„Ten sam księżyc we wsi mu przyświecał. Cichy, Stefanowi podobny wiejski tułacz, przyjaciel lat chłopięcych i powiernik młodych marzeń, uciszył wściekłość przywianą przez ulicę. Miasta nie warto nienawidzić, należy je zdobyć. Przed chwilą czuł się zgnębiony, teraz dostrzegł nieograniczone perspektywy.  Takich jak on przybywają do miasta tysiące, tłoczą się po piwnicach, chlewach i bursach, głodują, a przecież uczą się i trudzą, krok za krokiem podważając zgniłe podwaliny, żeby położyć nowe, niezachwiane. Tysiące Lewków, Stepanów i Wasylów oblegają nepmańskie siedliska coraz ciaśniej, w końcu je powalą. Do miasta napływa świeża wiejska krew, zdolna odmienić jego oblicze i naturę. Stepan współtworzy tę zmianę.” 

„Miasto” to wibrująca opowieść w eterycznej aurze Kijowa, po którym oprowadza nas postać Stepana Radczenki. Wpisała się w kanon jako kultowa ukraińska powieść urbanistyczna – i ja absolutnie się z tym zgadzam. Do wspaniałości tej książki przykłada się kapitalne tłumaczenie Marcina Gaczkowskiego. 

Stepan przybywa ze wsi do miasta, by wywalczyć stypendium i podjąć studia. Wszystko ma skrupulatnie zaplanowane i nie akceptuje myśli o porażce. Początkowo mieszka w pomieszczeniu gospodarczym, a potem śledzimy jego losy, jak pnie się po drabinie kariery i urządza się nie najgorzej w wielkomiejskim świecie, po którym, po czasie, rozpycha się pewnie, a wręcz bezczelnie, łokciami. Rozpoczyna karierę pisarską i rozkochuje w sobie kobiety, by za chwilę mieć ich dość i łamać im serca. Stepan nie został stworzony po to, byśmy pałali do niego sympatią. Przepełnia go bezkresny niepokój, niestałość i nienasycenie. Całe „Miasto” ma w sobie wiele warstw do odkrycia: historyczną, polemiczną, obyczajową oraz psychologiczną. Pidmohylny wie jak pisać. Jego język jest wartki, upojny i niesamowicie bogaty. Nic tu nie męczy, wszystko zasysa i pochłania.

Kolejny dowód, że Wydawnictwo KEW wydaje cuda literatury wschodniej. 

„Miasto”, Walerian Pidmohylny, tłumaczenie Marcin Gaczkowski, wyd. kwiecień 2024, Wydawnictwo KEW, pierwsze wydanie 1928

Książkę przeczytałam jako prezent od wydawnictwa.

„Minęło kilka dekad, nim znów ją zobaczyłem. Wpadliśmy na siebie w jednym z obozów dla uchodźców. Niektóre twarze pod wpływem cierpienia zmieniają się nie do poznania. Ale są też takie, które mają w sobie jakąś definiującą je cechę niepoddającą się żadnym zmianom ani deformacjom, czy to za sprawą czasu, czy utraty własnego miejsca na ziemi, czy doświadczenia wszelkiego rodzaju form bólu. Sophie miała oczy koloru głębokiej szarości, która czasami, przy pewnym świetle, wpadała niemal w fiolet. Gdy w pierwszej chwili ujrzałem jej szczupłą sylwetkę w kolejce wijącej się niczym wąż wzdłuż ogrodzenia z siatki drucianej, z niebieskim kocem narzuconym na ramiona, nie mogłem sobie przypomnieć jej imienia ani nawet umiejscowić jej w konkretnym rozdziale mojego życia, lecz mimo to natychmiast rozpoznałem te oczy. A potem usłyszałem jej głos i wszystko do mnie wróciło. W tym krótkim czasie, gdy nasze drogi znów się przecięły, przypomniała mi to, czego nie pamiętałem, i powiedziała to, czego nigdy nie wiedziałem.”

Jeśli istnieją jeszcze czytelnicy, którzy nie przekonali się do opowiadań, to uważam, że nie ma lepszej serii, która mogłaby odczarować dla Was tę formę przeżywania literatury. Rzadko się zdarza, by w danej serii nie rozczarowała mnie żadna książka, ale w serii Opowiadań Amerykańskich naprawdę tak jest. 

