Pierwsze pełne polskie wydanie zbioru esejów jednego z najważniejszych pisarzy i rzecznika w walce o prawa obywatelskie, otwiera Wprowadzenie Edwarda P. Jonesa, który pragnie nakreślić czytelnikom nieustającą współczesność Baldwina. Mówi nam o tym jak pewność poglądów jego idola zasadza się na fakcie, że Baldwin nigdy nie krzyczy. Można przejść obojętnie obok tego stwierdzenia, ale jest jednocześnie czymś, co towarzyszy podczas lektury – wrażenie trafności wniosków tak wielkiej, wynikającej właśnie ze stoickiej ciszy opisu wydarzeń z życia autora i jego wymownej erudycji. Jones nie robi nic innego jak wyraża podziw dla niewątpliwie jednego z najważniejszych literatów amerykańskich. Wprowadzenie uzupełnia Przedmowa do wydania z 1984 roku samego Baldwina. Dostrzeżemy w niej nie tylko kulisy początków powstania tych esejów, ale przede wszystkim rozważania autora na temat tego czy na eseistę w ogóle się nadaje. Zaskakujące dla osoby, która choć raz słyszała płomienne wypowiedzi Baldwina.

Obecne w „Zapiskach” rozważania na temat bycia pisarzem i eseistą są równie frapujące. Dzięki temu rozumiemy, że pisać dla Baldwina to odkryć siebie, co okazuje się trudne, gdy jednocześnie chce się od siebie uciec. Pisanie to ogromna odpowiedzialność za spuściznę, dziedzictwo i za czasy, w których się żyje:

Jestem tym, czym uczyniły mnie czas, okoliczności, historia – to pewne – ale jestem też czymś dużo więcej. Wszyscy jesteśmy. Kwadratura koła, jaką jest kolorowość, to dziedzictwo każdego Amerykanina i każdej Amerykanki, zarówno czarnych, jak i białych, czy to w świetle prawa, czy w świetle dnia. To straszliwe dziedzictwo, za które niewysłowione rzesze sprzedały swoje przyrodzone prawo. Rzesze ludzi robią tak do dziś. 

Dystyngowana cisza, ale i ostrość brzytwy. Jones nazywał te lekturę swojego mentora tak frapującą, że wymagającą przerw na złapanie oddechu. Esej zatytułowany Zapiski autobiograficzne błyskawicznie wprowadza nas w tok myślenia oraz zręczność wypowiedzi, które stawiają Baldwina na piedestale eseistyki. To tutaj obnaża się nam jako bękart Zachodu, kiedy próbuje szukać w sobie źródła własnych wpływów i dociera do wniosku, że najtrudniejszą rzeczą w jego życiu (a zarazem przynoszącą najwięcej satysfakcji) jest fakt, że urodził się Murzynem. Uznanie siebie za bękarta Zachodu to jeden z najważniejszych momentów jego rozwoju. Uświadomienie sobie, że Szekspir, Rembrandt czy Bach to nie jego dziedzictwo, sprowadza autora do bycia intruzem. Nie znajduje siebie w Europie ale, w Afryce.

Najtrudniejsze w tym było, że zostałem zmuszony uznać coś, co zawsze przed sobą ukrywałem, coś, co amerykański Murzyn musi ukrywać przed sobą, płacąc w ten sposób za poprawę swego losu w sferze publicznej: że nienawidzę białych ludzi i boję się ich. Nie oznaczało to bynajmniej, że kochałem czarnych; wręcz przeciwnie – gardziłem nimi, być może dlatego, że spośród nich nie wyszedł Rembrandt.

Niewątpliwie wciągającym będzie kolejny esej, w którym Baldwin snuje rozważania na temat kondycji powieści protestu w amerykańskim kanonie. Robi to posiłkując się powieścią Chata Wuja Toma, bez wahania nazywając ją zwyczajnie – bardzo złą powieścią. Zamiast prowokować niepokój, który faktycznie mógłby prowadzić do chociaż minimalnych zmian moralnych, powieść ta w oczach Baldwina utwierdza społeczeństwo w przekonaniu, że tylko „białe szaty” przynoszą zbawienie. Ostatecznie powieść protestu ponosi klęskę przez to, że odrzuca właściwie życie zaprzeczając istnieniu nie tylko piękna, ale i strachu.

