Dawno nie spotkałam się z książką, która na Lubimyczytac miałaby tak skrajne opinie. Są osoby, które nie dotrwały do 50 strony, zgubiły się w gąszczu postaci i wynudziły się. Wielonarracyjna gęstość po prostu nie jest dla nich, co nie znaczy, że „Staroświecką historię” trzeba interpretować tak płytko i przekreślać jej walory, tylko dlatego, że jest czytelniczym wyzwaniem. 

Magda Szabo otrzymała propozycję od wydawcy, by napisać powieść o swojej matce, początkowo niechętna, przeobraziła ten pomysł w arcydzieło, które opowiada historię jej przodków na tle równie burzliwej historii Węgier. Nie ukrywam, mnie początkowo również trudno było wgryźć się w ten kalejdoskop postaci i faktów, ale gdy już się wgryzłam, to nie mogłam się oderwać. Szabo w niesamowity sposób przeplata formę pamiętnika i powieści, gdzie odtwarza losy swojej matki Lenky Jablonczay, która została oddana na wychowanie swojej babce, a swoich rodziców szczerze nie znosiła całe swoje życie. Szabo nie oszczędza nas w ilości faktów, którymi nas zalewa, możliwe, że wielu nie zapamiętamy, ale szczerze, historia rodziny Szabo jest tak rozległa, skomplikowana, pełna bólu, goryczy i namiętności, że ta powieść musiała powstać i nas czytelniczo pochłonąć. Jest to na wskroś węgierska literatura, nie tylko ze względu na swój wyjątkowy styl narracyjny, ale też liczne odniesienia do wydarzeń politycznych. 

Ta powieść to wyjątkowa saga rodzinna, która jednocześnie pokazuje jak dziedziczymy traumy, mam wrażenie, że Szabo dzięki stworzeniu tego monumentalnego dzieła, sama musiała wiele przepracować. Przygląda się swojej rodzinie z bezwstydną lupą w ręku, jednocześnie unikając osądu, a swojego dziadka, ojca Lenke, można powiedzieć, że „autora” ciężkiego dzieciństwa matki, mogłaby spokojnie surowo osądzić. To bezstronne podejście zasługuje na uwagę, ale nic tak nie zachwyca jak plastyczność języka Szabo. Niektórzy nazywają ją najlepszą powieścią w dorobku autorki i wcale im się nie dziwię. Musicie sobie jednak dać cierpliwość na pierwsze sto stron i absolutnie się nie poddawać, bo ominie Was dzieło na miarę „Stu lat samotności”. 

„Staroświecka historia”, Magda Szabo, tłumaczenie Krystyna Pisarska, wyd. 1981, Państwowy Instytut Wydawniczy, pierwsze wydanie 1977

Książkę zakupiłam na Allegro. 

Mokradła. Jak tu wszystko się przenika, węszy, łączy się ze sobą, przeplata, wyrasta jedno na drugim i jedno po drugim. Piękna, wielopokoleniowa powieść, która wrosła we mnie niczym opisywana w nim przyroda. Wielka to siła literatury, która pcha cię ku dzikości, oddala od miasta i przenosi w krainę reniferów leśnych, żółtego storczyka, rzecznych zjaw i gospodarstwa, które wychowa wiele pokoleń i będzie świadkiem wielu związków, rozpadów i wojen. 

Nevabacka jest gospodarstwem, która skupia w sobie jak w soczewce wszystkie ludzkie relacje, emocje, zależności pomiędzy człowiekiem i naturą. Pokolenia żyjące blisko natury i te, które uciekają do wielkiego świata, by oddychać pogonią i harmidrem miasta. Pięknie było nią skończyć wakacje. Rozsiadłam się w tej powieści, jak rozsiadam się w lesie. Oddałam się jej dźwiękom, istotom, szumom i waśniom. Urzeka tutaj ilość postaci, które absolutnie nie męczą, ale zachwycająco się miedzy sobą przenikają. Córka, która pragnie zostać nauczycielką. Ojciec, który traci syna. Wdowa, która walczy z panującym głodem. Na pewno wiele z tych postaci zagości w waszych sercach na dłużej. 

