Dwadzieścia siedem lat. Przepraszam za te dwadzieścia siedem lat. Tyle lat grzeszyłam przeciw Keretowi. To tego pięknego 1991 roku zaczął publikować swoje opowiadania w prasie, by rok później wydać już „Rury”. Ja naprawdę przepraszam też samą siebie. Nie wiedziałam. Zgrzeszyłam przeciw literackiej niewiedzy i własnej wrażliwości czytelniczej, tak długo zwlekając. Nie wiedziałam nawet, że sama zaczynam imersję w Keretowski świat od debiutanckiego zbioru. Dopiero później dowiedziałam się też, że swoje pierwsze opowiadanie spisał podczas obowiązkowej służby wojskowej. Tytułowe „Rury” powstały po tym jak sam Etgar znalazł swojego kolegę na nocnej warcie, gdy ten popełnił samobójstwo. Niedługo potem pisarz wymyślił lepszy świat, do którego możemy się przenieść za pomocą samodzielnie skonstruowanego wehikułu. (Za niezbędne informacje z życiorysu pisarza dziękuję Uli Rybickiej).

Zbliża się północ, a ja właśnie przeczytałam opowiadanie „Rury” jeszcze raz i obezwładniło mnie wzruszenie. Rozpłakałam się, bo teraz rozumiem więcej i znam kontekst? Czy dlatego, że mam gotowe karty, dla tych znudzonych zabawą w kulki w raju? A może sama mam zaburzenia percepcji, jak główny bohater opowiadania, a w głowie wciąż konstruuje swoją własną rurę? Bo według Kereta raj to po prostu miejsce dla tych, co nie potrafili być szczęśliwi na Ziemi. Wytłumaczono mi tutaj, że samobójcy wracają z powrotem na Ziemię i przeżywają życie od nowa. 

Na podstawie życia i twórczości Etgara powstał przepiękny film, którego nie było mi dane jeszcze zobaczyć, ale łączy on w sobie tradycyjne kino z animacją, a tutaj możecie obejrzeć wizualizację właśnie tego opowiadania, które może bardziej przybliży moje poruszenie:

W prozie Kereta zakochałam się po zaledwie pół-stronicowej „Astmie” z tomu „Rury”. Ta książka leczyła mnie w chorobie. Jeśli słowa i cudze sploty wyobraźni potrafią tulić i owijać duszę bandażem, to mieszkają one przy definicji Kereta. Kto zarzuca Keretowi prostotę językową, ten grzeszy. Wyobraźnia autora jest jego najlepszym językiem. Nie trzeba sztucznych dodatków, rozbuchanych i pompatycznych tworów. Jest mistrzem krótkich form, zdań otwierających i szokujących puent. A jak wypadek środek? Wije się w meandrach dzikości keretowskiej wyobraźni.

Skąd to opętanie opowiadaniem, które jest ponoć obecne w życiu pisarza na co dzień, nawet gdy nie siedzi akurat nad kolejną książką? Miłość do opowiadania zaczerpnął z dzieciństwa, kiedy to rodzice opowiadali mu niesłychane bajki na dobranoc. Te ojca chwytały najbardziej, bo działy się przykładowo w domach publicznych i przewijali się w nich mafiozi czy pijacy. Rodzice Kereta są naznaczeni Zagładą. Matka Etgara przeżyła wojnę w getcie warszawskim, gdzie brakowało książek dla dzieci, dlatego te zmyślane opowieści zapadały w pamięci najbardziej. Ojciec Kereta ukrywał się na tak małej przestrzeni, że mógł tylko siedzieć lub leżeć. Gdy wydobyto go spod ziemi cierpiał na zanik mięśni i nie mógł chodzić.

