Nie tęskno Wam czasami do mięsistych, wielkich powieści, które wymagają skupienia przy spożywaniu każdego słowa, bo napisane są prozą tak zręcznie skonstruowaną, że nie sposób nie oddać się jej w pełni? Mi niekiedy tęskno do powieści pachnącej wiktoriańskim stylem, dziewiętnastowieczną literaturą, kiedy czytelników porywały „Wichrowe Wzgórza”, „Małe kobietki” czy Jane Austen. Wspomnienie tych powieści nie oznacza oczywiście, że czeska „Guwernantka”, rozgrywająca się w latach czterdziestych XIX wieku, powinna być kojarzona wyłącznie z literaturą kobiecą. Jest w niej jednak coś tragicznego w swej wyzwoleńczej walce o pozostanie sobą, co kojarzy się z bohaterami minionych epok. Vladimír Macura zmarł w 1999 roku i niestety nie uraczy nas już więcej swoją prozą, liczę jednak na więcej tłumaczeń tego autora w Polsce, bo jego zmysł wnikania w ludzkie losy i psychikę jest niebywale rzadki, a styl prowadzenia narracji rozważnie skomponowany.
Wodzę wzrokiem za swoją rodziną jak kwoka za kurczętami. Jak guwernantka za podopiecznymi. Kątem oka patrzę na wpięty w połę żakietu kwiatek. Szybko więdnie i marnieje. Trzeba go ukrzyżować na dwóch igłach, żeby zachował formę. Żeby nie wyglądał jak jedno wielkie nieszczęście.
Są też książki, które w złożoności swoich treści sprawiają, że czytelnik ma wrażenie, że coś, albo nawet wiele mogło mu umknąć podczas jej lektury. Mam wrażenie, że „Guwernantkę” mogłabym właśnie czytać wiele razy i za każdym razem odkryć kolejną warstwę znaczeniową, która wcześniej mogła mi gdzieś się ulotnić, dlatego do pisania o niej podchodzę z pokorą. Cieszę się jednak, gdy mogę Wam napisać o książce, która nie bombarduje Was wszędzie w mediach społecznościowych i przybliżyć Wam coś wartościowego mimo pozorów klarownych treści.
Powieść śledzi losy małżeństwa Františka Ladislava Čelakovskiego (postać autentyczna, pierwszy profesor literatury słowiańskiej na Uniwersytecie Wrocławskim) z młodszą o kilkanaście lat Antonią. Relacja wdowca u kresu sił witalnych z pełną wigoru kobietą świadomą tego, że będzie zmuszona porzucić własne ambicje, będzie wystawiania na wiele prób. Akcja osadzona jest we Wrocławiu, do którego małżeństwo się przeprowadza, a stanie się ono jakby odrębnym bohaterem przysparzającym trosk swoją melancholią i częstym wybuchem chorób oraz epidemii dotykających domostwa głównych bohaterów i ich dzieci.
Powieść rozpoczyna się od dolendo, czającego się, niewymownego bólu ściskanego przez nieprzyjazne otoczenie, po którym porusza się Antonia, nadając jednocześnie wrażenia duszności nie tylko miasta, ale jej życia. Z kolei, gdy przychodzi kolej na narrację Františka, to przedstawia się nam jako „wdowiec z połową serca”, kiedy to często wraca i zwraca się do swojej zmarłej żony, Marii. Maria jako duch minionego, stojąca na straży patriarchatu i zachowań godnych damy, pani domu i matki, które będą nawiedzać młodą Antonię. Młody poeta, Szyjkowski, uczeń Františka, którego wiersze rozbudzą w młodej żonie tęsknoty za ambicjami i bycia kimś więcej niż matką dla dzieci i żoną dla męża, pisze na początku książki Elegię o tęsknocie za ojcem oraz ojczyzną i nadaje ona jakby elegijny nastrój, który będzie się snuł po całej powieści, gdzie bohaterowie, ludzie, wymijają się w swoich tęsknotach i niedomówieniach.
Zawsze sądziłam, że mam inny cel, inne powołanie niż bycie żoną swojego męża, gospodynią jego kuchni i matką jego dzieci. Może nawet wtedy, gdy Ladislav przyjechał do Pragi poprosić mnie o rękę, a ja powiedziałam „tak” – może nawet wtedy wierzyłam, że decyduję się na coś wielkiego i wzniosłego. Najwyraźniej od dawna przyświecało mi hasło „Wspierajmy poetów”. Troska o nich to przecież służba ojczyźnie! Jak to więc możliwe, że spotkał mnie tak pospolity, ordynarny koniec: wspólne łóżko, upstrzone plamami krwi i nasienia, zastawiony naczyniami stół, mnóstwo szycia i codzienna mordęga z dziećmi?