Co urzeka w „Mokradłach” to nie tylko rozmach narracyjny, ale forma klamry, którą poruszający rozpoczyna i zamyka powieść. Autorka przeprowadza nas też przez cztery stulecia dziejów, ale też języka. Stopniowo uwspółcześnia się nie tylko pogląd ludzi na życie w mokradłach, ale też język używany przez autorkę. Pierwsza część wydaje się bardziej ludowa, porusza temat starych wierzeń i zabobonów, leśnych i wodnych zjaw, które niekoniecznie straszą, ale udzielają lekcji człowieczeństwa. Dalsza część powieści przesuwa się w czasie, by zestawić odwieczną walkę człowieka i postępu z naturą. Wszystko wydaje się tutaj szczegółowo przemyślane i zgrabnie poprowadzone. 

„Mokradła” wybrzmiewa jako epopeja oddająca hołd naturze i przypomina o życiu w jej bliskości. Jest też przestrogą, która przypomina nam, że nieważne jak daleko chcemy uciec od lasu w stronę miasto, to natura zawsze wzywa, zatrzymuje, oddaje z wdzięcznością, gdy żyje się z nią w zgodzie. 

„Mokradła”, Maria Turtschaninoff, tłumaczenie Agata Teperek, wydanie sierpień 2024, Wydawnictwo Poznańskie, Seria Skandynawska, pierwsze wydanie 2024

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Uświadomiłam sobie, że zarówno Maria, jak i ja uciekamy w XXI wieku całkiem tak, jak George Sand, nosząca też imię Amantine, uciekała w XIX wieku, Maria zaś, nosząca też imię Zama, szukała miejsca do odpoczynku w wieku XX. Uciekałyśmy od kłamstw ukrytych w języku polityki, od mitów o naszej naturze i roli w życiu. Prawdopodobnie uciekałyśmy również od własnych pragnień, bez względu na to, czego dotyczyły. Lepiej było zbywać je śmiechem.”

Deborah Levy jako dziecko zapominała, że myśli się też na głos, a nie do środka. Częściej spisywała, co myśli, zapominając artykułować swoje myśli również mówiąc. Piękny to wstęp do życia, w którym od najmłodszych lat dorastała do zostania pisarką. Urodziła się w RPA otoczona często napisami typu: „Dostępne tylko dla rasy białej”. Pierwsze co zapełniała swoim słowami były serwetki. A młoda Levy miała o czym myśleć, nie tylko gdy jej ojca zamknięto w więzieniu w czasach Apartheidu. 

Urzekł mnie płacz ogarniający Levy, nie gdy zjeżdża ruchomymi schodami, ale gdy podjeżdża nimi w górę. Ta pokrewna doza wrażliwości od razu się we mnie rozgościła od pierwszej strony. Levy wsiada do samolotu na Majorkę, gdzie już kiedyś przebywała, by zrewidować siebie. Tu zaczyna snuć opowieść o swoim dzieciństwie i pierwszych ucieczkach od świata i jego traum. Tu wszystko jest ze sobą połączone, ruchome schody, Majorka, dzieciństwo, wszystko siebie nawzajem wzywa i prowokuje do rozmyślań o własnym głosie, jego sile i słabościach, próbach samostanowienia i pierwszych prób pisarskich na serwetkach. 

Levy przeprowadza nas przez zakamarki, w których tworzyła swoje książki. Zaglądamy do szopy, którą wynajmowała od zmarłego poety, gdzie wdowa umożliwiła jej spisanie trzech powieści. Porusza też ilość literackich odniesień i inspiracji. Zaglądamy w życie Levy niczym we „Własny pokój” Virginii Woolf. Przebywamy z nią w Paryżu na stypendium i jej analizowaniu znaczeń nieruchomości w jakich przebywała. Niekiedy czytamy wspomnienia i rozważania autora, w którymi trudno się utożsamić, ale jest coś uniwersalnego w tych na wskroś ludzkich rozmyślaniach o samostanowieniu, walce o przetrwanie w trudnym zawodzie pisarki, gdzie droga ku rozpoznawalności bywa wyboista i nierówna. 