Wiecie, że w Warszawie funkcjonuje Dom Kereta ? Celem zapełnienia pustki, uczczenia architektury Warszawy, której dzisiejszy obraz wynika przecież w dużej mierze z wojny, stworzono jeden z najwęższych domów na świecie jako pracownia dla Etgara Kereta i artystów. Mieści się w pobliżu kładki, która łączyła dwie części getta. Trudno nie zrozumieć, że ta instalacja artystyczna oddaje też hołd ojcowi pisarza i skąpej przestrzeni, w której musiał się ukrywać. Od 2016 roku Etgar jest też trochę „nasz”, ponieważ otrzymał polskie obywatelstwo. Rozczula mnie widok jego śpiącego w tym wąskim łóżku podczas pierwszej wizyty w Domu Kereta. (źródło zdjęcia tutaj)

Prywatne historie Kereta można by ominąć, a jego opowiadania nie straciłyby na wartości. Ja sama zaczęłam się zagłębiać w życie pisarza dopiero po lekturach jego książek. Teraz, gdy przeglądam je powtórnie, zachwyt nad jego twórczością tym bardziej się zagnieżdża, by nigdy się nie wynieść.

Wróćmy do „Rur”. Największą mocą opowiadań pisarza jest to, że nikt nie poczuje się przy nich za głupi. Autor nagina naszą zdolność percepcji i interpretacji. Popycha tam, gdzie nie wiedzieliśmy, że można dotrzeć w licznych światach. Bo przecież wiemy, że nie istnieje rura, w której znikają kulki, a potem też człowiek. Nie ma drzwi do magicznej Narnii, ale dzięki czułości autora, jesteśmy w stanie uwierzyć w każde jego słowo. „Rury” są jednocześnie chyba najbardziej „izraelskim” zbiorem, co może zainteresować nawet fanów reportaży. Poznamy wiele nazw własnych oraz obyczajów. Bohaterami są również osoby zastraszane przez wojskowy reżim czy nękani żołnierze nienawidzący Arabów. Trudno zatem nie przyznać, że opowiadania Kereta to też opowieści o jego ojczyźnie.

Opowiadania ubrane w wiele warstw ironii oraz czarnego humoru, które tej awangardzie dodają idealnego wykończenia. Rozczulenie i jednocześnie dojrzałość pisarska objawiają się również w licznych perspektywach. „Rury” w wielu miejscach to opowieści inicjacyjne. Zetkniemy się z opisem świata oczami dziecka, mięczaka, niepewnego nastolatka, dorastającego starca u kresu życia, buńczucznego podlotka, dojrzałego obywatela świata, melancholijnego wędrowca po autostradzie ludzkich strudzeń.

Zaskarbia również autoironia. W jednym z opowiadań niejaki Kochi czyta „Rury” i nie wystawia im zbyt pochlebnej opinii. Pojawią się krasnoludki-alkoholicy, znajdziemy się w szkole, z której wszyscy powoli znikają albo zapłaczemy nad zbiorowym umieraniem…autobusów. Jednak obok tej nostalgii pojawi się też wulgarność i lubieżność, które w żadnym wypadku nie odrzucają. Mają w sobie paradoksalną klasę i dopełniają obrazu ludzkiej egzystencji, której przecież czasem na usta ciśnie się soczysta „kur***”. Same tytuły opowiadań są dzikie, piękne, melancholijne i…odważne. Jak chociażby „Ja i Anette pierdolimy się w piekle”.

Powiedz mi – zapytał podczas zastrzyku – czy, jak skończą się doświadczenia i zostanie znalezione lekarstwo na raka, myślisz, że dadzą mi urlop? Strasznie tęsknię za dżunglą. Irena wyciągnęła igłę z jego ramienia, zobaczył, że jest smutna. – Nie martw się, Irena. 

Wiecie kto wypowiada się w tym fragmencie? Tak, to małpa. Z opowiadania „Małpi wuj” ze zbioru „Tęskniąc za Kissingerem”, która poddawana jest nieustannym testom na lekarstwa zwalczające różne choroby. Małpa empatyczna bardziej od człowieka, która na dodatek pociesza swoją ciemiężycielkę, Irenę, która wbija w niego igły. Znajdźcie mi pisarza, który takie coś tworzy. Któremu absolutnie zawierzamy. Że ta małpa autentycznie przemawia i kończy opowiadanie słowami: Tam będzie wspaniale. Zobaczysz jeszcze, że będzie nam wspaniale. Kto się oczywiście odważy, kto pozwoli sobie, to sam poczuje się tą małpą. Ilu igłom pozwoliłam się wbić w siebie jednocześnie pocieszając rękę, która mnie kłuje. Ja, Małpia ciocia. Wyznanie pierwsze.