Macura umiejętnie wkrada się w świat sztywnych konwenansów dziewiętnastowiecznych małżeństw. Kontrast dwojga głównych bohaterów rozpisany jest na dwa głosy wciąż się wymijające, które kiełkują w czytającym pewną dozą smutku, ponieważ te wieczne rozmijanie się w swoich pragnieniach, ambicjach i czułościach może mieć przecież uniwersalny wymiar. On nie znosi muzyki, bo obawia się, że kradnie duszę, ona ma tę samą obawę co do wierszy. Starszy małżonek kipiący zazdrością oraz pewną dozą pogardy dla jakichkolwiek prób własnych interpretacji i wolnej myśli swojej młodszej partnerki, który jednocześnie czuje się więźniem własnego domu i cielesnych pragnień. Zestawiony jest tutaj z Antonią, w której nieświadomie kiełkuje feministyczna postawa, skłaniająca ją ku własnym próbom pisarskim oraz chęci wyrwania się z niewolniczej roli reproduktorki, dla której macica wciąż ma inne plany.
Najbardziej irytuje mnie ten wieczny niemy wyrzut. Jakbym to ja więził Antonię. Czego ona właściwie oczekuje? Nie rozumiem jej. I chyba nawet nie chcę rozumieć. Może tęskni za młokosami, którzy umizgiwali się do niej i powierzali jej sekrety swoich poetycznych serc? Czyżby żałowała, że ostatecznie wybrała wdowca? Że musi się zajmować jego dziećmi? Czy traktuje to jako ofiarę? Może sama czuje się ofiarą? A cóż takiego niby straciła? Rozwlekłą gadaninę Amerlinga, nudną jak flaki z olejem? Farmazony Hrobonia o boskiej duszy Tatr? Błagalne skomlenie Johanna Manna?
Ledwie zauważalnie przytykam dłoń do podbrzusza, jakbym palcami odczytywała słowa oczekiwanego zwiastowania. To moja macica próbuje coś powiedzieć. Uterus. Mówi dawnym, prastarym językiem, silniejszym od człowieka. Uterus, tajemnicza izba w głębi mnie. Słowo utter znaczy po angielsku „przemówić”. Zadziwiająca zbieżność, myślę (…).
Macura nie stroni również od odważnej narracji opisującej stany fizyczne i psychiczne kobiety na skraju załamania. Z kobiecej macicy czyni niemal osobny byt, pomieszczenie pełne głębi, prastarego języka, którym kobieta może przemówić najszczerzej. To ona ostrzega, przemyca lęki, sny, tęsknoty na potomstwo, które rodzi się z przeraźliwym krzykiem na świat, w którym rzeczywistość nie jest łaskawa dla kobiet i nie śpieszy się ze spełnianiem naszych pragnień. Zawsze spoglądam z przymrużeniem czujnego oka na męskiego pisarza, który prowadzi pierwszoosobową narrację kobiecą z obawy, że stworzy kolejną rozhisteryzowaną, egzaltowaną czy mało inteligentną postać. Jednak niebywała dbałość i wrażliwość z jaką autor odróżnia płeć narratorów tej przeplatanej powieści, to chyba jeden z największych atutów tej książki.
Antonia wciskana w konwenanse jak w za ciasną sukienkę, wiotczeje i obumiera jak kwiat macioszki wpinany w jej sukienkę na oczach czytelników. Jednak ta powieść to coś więcej niż tylko zgorzkniały dwugłos kobiety i mężczyzny, którzy próbują żyć ze sobą, ale obok siebie. Walczą tutaj również ze sobą skostnienie i tęsknota za rewolucyjnymi czynami i zrywami. Uwypukla się tutaj między innymi różnica w postępowych myślach, które kontrastują z Františkiem reprezentującym świat gasnących idei, iskra jakiegokolwiek buntu w nim się wypaliła. „Guwernantka” to nośna metafora niejednego człowieka bez względu na płeć. Powieść wprowadza barwny świat z wyraźnie zarysowanymi postaciami. Można wręcz powiedzieć, że książka udekorowana jest urokiem poetyckiego języka i kunsztownych gier słownych, które doceni czytelnik rozkoszujący się dobrze utkaną fabułą, ujętą w bogaty język utraconych namiętności i gasnących idei.
Należy się zatem pokłon tłumaczom, którzy tak skrupulatnie oddali atmosferę języka i epoki. Wydawnictwo Amaltea specjalizuje się w wydawaniu literatury rumuńskiej i czeskiej, gdybyście zapomnieli, że warto sięgać po ich książki, to ja Wam głośno o tym przypominam. 🙂
Guwernantka, Vladimír Macura, tłumaczenie Michał Kunik i Olga Czernikow, maj 2018, Wydawnictwo Amaltea
Przypominam jednocześnie o recenzji innej poruszającej powieści od wydawnictwa: