu ziemi. Nigdy więcej żadnej papierek czy inny śmieć nie trafił w nieodpowiednie miejsce. Co najlepsze po spotkaniach na świeżym powietrzu zbierałam śmieci po innych, aż im samym było głupio. Zmieniłam kilku.
Ta nerwica czasem i mnie dopada, zwłaszcza pod kątem rodzicielsko-pokoleniowym. Niestety, znaczna część ludzi pozbawiona jest edukacji, wyobraźni albo po prostu ich horyzont kończy się na czubku własnego nosa i teraz musimy sobie odpowiadać nie na pytanie „czy”, ale „jak szybko” i „w jaki sposób”.