„Koszty życia”, Deborah Levy, tłumaczenie Anna Gralak, sierpień 2024, Wydawnictwo Czarne, pierwsze wydanie 2018

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

Tempo wydawania wydawnictwa Artrage jest do pozazdroszczenia. Pozycje, które wydają w każdej swej serii czynią je trudnymi do przeoczenia. Nie inaczej jest z najnowszą książką w serii „Przeszły-Ciągły”, która przybliża nam losy prawdziwych postaci, które przenoszą nas w ciekawe życiorysy i fragmenty historii świata. Sem-Sandberg znany jest polskim czytelnikom z takich książek jak „Burza”, „Biedni ludzie z miasta Łodzi” czy „Wybrańcy”, nie ukrywam, że absolutnie nie połączyłam go z tymi tytułami, gdy chwytałam za „Ocean”. Zmiana wydawcy zdecydowanie działa na korzyść. 

„Ocean” zabiera nas w podróż po wygnaniu i tułaczce Jean-Jacques’a Rousseau, który swoimi dziełami doby oświecenia wzniecił ciekawość, ale i wzbudził nienawiść. Pogląd mówiący o tym, że dziecko powinno najpierw zrozumieć i poznać kim jest, a dopiero potem zdecydować czy wierzy w Boga przysporzył mu sporo wrogów. Jego książki palono, niszczono, a jego samego wypychano z jednego miejsca w drugie. 

Ocean staje się tutaj trafną metaforą gęstej atmosfery, w której tonie Rousseau. Prześladują go nie tylko osoby nieakceptujące jego poglądów, ale i jego własna przeszłość oraz trawiąca go choroba. Nie przysparza mu również sympatyków obecność Therese w jego życiu. Gosposi, która staje się matką jego nieślubnych dzieci wychowujących się z dala od rodziców. Rousseau osiadając w każdym miejscu, w którym ktoś zgadza się go gościć, oddaje się pasji botanicznej.  „Ocean” wybrzmiewa tutaj jak głębia demonów, która pochłania geniusz filozofa. Sem-Sandberg zgrabnie przywołuje przeszłość twórcy oświecenia, wciela się w jego mroczne dni i odwzorowuje je z przekonywującą dokładnością. 

Na razie nikt nie pokonał mojego ulubieńca w serii, Stefana Hertmansa, a czy Wy już macie swojego faworyta książkowego w serii Przeszły-Ciągły?

„Ocean”, Steve Sem-Sandberg, tłumaczenie Przemysław Pożar, wydanie wrzesień 2024, Wydawnicwto Artrage, seria Przeszły-Ciągły, pierwsze wydanie 2022 

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej. 

Marta Dzido w swoim najnowszym zbiorze opowiadań ponownie oddaje głos kobietom. Często robi to w sposób, który przemawia do wielu kobiecych serc. „Babie lato” wydaje się być idealnym tytułem na ten schyłek jesieni, który idealnie odzwierciedla wiele „schyłków” w życiu bohaterek tych krótkich form. 

„Babie lato” razem tworzy hymn ku sile kobiet. Dla tych, które jej nie mają, dla tych, które gdzieś ją utraciły, bądź ktoś ją im odebrał w rezultacie aktu przemocy. Przemawiają tutaj kobiety w różnym wieku, w różnych okresach życia, po różnych przeżyciach. Przewinie się tutaj temat gwałtu, oszustwa internetowego, Strajku Kobiet, afirmacji ciała, jak i blizn, które zostają na nas i w nas. 

Te krótkie opowiadania w jednych zostaną na dłużej, u innych mogą szybko zniknąć. Były opowiadania, które delikatnie się we mnie tliły, jak to o udziale w Strajku Kobiet, ale były też takie, które odbijały się ode mnie pustym echem. Tym razem Dzido nie rezonuje we mnie, język mnie przy sobie nie zatrzymał ani treści nim przekazywane. Niektóre powtarzalne frazy nie dodawały żadnego efektu. Autorka bywa liryczna, by za chwilę gdzieś to zgubić. To niestety nie jest „moje babie lato”. Przewiduję, że będzie to książka, której odbiór będzie zależał od właśnie tego poczucia pokrewieństwa. Zdecydowanie bardziej przemawiały do mnie te opisujące traumy, nie mogłam się odnaleźć w tych, które zabarwiały się słodyczą. 