Opowiadania są dla mnie mikroświatami, w których autor może zmieścić niesamowity ładunek emocjonalny i kunszt językowy, które pozwalają nam się raczyć słowem w zabieganym świecie. Trudno mi też patrzeć na opowiadania jako odosobnione od siebie twory, ponieważ pióro autora czy autorki czyni je jednością, która przewyższa niejedną powieść. Nie inaczej jest ze zbiorem „Być człowiekiem” Nicole Krauss, za który otrzymała Nagrodę im. H.Hyama Wingate’a. 

Krauss skupia jak w soczewce ludzkie rozterki tożsamościowe, które rozciągają się pomiędzy Stany Zjednoczone a Izrael. W moich oczach autorka uwidacznia swój talent pisarski i udowadnia go dzięki temu, że jej bohaterowie różnią się rasą, wiekiem, pochodzeniem i statusem społecznym, a Krauss każdą z tych osób potrafi rozpisać tak przekonywująco i ujmująco, że człowiek nie opuszcza tych opowiadań ani na chwilę. Choć pytanie, jakie wyłania się spośród tych opowiadań może wydawać się banalne, to erudycja autorki jest tutaj niezaprzeczalna i nie trąci pretensjonalnością. Na pytanie jak „być człowiekiem” odpowiada tak wciągającymi przemyśleniami swoich bohaterów, że nie chce się ich opuszczać. Nieustannie byłam ciekawa co czeka mnie dalej, jaki będzie kolejny bohater, w jakiej scenerii? Nieważne czyje to były losy, czy to rozwiedzionej kobiety czy dopiero poznającej co to miłość, a może przyjaciółki zafascynowanej życiorysem enigmatycznej koleżanki z uczelni, czy też wielopokoleniowej rodziny, to wszyscy są tutaj z krwi i kości, utkani w meandry pięknego języka Krauss. 

„Być człowiekiem”, Nicole Krauss, tłum. Zofia Szachnowska-Olesiejuk, wyd. maj 2024, Wydawnictwo Czarne, seria Opowiadań Amerykańskich, pierwsze wydanie 2021

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Ogarniały go ciemne myśli, jakby nie potrafił wytrzymać we własnym ciele, jakby musiał się rozszarpać. Bał się, że nie starczy mu pieniędzy, że nie zaliczy sesji, że za rok nie otrzyma stypendium rektora. Sam też nie wiedział nic o swoich uczuciach. Joanna, Halszka i Maria. Każda z nich orbitowała wokół niego. A może to on orbitował wokół nich? Chciał być dobrym mężczyzną – czułym, wrażliwym feministą. Ale czasami mial pewne nieznośne, bezsensowne pragnienia.”

Naprawdę nie wiem co tutaj się stało. Łukasz Barys zachwycił mnie swoimi poprzednimi dwoma powieściami, a tutaj mam wrażenie jakby napisał ją ktoś inny albo z kompletnie innej motywacji. „Małe pająki” zdają się być bardziej powieścią młodzieżową. Widziałam gdzieś porównanie do „Normalnych ludzi” Sally Rooney i widzę tu faktycznie pewnie korelacje. Głównymi bohaterami są tutaj Ola i Tobiasz, którzy poznają się w liceum i utrzymują swój związek w tajemnicy, spotykając się w samochodzie Oli. Ich drogi rozchodzą się na okres studiów, gdzie każde z nich szuka swojej drogi. Tobiasz marzy o karierze pisarza studiując prawo, a Ola pracując jako recepcjonistka w szpitalu decyduje się na zaoczne studia z zarządzania. Próbują wiązać się z innymi, popełniają błędy na swoich zasadach, czując jednocześnie wieczne niespełnienie i pustkę. 