Jednym ze słynniejszych stwierdzeń Baldwina jest zdanie: Historia Murzyna w Ameryce to historia Ameryki…i nie jest to piękna historia. Nie jest też taka historia samego Jamesa. Możliwie to esej zatytułowany „Many Thousands Gone” inspirowany pieśnią z czasów niewolnictwa, najdotkliwiej mierzy się z analizą tego, co to znaczy być Murzynem w Ameryce. Z tekstu „Czyj ty jesteś, synku?” Jakuba Zgierskiego w Dwutygodniku dowiadujemy się, że wokół autora czaiła się nie tylko aura rasistowskich zamieszek charakterystyczna dla jego czasów, ale i aura śmierci i samobójstw: Jeden kolega, uznany za zbyt czarnego dla pewnej czarnej dziewczynki, strzelił sobie w głowę na progu jej domu. Z kolei Eugene, pierwsza miłość Jamesa, skoczył z mostu Waszyngtońskiego. Sam Baldwin też próbował odebrać sobie życie – przynajmniej cztery razy. W Paryżu powiesił się na prześcieradle i zerwał rurę wodociągową. Opowiadał potem, że było z tym dużo śmiechu. Ostatecznie żył 66 lat, ale, jak sam mówił, „na każdego Jamesa Baldwina przypadało wiele trupów”. Z kolei w wyżej wspominanym eseju James Baldwin poświęca sporo miejsca analizie powieści Richarda Wrighta Syn swego kraju i głównej jej postaci – Biggera, który stanowi ciekawy kontrast z postaciami z Chaty Wuja Toma i jest zgoła innym przykładem powieści protestu. To kolejny esej, w którym autor przypomina, że nie tylko jest wybitnym krytykiem literackim, ale również analitykiem codzienności i wszelkich przekładów rasizmu na mrok całej ludzkości.

Zapiski syna tego kraju to doskonałe w swej wnikliwości i wybitne w swej formie studium rasizmu i rozliczenie białej Ameryki. Trzeba jednak przyznać bez strachu, że to też oskarżenie. Bez strachu Baldwin wytyka palec i oskarża każdego białego za te skalę nienawiści i zezwierzęcenia drugiego człowieka, tylko ze względu na kolor skóry. Nie miewa litości, nie oszczędza nikogo. Może wydać się ponury, jest jednak absolutnie dystyngowany w swych osądach wywołując w czytelniku tylko i wyłącznie pochylenie głowy przed geniuszem jego rozważań i niepodważalnego prawa do wydawania tychże osądów. Jak bolesną i osobistą jest chwila, w której Baldwin przyznaje i dociera do niego, że nienawiść w nim sama popycha go do chęci skrzywdzenia kogoś bezimiennego o białym kolorze skóry. Miał ochotę zmiażdżyć tych, którzy miażdżą jego. Jest to bezpretensjonalnie przedstawione w tytułowym eseju, w którym stawia to wyznanie obok opowieści o śmierci ojca i relacji z nim. Mogłabym tysiącami słów rozwodzić się nad wybitnością esejów, ale i prozy Baldwina. Nie odwlekajcie tej uczty.

Tamten rok spędzony w New Jersey mam w pamięci jako rok, gdy zaraziłem się strachem, przewlekłą chorobą, której niezawodnym objawem jest szczególny rodzaj szaleńczej gorączki, dudnienie w czaszce i ogień palący wnętrzności. Gdy ktoś zarazi się tym schorzeniem, nigdy już nie zazna prawdziwej beztroski, bowiem gorączka może powrócić w każdej chwili, bez najmniejszego ostrzeżenia. Potrafi zrujnować rzeczy ważniejsze niż stosunki rasowe. Nie ma takiego Murzyna wśród żyjących, który nie nosiłby we krwi tej wściekłości – ma jedynie wybór: żyć z jej świadomością albo się jej poddać. Co do mnie, gorączka ta powracała, nadal mi się przytrafia i będzie powracać, dopóki nie umrę. 

Nie przejdziemy jeszcze do właściwej treści esejów, a już nas zachwyci trafność i ostrość Baldwinowskich spostrzeżeń i osądów. Twórców świata przedstawionego dzieli na potrzeby chwili na Cywilizowanych i Dzikusów, by zobrazować różnicę nie tylko w opisie, ale i prawie do opisu jednego przez drugich. Określa to mianem wręcz lodowatej paniki. Paniki wynikającej z faktu, że oto Dzikus może już opisać Cywilizowanego. Podczas, gdy przecież stwierdzono, że odkąd dzikus istnieje, to zniknęło wszystko, co można było szanować, uznawać czy opisywać. James Baldwin jest możliwie najlepszym Cywilizowanym autorem, który opisuje wątpliwie „Cywilizowanych”. Przedmowę pisze będąc po sześćdziesiątce, a eseje ukazywały się kiedy był po trzydziestce. Nie sposób zatem uciec od chociaż minimalnego podsumowania wątpliwych zmian. Nazywa siebie ocalonym. Ocalonym z tamtych lat, kiedy obijano jego głową stoły i krzesła, kiedy to przestał mówić o swoich „konstytucyjnych prawach”. Nie dziwota, że kończy przedmowę do swoich esejów gorzkim stwierdzeniem oraz odniesieniem do Doris Lessing, która mówiła, że okrucieństwa wyrządzone przez białego człowieka czarnemu człowiekowi zaliczają się do najcięższych zarzutów w akcie oskarżenia przeciw ludzkości. 

 

Zapiski syna tego kraju, James Baldwin, tłum. Mikołaj Denderski, listopad 2019, Wydawnictwo Karakter