Widzę jednak, że bookstagram nie przechodzi obok tego zbioru obojętnie, więc nie ma się co zniechęcać. Czasami taka maruda jak ja musi się przytrafić. 

„Babie Lato”, Marta Dzido, wydanie wrzesień 2024, Wydawnictwo Relacja

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

Kasprzak udowadnia swoim debiutem prozatorskim, że słowa nie tylko kotłowały się w niej od lat, ale wręcz wirowały. Otwierając tę książkę godzimy się na karuzelę emocji, miraż słów, splot destrukcyjnych zdarzeń w życiu pewnej polskiej rodziny przeplatany niewątpliwie świetnym poczuciem humoru, absurdem i sarkazmem autorki. Jednak z całego tego procesu obśmiewania, bombardowania komicznymi frazami, wypełza mrok, osiedlowa degrengolada, alkoholizm, dożywanie ledwo do pierwszego każdego miesiąca. Nie zabraknie też surrealizmu w tym świecie osadzonym w serowym Sierpcu, ale wszystko to będzie wyważone, nic siebie nawzajem nie przytłoczy i nie zmęczy nas czytelniczo. 

Młoda narratorka jest pewna, że pewnego dnia umrze na średniość. Urodzona pomiędzy religijną starszą siostrą, która skrywa swoje grzeszki a bratem, który wolałby być siostrą. Uroczona z ojca alkoholika, niespełnionego rzeźbiarza, i matki, pielęgniarki, której kieliszek też nie jest obcy. Nie spodziewajmy się jednak, że czeka nas tu tylko obśmiewanie polskiej rzeczywistości. Znajdzie się tutaj miejsce na analizę dzisiejszych bolączek, ale i wgląd w przeszłość w każdej z postaci, co czyni ten debiut tym bardziej wartościowym. 

Ta książka to znacznie więcej niż kalejdoskop językowy doprawiony ironią. Kasprzak przekonywująco opisuje doświadczenie dorastania w rodzinie alkoholowej, ale najbardziej zostaną we mnie wszystkie lęki towarzyszące dorastaniu narratorki. Towarzyszymy jej kiedy pierwszy raz menstruuje, gdy dowiaduje się co oznacza słowo „aborcja” rymującą się ze słowem „dewocja”, od podstawówki po liceum, gdzie „śmierdzi”, ale jest dużo tematu śmierci. Jesteśmy obok, gdy uświadamia sobie, że planeta smaży się od gazów wypuszczanych przez krowy i betonozę polskich miast. Może to wszystko brzmi jakby już gdzieś było, ale uwierzcie mi, w pisaniu Kasprzak nie ma nic wtórnego. Jest niewątpliwie oryginalna. Przeczytałam w tym roku parę debiutów, niewiele z nich we mnie zostanie, Kasprzak i jej serowa rewolucja zajmą jednak z pewnością miejsce w mym czytelniczym sercu.

”Wydrąż mi rodzinę w serze”, Aleksandra Kasprzak, wydanie wrzesień 2024, Biuro Literackie

Książkę otrzymałam jako prezent od wydawnictwa.