Z żalem stwierdzam, że autor poszedł w stronę prostoty językowej, która zazwyczaj nie zatrzymuje mnie przy sobie na dłużej. Brnęłam do końca, by przekonać się czy zaskoczy mnie w jakiś sposób i nadrobi moje nienasycenie. „Małe pająki” składają się z licznych powtórzeń, niezbyt porywających dialogów i niedopowiedzeń pomiędzy głównymi bohaterami, które wyjątkowo mnie irytowały. Oczywiście mówię to z perspektywy osoby, która studia i pierwsze miłości ma już dawno za sobą, dlatego może przed lekturą warto podkreślać, że ta książka jest przeznaczona do każdej młodej osoby u progu dorosłości, która przynosi wiele zawstydzeń, wahań i braku silnego kręgosłupa moralnego, który z kolei uczy nas bycia asertywnymi i silnymi. Obserwując odbiór czytelników, to chyba można stwierdzić, że tak właśnie jest, młodszy czytelnik się zachwyca, starszy, jak ja, narzeka.

”Małe pająki”, Łukasz Barys, wyd. maj 2024, Wydawnictwo Literackie

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Błogosławiona niech będzie ideologia islamu! Wiele kobiet z klasy średniej prostytuuje się z tych samych powodów albo żeby utrzymać dotychczasowy poziom życia. Studentki – aby mieć na czesne, rozwódki – aby opłacić czynsz i nie być ciężarem dla rodziców, do których czasem powracają. Przyczyny prostytucji są liczne i różnorodne: zjeść ciepły posiłek, kupić kolejną działkę dragów, apaszkę Hermesa czy Diora – często podróbki – zoperować nos, zapłacić za kurację botoksem czy nabyć inne produkty estetyczne, znaleźć pracę albo ją zachować…Prostytucja to jedna z plag, które toczą ten kraj, podobnie jak bezrobocie i narkotyki, chociaż oficjalnie nie istnieje. Moralność świętoszków!” 

Książka Djavann bez wątpienia budzi emocje. Ma wstrząsnąć, ma być niewygodna, nie ma w niej wybaczenia, litości ani sprawiedliwości. Pisarka irańskiego pochodzenia mieszkająca obecnie we Francji czerpie z historii seryjnego mordercy prostytutek na początku XX wieku. Ich ciała były porzucane w rynsztokach, zakryte swoimi czadorami, często bezimiennie. To sprawa, która budziła wiele kontrowersji, ponieważ sprawca nie przez wszystkich był potępiany, a przez niektórych wręcz wielbiony za to, że oczyszcza świat z takiego „niemoralnego elementu”. Ja chwyciłam za tę książkę, ponieważ film „Holy Spider”, który opowiada tę niesłychaną historię, był dla mnie jednym z najbardziej poruszających seansów. Odsyłam Was do filmowej lektury jako kolejnego medium dotykającego tej wstrząsającej sprawy. 

Autorka, by opowiedzieć tę brutalną historię posiłkuje się postaciami dwóch przyjaciółek z dzieciństwa, które dzielą marzenie o lepszym życiu. Niestety irańska rzeczywistość dostępna dla kobiet nie przewiduje dla nich kolorowego scenariusza wolności i możliwości samostanowienia. Djavann celuje w nas brutalnymi opisami losów stworzonych przez siebie fikcyjnych bohaterek. Zmienia perspektywę i nadaje tym kobietom imiona i stara się dopisać skrawki życiorysu do ich przemocowych śmierci.  

Choć poniekąd sprawiedliwość dosięgnęła sprawcę licznych zabójstw prostytutek, to ta powieść  jest bezlitosna i stara się pokazać jakoby kobiety w Iranie w trudnej sytuacji finansowej nigdy nie wyrwały się z okowów narkomanii, prostytucji i mizoginii. Ja mam jednak problem z tą książką. Djavann twierdzi, że oddaje głos kobietom, ale ja kompletnie tego nie odczułam. Mam wrażenie, że te historie utopiły się w wulgaryzmach i ilościach opisywanych wydzielin oraz pogardy wypływających z męskich bohaterów korzystających z bezsilności kobiet. Fragmentami czułam wręcz brak szacunku do własnych bohaterek, czego dowodem jest cytat opisujący powody prostytuowania się. Powieść ostatecznie rozminęła się z moimi oczekiwaniami i wrażliwością, ale rozumiem, że może mieć siłę uwrażliwienia innych na cierpienie kobiet wypychanych na margines. 

