A kiedy wojna się skończyła, było nagle dwóch Jakobów Bronskich.

– Dlaczego było dwóch Jakobów Bronskich?

– Było dwóch – wyjaśniłem – Jeden Jakob Bronsky, który stracił życie razem z sześcioma milionami, i drugi Jakob Bronsky, który przeżył tych sześć milionów.

Każda opowieść o obozowym doświadczeniu musi znaleźć swoje miejsce, swój czas, usta i uszy. Pamięć, z której powstaje, wędruje powoli – pisała Magdalena Kicińska w artykule Chodź, opowiem Ci bajeczkę. Tematyka Holokaustu, zagłady, ocalenia porusza czytelników od wielu lat i wciąż jest przetwarzana w wielu formach budząc skrajne emocje. Opowiadania, powieści, biografie, wiersze, dzienniki, sztuki. Ale żeby zaśmiewać się podczas lektury o ocalałym? To mi się jeszcze nie zdarzyło i przyznam, że momentami czułam zażenowanie własną osobą, jakiś wewnętrzny wstyd, dyskomfort, ale czytając „Fuck America” pióra Edgara Hilsenratha naprawdę trudno powstrzymać usta od uśmiechu, gdy dotrze do nas ta oczyszczająca, prowokująca i jednocześnie dająca do myślenia groteska i satyra zawarte na kartach tej powieści.

Edgar Hilsenrath urodzony w 1926 roku, obecnie mieszkający w Berlinie, swoją życiową twórczość poświęca tematyce – wyprowadza Holokaust z lat II wojny światowej i obrazuje konsekwencje tamtych lat posiłkując się swoimi bohaterami i ich próbami poradzenia sobie z minionym i obecnym. Sposób pisania o Holokauście mieszający realizm z absurdem, humor z oskarżycielskim tonem jest dla polskiego czytelnika mało znany i tak samo jest niestety w przypadku tego pisarza, który jest u nas mało obecny i po lekturze tej książki – potwierdzam, że absolutnie niesłusznie. W Polsce do tej pory ukazały się Nazista i fryzjer oraz Baśń o myśli ostatniej. Fuck America został wydany w Niemczech już w 1980, a do Polski dociera w tym roku dzięki Wydawnictwu Literackiemu, które postanowiło zachować również świetną grafikę niemieckiego wydania.

W przypadku tej powieści gawędziarzem prowadzącym narrację jest życiowy nieudacznik w osobie Jakoba Bronskiego, który dnie spędza na podjadaniu jedzenia z lodówki sąsiadów, niepłaceniu czynszu, korzystaniu z usług tanich prostytutek, prób zdobycia tylko i wyłącznie dorywczych prac, jednocześnie pisząc książkę w języku niemieckim. Książkę o swoim doświadczeniu wojny na amerykańskiej ziemi niespełnionego snu o krainie dobrobytu dla przybyłych, nadając jej osobliwy tytuł wart milion słów – Konowiał. Nie poznamy jej treści, nie zajrzymy do jej rozdziałów, historia Jakoba z przeszłości pozostanie tajemnicą, musi nam wystarczać wzmianka, że będzie to dzieło o życiu w getcie, wielkim umieraniu, zwątpieniu, nadziei i samotności. Sam autor został deportowany z Rumunii do ukraińskiego getta, zatem kto inny jak nie ocalały, otrzymuje prawo śmiania się z Holokaustu i prób przeżycia po traumatycznych przeżyciach, które pamięć wypiera, a proces pisania je przywraca?

 

Autor zanurza nas w aurze absurdu od samego początku w formie listów, w których ojciec Jakoba w trakcie wojny koresponduje z amerykańskim konsulem generalnym w sprawie wizy imigracyjnej do amerykańskiej ziemi obiecanej celem ucieczki ze szpon nazistów. W odpowiedzi słyszy, że według optymistycznych szacunków – na rodzinę Bronskich może przyjść kolej za mniej więcej trzynaście lat. I dokładnie w roku 1953 zastajemy Jakoba Bronskiego, ocalałego syna, który przegląda rozpaczliwe listy swojego ojca. Stany Zjednoczone lat 50-tych, do których trafia główny bohater nie są jednak rajem. Tutaj Statua Wolności odpłynęła daleko od wolności i gościnności. Tutaj podział i dyskryminacja objawiają się w każdej sferze życia.