Twórczość Rankova do tej pory jakoś mi umykała, aż w końcu w moje ręce trafiła „Klinika” i cóż to było za udane spotkanie. W swojej najnowszej powieści autor zabiera nas do kliniki wraz ze swoim bohaterem, który desperacko oraz uparcie próbuje dostać się na wizytę do znamienitego profesora psychiatrii. Istnieje jednak znaczący problem. Zlokalizowanie gabinetu profesora graniczy z cudem, jest niczym tajemnica poliszynela wśród personelu. Niektórzy mówią, że na piętrze drugim, inni, że na czwartym, aż nagle okazuje się, że profesor już wyszedł w pośpiechu i wyjechał do Wiednia, wróci jutro. Narrator dosłownie dobija się drzwiami, oknami i wszelkimi podstępami. Próbuje też swoich sił zamieniając kilka słów z różnymi członkami personelu, licząc na to, że zdobędzie wiedzę umykającą innym pacjentom, a która przybliży go do wizyty. Rozmawia z palaczem z kotłowni, recepcjonistką, asystentem profesora czy pacjentką. Wszystko po to, by odtworzyć enigmatyczny klucz, według którego profesor przyjmuje pacjentów. 

Rozmawiając z napotkanymi osobami narrator przegląda się różnych aspektom swojego życia jak w lustrze i stopniowo sam poddaje się analizie, zabieg, który szczególnie przypadł mi do gustu w tej iście kafkowskiej powieści. Niekiedy intymne pytania zadawane przez osoby przebywające w klinice przybliżają narratora do samego siebie. 

„Klinika” w swoim tańcu absurdu zadaje wiele istotnych pytań. Czy specjalistyczna opieka jest łatwo dostępna dla każdego? Czy człowiek z traumą ma priorytet w świecie biurokracji? Czy może to rozmowa z drugim człowiekiem przynosi upragnione ukojenie? Można czytać ją metaforycznie bądź dosłownie, a oba sposoby interpretacji przyniosą nam czytelnicze nasycenie. Jedno jest pewne, „Klinikę” czyta się sprawnie, język jest płynny, by odciążyć znoje narratora w jego pogubieniu. A zakończenie sprawi, że będziecie zbierać szczękę z podłogi!

„Klinika”, Pavol Rankov, tłumaczenie Tomasz Grabiński, wydanie wrzesień 2024, Wydawnictwo Książkowe Klimaty, pierwsze wydanie

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej. 

Muszę przyznać, że z powieścią Lubińskiej miałam lepsze i słabsze momenty. Miałam problem na przykład z pierwszym zdaniem powieści: „Nazywam się Natalka i nie mogę spać.” Na wstępie od razu rozdrażniła mnie „Natalka”, taka infantylizacja imienia czasami coś we mnie zapala i potrafi mnie oddalić od narracji. Ze strony na stronę zaczęłam jednak przeglądać się we wrażliwości narracyjnej i całego zamysłu na tę powieść. Ja też przejmuję się losem morsów, które nie mieszczą się na małych wysepkach lodu i nie mają wytchnienia w wiecznej tułaczce po mroźnych wodach. Dzięki narratorce poznałam wiele bolączek naszych czasów i ich nazw. Teraz wiem co to doomscrolling i zorientowałam się, że sama go czasami uprawiam. Stopniowo przechodziłam na stronę świata stworzonego przez autorkę. 

Paradoksalnie ta książka może mieć wielką siłę terapeutyczną. Z początku nie wiedziałam jak się czuję czytając ją. Czy mnie drażni czy zaczyna nabierać sensu w swym absurdzie. Niektóre chwyty literackie nie zawsze potrafią przemówić do każdego. Tak niewątpliwie może być w przypadku, gdy nasz lęk przeradza się w człowieka z krwi i kości, który nagle z nami mieszka, sypia z nami, chodzi na randki, podejmuje pracę. Okazuje się jednak, że postać stworzona przez wyobraźnię Lubińskiej i proces, które obserwujemy stopniowo nabiera sensu i przestaje być wyłącznie absurdalnie zabawny bądź irytujący. Bo uwierzcie, Maria, jak i Natalka, potrafią być momentami wyjątkowo irytujące, jak i dla siebie nawzajem, tak i dla czytelnika. Nie da się jednak odmówić Lubińskiej odważnego i niebanalnego podejścia do tematu zdrowia psychicznego. Tym bardziej, że książka napisana jest spójnie, nie rozmywa się językowo, nie męczy, ale zadaje istotne pytania o zaburzenia lękowe, ich intensywność, próby walki i porażki oraz pokojowej koegzystencji ze swoimi wewnętrznymi demonami. 