„Dziwki w czadorach nie idą do raju”, Chahdortt Djavann, tłum. Krzysztof Jarosz, wyd. maj 2024, Wydawnictwo W Podwórku, pierwsze wydanie 2016

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Po zetknięciu z gruntem dość długo trwaliśmy w bezruchu i ciszy. Taka reakcja może się wydawać zaskakująca, ale czuliśmy potrzebę skupienia się i skoncentrowania energii. Byliśmy zanurzeni w przygodzie tysiąc razy niezwyklejszej niż ta, której doświadczyli pierwsi ziemscy odkrywcy, i przygotowywaliśmy swoje umysły do zmierzenia się z dziwami, które nawiedziały wyobraźnię wielu pokoleń proetów rojących o wyprawach międzygwiezdnych.”

To może coś, czego o mnie nie wiecie, ale ja kocham sci-fi! Boulle to twórca dwóch klasyków, których ekranizacje przyniosły im nieśmiertelność. Pierwszy klasyk to „Most na rzecze Kwai”, a drugi to przeczytany przeze mnie po raz pierwszy – „Planeta małp”. Trudno nazwać to odgrzewanym kotletem, zwłaszcza, że mamy tutaj do czynienia ze świetnym, odświeżonym tłumaczeniem Agaty Kozak. 

Ogromną stratą dla Waszego czytelniczego głodu byłoby pominięcie tej lektury. Nie mylcie jej z całym uniwersum filmowym, bo pierwowzór, który go zainspirował jest godny swojego mianą klasyki gatunku. Trafiamy do uniwersum, gdzie podróże galaktyczne stają się możliwe i troje naukowców ląduje na planecie Soror, która żywo przypomina Ziemię. Boulle energicznie buduje napięcie, które doprowadzi nas do odkrycia, że na tejże planecie, to ludzie są dzicy, nie posiadają umiejętności mowy, a istotami rozumnymi są małpy. Czytając dziś tę powieść czytelnik może wyobrazić sobie wiele różnych analogii, które dopasują się do naszych czasów, małpy odczytując jako np. maszyny opanowujące nasze czasy, bądź zwykle zerknąć na okrutną działalność człowieka wobec zwierząt, którą Boulle boleśnie odwraca w swej powieści, by ukazać naprawdę parszywą gębę naszego „cywilizowanego świata”. Oczywiście można by się przyczepić do pewnych wątków, jak np. sposób prezentacji kobiet, a raczej „samic” i nieuniknionego pożądania głównego bohatera wobec jednego z „obiektów badawczych”. 

Będą zatem wątki, które niezbyt korzystnie się zestarzały, ale ja, stykając się z powieścią po raz pierwszy, czułam się kompletnie pochłonięta tą historią. Napisana wzorowo, by początkowo przybliżyć nas do frapująco zbudowanego świata przedstawionego, by następnie powoli wyłaniać przed nami kolejne postaci i sekrety skrywane przez Soror i małpy. Dodatkowo, wydawnictwo i seria Cymelia dopieściła kolejne wydanie okładką niezawodnego Łukasza Piskorka.  

„Planeta małp”, Pierre Boulle, tłumaczenie Agata Kozak, wyd. kwiecień 2023, Wydawnictwo Artrage, seria Cymelia, pierwsze wydanie 1963

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Nie sądzę, żeby ten ciężar kiedyś zelżał, dla mnie czy dla siostry. Urodzono nas i nie miałyśmy w tej sprawie wyboru; ale byłyśmy obciążające, kosztowne, nigdy dość wdzięczne. Nie było takiej rzeczy na świecie, którą mogłybyśmy spłacić dług naszego istnienia. „Nigdy nie miej dzieci, kochana” – mówiła matka. „Zniszczą ci życie”. Po twarzach kobiet, którym to opowiadam, przebiega szok. Ale to takie zwyczajne, nie chcieć własnych dzieci, stwierdzam milcząco; to normalne, traktować je jak utrapienie”. 

Książka Steedman porusza tematykę i dobiera formę, z którymi się wcześniej nie spotkałam. Sama urodzona w 1947r. sięga do lat dorastania swojej matki, urodzonej na początku zeszłego wieku, by stworzyć coś na wzór biografii społecznej, łącząc elementy autobiograficznej z historią przemian społecznych i klasowych Anglii. 