„Tęskniąc za Kissingerem” jest z kolei najmniej politycznym zbiorem w twórczości Kereta. Ciężko mi wybrać ten ukochany, najważniejszy dla mnie, ale pamiętam, że czytając go w pociągu w drodze powrotnej z Gdańska czułam go całą sobą i miałam ochotę go uczynić jednym, wielkim, zbiorczym cytatem esencji jego pisarstwa. Esencji życia i relacji międzyludzkich. Tutaj Keret objawia się jako mistrz w żonglowaniu emocjami. Dominującą rolę odegra niewypowiedziany smutek w zimnych wojnach jakie toczymy między sobą. Gdzieś wypływa rozczarowanie życiem, mylne komunikaty, wymijanie się w porozumieniu.

Obnażą się przed nami ludzie, którzy obchodzą urodziny, kiedy to łysina czai się na głowie, a ociężałość w tobie nie pozwala ci mówić kobiecie w autobusie jaka jest piękna. O tym jak ustępujemy w życiu wszystkim gnojkom, wszystkim igłom, potknięciom. Keret w opowiadaniu „Krople” wynajdzie lek na samotność dostępny w kroplach i aerozolu. Ludzie cierpiący na najróżniejsze rodzaje niewykrytych chorób, takich jak ślimaki w mózgu czy pająka Makramy. Na Dzień Zagłady pojechaliśmy z nauczycielką Sarą do Domu Pamięci Żydów z Wołynia i czułem się strasznie ważny. – powie chłopiec, który będzie dumny z tego, że jako jedyny na wycieczce miał dziadka, który zginął w czasie Zagłady. Słuchając przemówienia zawistnego ocalałego, uświadomi sobie, że świat nadal jest zły, a on nie będzie chciał nosić butów Adidasa, bo pochodzą z Niemiec. Ale to nie wszystko. Tak, wzruszycie się do granic na opowiadaniu „Buty”. Nic nie odbierze jednak krystalicznej prawdy płynącej z tego fragmentu:

Od dziecka jestem chory. Tylko nikt nie próbował mnie leczyć, mimo oczywistych objawów. Oddawałem innym dzieciom zabawki. Nigdy nie kłamałem, nigdy nie kradłem. Nieustanna dobroć mojego serca tylko się z latami zaostrzała, ale nikt nie chciał mi pomóc. Gdybym, na przykład, był stale zły, zaraz by mnie wzięto do jakiegoś psychologa, spróbowano to powstrzymać. Ale kiedy jest się dobrym? Społeczeństwu bardzo wygodnie jest zaspokajać swoje potrzeby za cenę kilku komplementów i okrzyków zachwytu. A mój stan się pogarszał. Dzisiaj nie jestem już w stanie jeść, żeby po pierwszym kęsie nie szukać kogoś bardziej głodnego, kto skończy posiłek. W nocy nie udaje mi się zasnąć. Jak w Nowym Jorku można w ogóle myśleć o spaniu, kiedy dwadzieścia metrów od twojego domu ludzie marzną na ulicznych ławkach.

Znacie to uczucie? Kocham Kereta. Wyznanie drugie.

Moje „Kolonie Knellera” są obecnie pod dobrą opieką. Skończyłam je czytać w Gdańsku, gdy dobra istota robiła mi śniadanie i powiedziała, że mam nie ruszać się z łóżka i odpoczywać. Dałam jej do przeczytania opowiadanie „Stłuc świnkę” i musiałam jej po prostu zostawić któryś tom. Choć „Kolonie Knellera” mogą wydawać się powielaniem wcześniejszej tematyki, to mi wydaje się, że te opowiadania sięgają po prostu poza świat żywych i przekraczają próg śmierci. Może w ten sposób Keret daje nam najważniejszą lekcją, jaką jest odchodzenie i godzenie się z tym? Że po drugiej nie jest tak strasznie. Że tam wciąż też się szukamy i chcemy kochać. Pesymista na pewno dojrzy z kolei świat, gdzie jest jeszcze bardziej ponuro. Tytułowe kolonie Knellera to świat, gdzie trafiają samobójcy po śmierci i stanowi najdłuższy tekst spośród pięciu tutaj obecnych. To też szalony zbiór, w którym przeczytamy o macicy eksponowanej w muzeum i jej wpływie na mężczyzn. To też czuły Adi i jego wieczne spóźnianie się na autobus i kierowca, który chciałby być Bogiem. A może Bóg chcący być kierowcą? Taniec interpretacji u Kereta nigdy się nie kończy. Zabawa wyobraźnią trwa.