Tytułowa Maria może być manifestacją wszystkich lęków naszego pokolenia, co myślę przykuje uwagę wielu czytelników. 

„Powiedz wszystkim, że zabiłam Marię”, Monika Lubińska, wydanie październik 2024, Wydawnictwo W.A.B.

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej. 

Rombo to niewątpliwie najlepsza książka, jaką przeczytałam w tym miesiącu. Zerknijcie na te drobne cytaty, które musiałam sobie zapisać, by nigdy nie umknęły mi za pamięci.

„Pamięć jest zwierzęciem, które szczeka wieloma pyskami.” 

Tego dnia kozie mleko pachniało gorzko. Zebrane kwiaty skurczyły się i zwiędły, jak gdyby ktoś na nich usiadł. Wąż, który zazwyczaj nie zjawia się w tych okolicach, od samego rana wygrzewa się na murku. Niedomagająca matka zamknięta w pokoju na klucz, krzyczy tego dnia niepowstrzymanie. Ptaki nawołują, brzęczą, pies na podwórku wyje, jakby ktoś go kopnął. Wszystko zapowiada niepokój. Cały świat słyszy już „il rombo”, zanim poczuje to ludzkie ciało. Tego pamiętnego szóstego maja nawet słońce było anomalią. 

„westchnienie materii, bez cienia melancholii.”

Kinsky z niebywałą szczegółowością, i rzadko spotykaną wrażliwością w literaturze opowiadającej prawdziwe zdarzenie, rekonstruuje traumatyczny dzień mieszkańców, ale też wszystkich istot żywych, w okolicach Udine, w północnych Włoszech, kiedy to okolicę nawiedziło trzęsienie ziemi, które odebrało życie tysiącu ludzi i zniszczyło domu dziesiątkom tysięcy. 

„strzępy psiego skowytu przez wiele dni brano za kaprys wiatru.” 

„Rombo” jest paradoksalnie najpiękniejszym, najbardziej lirycznym opisem katastrofy, która dotknęła piękny teren i zaskoczonych ludzi, opisem, który jednocześnie kłania się tym ludziom i sile żywiołu. Kinsky nie szuka sensacji, relacji ocalałych, ona wsłuchuje się we wszystkie szepty wspomnień i pomruki nadchodzącej destrukcji. Pyta też swych rozmówców czym jest pamięć, analizuje wszystkie skrawki, które uczepiły się ocaleńców i tka z niej opowieść pełną zaangażowania. Słucha nie tylko ludzi, słucha poruszająco przyrody, wiele poświęca zwierzętom, kwiatom, ruchom kamieni. Cały świat ożywiony rozmawia tutaj z wyobraźnią autorki. „Rombo” to też obraz nie tylko zniszczeń nieruchomości, ale też rozbitych rodzin przez emigrację. 

„Grunt codziennego dnia staje się terenem zakłóceń.” 

„Rombo” jest pełne zdań rozpychających się pięknem, które osiada we mnie, niczym jesienny liść powoli spadający z drzewa. Obserwuję go, śledzę jego trajektorię i nie opuszczam póki nie spadnie na ziemię. To jedne z najpiękniejszych historii zapisanych w krajobrazie, jakie w tym roku czytałam. 

Ukłony w stronę tłumaczki, Zosi Sucharskiej, za uchwycenie tej pięknej liryczności! 

„krajobraz nie zapomina, co mu się przytrafiło.”

„Rombo”, Esther Kinsky, tłumaczenie Zofia Sucharska, wydanie wrzesień 2024, Wydawnictwo Drzazgi, pierwsze wydanie 2022

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej. 

We wrześniu napisałam dla Was ponad 3000 słów o książkach i przeczytałam, zrecenzowałam 9 książek.

Jeśli chcesz wesprzeć istnienie mojego bloga i docenić moją działalność, to możesz postawić mi wirtualną kawę, klikając w ten link:

https://buycoffee.to/ksiegarkanaregale

Każda pomoc i wsparcie mile widziane, dziękuję, że jesteście! 🙂