Nie spodziewajcie się tutaj emocjonalnych wynurzeń czy ckliwych opowiastek, ponieważ Steedman wybiera formę eseistyczną, jak na brytyjską historyczkę przystało. Mnie osobiście poruszyła cierpkość i dystans, jaki wyczuwalny jest od autorki. Opisuje relacja matka-córka, by jednocześnie ująć historię przemian, trudów dorastania, pozycji kobiet, by ostatecznie dotknąć własnego awansu społecznego. Nie skupia się wyłącznie na sobie, kieruję krytyk wobec powstałych już dzieł, które próbowały opowiedzieć losy dzieci z klasy robotniczej i trafnie wskazuje luki w tym dyskursie. 

Zamknęłam tę lekturę z brakiem sytości. Nie dlatego, że coś mi się nie podobało, ale dlatego, że chętnie pozostałabym przy rozważaniach Steedman na dłużej. Tak samo przy wstępie Renaty Lis. Zostaje ze mną sposób, w jaki opisała i bezceremonialnie przyznała, że jej dzieciństwo ukształtowały tęsknoty matki; tęsknoty, które, dopiero jako osoba dorosła, mogła zrozumieć – były nieuświadomioną analizą polityczną i społeczną, która doprowadziła autorkę do stworzenia „Pejzażu dobrej kobiety”. Jak mówi sama autorka: „to książka o opowieściach, jest też o rzeczach, i o tym jak o nich piszemy i mówimy: o trudnościach metafory. Ale przede wszystkim jest o ludziach pragnących tych rzeczy i o strukturach myśli politycznej, które te pragnienie określiły jako złe.” 

„Pejzaż dobrej kobiety”, Carolyn Steedman, tłum. Aleksandra Paszkowska, marzec 2024, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, pierwsze wydanie 1987

Książkę otrzymałam jako prezent od wydawnictwa.

„Gdyby brzmienie głosu i wyraz twarzy naprawdę modły odzwierciedlać stan duszy, to owa pokojówka, ostatnia kobieta, której się jeszcze mogłam uchwycić, wyczytałaby z moich rysów błagalny krzyk, portier nie wyszedłby z taką znudzoną miną, a Sanyi wzdrygnąłby się z przerażenia zamiast rozglądać się po dawno oczekiwanym miejscu spełnienia swych pragnień jak po sympatycznej restauracji. Nic takiego się jednak nie stało. Człowiek nosi na twarzy własną przeszłość, przyzwyczajenie i wewnętrzną dyscyplinę. Z tego co się we mnie rozgrywało, ci ludzie spostrzegli najwyżej niezręczny ruch albo spłoszone spojrzenie i albo nie zwrócili na to uwagi.” 

Jak opisać arcydzieło? Słowa bledną i truchleją, gdy próbuję się ich uchwycić, by ukazać Wam złożoność, język i piękno kolejnej próbki literatury węgierskiej, którą podpatrzyłam u @wkurza mnie, a poleciła mi tę książkę konkretnie @dyskretnyurok, za co bardzo Wam dziękuję! 

Pierwszym zaskoczeniem był fakt, że Nemeth urodził się w 1901 jako wnuk zamożnych chłopów i przede wszystkim uważał siebie za lekarza, a nie pisarza. Czytając każdą stronę „Odrazy” trudno wyobrazić sobie, że Nemeth był kimkolwiek innym niż pisarzem. Drugi zaskakujący mnie fakt dotyczył tego, że zazwyczaj, gdy czytam dzieła powstałe w I połowie XX wieku pisane przez mężczyzn, to rzadko widzę głęboki, psychologiczny portret kobiety, a tutaj Nemeth wszedł w psychikę kobiety i ukazał jej tak liczne aspekty oraz skomplikowane emocje, że aż trudno uwierzyć w trakcie lektury, że nie napisała jej kobieta. 