Bieda i samotność to hańba w tym państwie.

Prawie bezdomnemu emigrantowi bez stałej pracy, nieważne, że przeżył wojnę, należy się najtańsza kawa, najtańsza afroamerykańska prostytutka i najtańszy seans w kinie. Nawet emigrancka kawiarnia, do której zagląda Bronsky ma specjalnie wydzielone miejsce dla takich jak on. Z pozoru szyderczy Jakob trafia na czasy kultu wyglądu, młodości, zaradności życiowej wiązanej ze stałą pracą i wymuszonym zainteresowaniem psychologią.

Edgar Hilsenrath pozorując tę książkę na opowieść o zaradności żydowskiego łotrzyka i cwaniaka, przypomina losy ocalałych po Zagładzie i obrazoburczo wręcz pastwi się nad sielankowymi i mitycznymi Stanami Zjednoczonymi, które nie przyszły z pomocą Europejczykom podczas wojny. Nazywa rzeczy po imieniu:

W roku 1952 wszyscy pojechaliśmy do Ameryki. Nagle łatwo było uzyskać wizę imigracyjną. Uznano nas za displaced persons i Amerykanie nie robili nam żadnych trudności. Ale było już za późno, rozumie pani. Było już za późno. (…)

– Amerykanie powinni byli was uratować w roku 1939?

– Właśnie tak, Mary Stone. Powinni byli nas uratować w roku 1939.

W sferze języka jest to oszczędna proza, pozbawiona wszelkiego balastu, bo przecież humor i momentami kpiący ton nie mogą być obciążone wyszukanymi frazami, które odjęłyby lekkości lektury z silnym przesłaniem. Liczne powtórzenia nie są jednak pustym wypełniaczem stron, ale słusznie pełnią funkcję ustawicznego przypominania o tym, co można było zrobić w sprawie ocalenia, a tego nie uczyniono. Prawdy o Zagładzie padają jakby przypadkowo, „pomiędzy”, przemycane w formie emigracji i wrogości, poczuciu alienacji. Możliwie, że nigdy nie czytałam czegoś tak tragikomicznego.

Miejsce akcji to często stęchnięte, zadymione, bure miejsca – kawiarnia dla emigrantów, która dzieli się przestrzenią dla lepszych oraz gorszych i wtedy nagle dociera do czytelnika kolejne dno tej książki. To opowieść o ludziach wykorzenionych, ocalałych w zapomnieniu, nie mogących pracować we własnych wyuczonych zawodach jak na przykład filolog pracujący jako nocny dozorcy w amerykańskiej krainie pozorowanego wiecznego dobrobytu. To, co może wydawać się czytelnikowi najbardziej absurdalne i obrazoburcze to zestawienie tematu wyobcowania z wciąż żywą, ale tłumioną seksualnością głównego bohatera. Jego wena twórcza i egzystencja są silnie powiązane z jego seksualnością. Pisanie powieści przywracającej mu pamięć i nadającej sens jego przeżyciom okazuje się dla niego jedynym ocaleniem. Pisanie jako remedium na ludzką pogardę rodem z amerykańskiego koszmaru. Pisanie, które przezwycięża traumę, przywraca mowę, poczucie humoru i popęd seksualny. Może dlatego właśnie pisze sam Hilsenrath – obśmiewa, wyszydza, uderza w nas ironią, bo ironia boli bardziej? Obśmiewa, by samemu nie zwariować?

 

Fuck America, Edgar Hilsenrath, tłumaczenie Ryszard Wojnakowski, styczeń 2018, Wydawnictwo Literackie