Choć główną tematyką powieści Nemetha są problemy wsi węgierskiej, to „Odraza” plasuje się w jego twórczości jako jego najbardziej znana powieść psychologiczna. Główna bohaterka to córka zubożałych ziemian, która z powodu śmierci jednego z członków rodziny musi poprzez zamążpójście uratować swój dobytek. Autor przenosi nas w piekło niedopasowania, ukazuje od najgłębszej podszewki pogardę, jaką można żywić wobec mężczyzny, którego się nie kocha, ale toleruje ze względu na dobro ogółu. Odważnie ukazuje też matkę, której trudno pokochać nawet własne dzieło. Być może będą fragmenty, które wywołają w czytelniku antypatię wobec głównej bohaterki, ale to tym bardziej dowodzi talentu literackiego autora, który z ogromnym rozmachem opisuje psychologiczne zmagania bohaterki z rzeczywistością, do której ją przymuszono. 

„Odraza” to dojrzała językowo powieść, która nieustannie skrywa katastrofę. To opowieść o tym, że każdy z nas ma prawo do życia na własnych warunkach i do własnej przestrzeni, to silny głos o samostanowieniu i granicach, jakie powinna stawiać kobieta, kiedy nie chce być dotykana, rozpieszczana i manipulowana emocjonalnie przez pozornie wiernego męża. „Odraza” to też powieść o tym, jak system i sytuacja finansowa potrafią uwięzić w klatce. Obcowanie z tą książką to niebywałe przeżycie, pełne emocji, westchnień, która wybrzmiewają niczym hymn o sile kobiet.

Chyba nie dziwi fakt, że zamówiłam już wszystkie inne książki autora? 🙂 Razem z „Odrazą” powinno się czytać też „Grzech” i „Litość”, które już czekają w kolejce. Literatura węgierska jest ostatnio najbliższa memu sercu i trudno ją przebić. Co jeszcze mi polecicie z tej strony literackiego uniwersum? 

„Odraza”, Laszlo Nemeth, tłumaczenie Camilli Mondral, wyd. 1965, Państwowy Instytut Wydawniczy, pierwsze wydanie 1947

Książkę zakupiłam na Vinted. 

„A skoro większość naszych problemów może rozwiązać jedynie taniec, to…” to mantra, która przewija się przez drugą powieść Nelsona. Niczym refren ukochanego utworu, poprzez który autor stara się opowiedzieć historię dwojga ludzi u progu dorosłości, którzy tworzą ścieżkę dźwiękową swojego życia. „Małe światy” są pełne rytmu, muzyki i tańca, pośród których bohaterowie znajdują ukojenie. Takim ukojeniem była dla mnie ta powieść, pomiędzy ciężkimi tematami, „Małe światy” wkradły się na początek lata i nie przygniotły swą ciężkością. 

Stephen i Del to para młodych ludzi, którzy czekają na wieść czy dostali się na wymarzone studia na akademii muzycznej. Los jednak im nie sprzyja, a ich drogi się rozchodzą pomiędzy Nottingham a Londynem. Stephen prowadzi nas poprzez tę opowieść w rytmie wielu gatunków muzycznych, by ukazać nam swoją samotność, lęki oraz dróg poszukiwania samego siebie. Nelson dotyka też losu imigrantów z Ghany, którym nigdy nie jest łatwo zapuścić korzenie na drugim końcu świata. 

Trudno nie przyznać, że książka jest pełna powtórzeń, odniesień do tytułów piosenek i „wskazywania palcem” każdego powstałego małego świata, których ciąg składa się na życie każdego z bohaterów. Może Caleb celowo stosuje te powtórzenia, by powieść miała strukturę piosenki z ukochanym refrenem. Jest to powieść stateczna, bez większych zaskoczeń, momentami przesłodzona, ocieka muzyką i aromatami potraw z Ghany. Jednak dobrze mi się z nią weszło w wakacje, może wydawać się ryzykownie pretensjonalna, ale dla innych może przynieść literacki odpoczynek. Gdy czyta się podziękowania autora w stronę rodziców i swojej miłości, to „Małe światy” wydają się idealnym listem miłosnym wysłanym do jego bliskich. 

„Małe światy”, Caleb Azumah Nelson, tłum. Mariusz Gądek, czerwiec 2024, Wydawnictwo Drzazgi, pierwsze wydanie 2023

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.