Kto nie zaskoczył się, nie zaśmiał się, delikatnie może nawet zdenerwował, ale niezaprzeczalnie rozczulił, czytając „Tłuścioczka” – pierwsze opowiadanie ze zbioru „8% z niczego”? Bardzo bym chciała Wam powiedzieć co się tam dzieje, ale nie zabiorę Wam przyjemności odkrywania i przeżywania.

Zamknął mnie, myślały drzwi, na dwa razy, od środka, a na ogół zostawia otwarte, może to ta dziewczyna. Może zamknął, nie myśląc, bo w głębi serca chciał, żeby została. Wygląda nawet na dobrą, trochę smutna, trochę nieufna, ale dobra. Może być nawet, że jak dać jej gębę rozdziawić, okaże się, że w środku pełno miodu. 

„8% z niczego” długo mnie nie zaskarbiało póki nie dotarłam do jego końca i zaczął poważnie konkurować z miłością do „Tęskniąc za Kissingerem”. Opowiadanie „Ładna para” skutecznie mnie przeszyło na wylot. Ponieważ wiecie kto jeszcze odzywa się w jego opowiadaniach? Małpę już znacie. W wyżej wymienionym opowiadaniu kochającą się po raz pierwszy parę obserwują i komentują – kot, drzwi i telewizor. Rzeczy, obok zwierząt, zyskują głos rozbawiając i wzruszając nas przy tym. Kot nie może znieść hałasów i krzątaniny kochanków, drzwi są zdziwione, że je zamknięto, a telewizor jest wciąż obrażony, że nikt go nie włącza, gdy akurat wyświetla ciekawy program. Uśmiechacie się na samą myśl?

Mamy tutaj więcej pokraczności w nawiązywaniu relacji, słodko-gorzkiego smaku. Ponownie lekkość mieszka obok ciężaru. Myślałam, że „8% z niczego” osiądzie we mnie na najbardziej płytkiej powierzchni. A tam na końcu czaiło się najwięcej mnie w swej przenośnej dosłowności. Opowiadanie „Jaon”, w którym jego tytułowy bohater w wieku 31 lat pojmuje, że zrealizował niemal wszystko, czego pragnęli od niego bliscy, ale mimo to nie jest szczęśliwy, choć matka od zawsze tego dla niego chciała. Jaon wypowiada swoje życzenie, czego potrzebuje. Ten fragment zacytuje w swoim czasie.

Wiecie kim, czym jest Keret? Opowiadania Kereta to ja, gdyby mnie ktoś wywinął na lewą stronę, a z boków znoszonego materiału wystawałaby sprane metki, gdzie nie widać już instrukcji obsługi. Wyznanie trzecie. Z ilu spranych metek się składacie? Wierzę, że Keret zmiażdży brutalną czułością również Waszą melancholię. Nieważne jak mocno zaprzeczacie jej obecności w sobie.

Na „Nagle pukanie do drzwi” trzeba było czekać osiem lat od poprzedniego zbioru. Dobrze, że mnie przy tym nie było, bo jeszcze się nie znaliśmy, a ja bym zatęskniła się na czytelniczą śmierć. Kto wie czy może nie dlatego jest tutaj więcej pisarza jako twórcy, zmagania się z pisaniem i procesem twórczym. W pierwszym tytułowym opowiadaniu pisarz jest trzymany przed komputerem na muszce i zmuszany jest do napisania opowiadania. Ale żadne z tych 38 opowiadań obecnych tutaj nie wydaje się wymuszone. Opętanie opowiadaniem wciąż siedziało w Kerecie. Zatem pisanie może się wydać tutaj opresją i przymusem, ale niesie w sobie też moc oczyszczania. Sam autor mówi, że opowiadanie to przede wszystkim transfer emocji od jednego do drugiego człowieka. Mam wrażenie, że podobnie jest z czytaniem jego prozy – przekazujemy siebie między sobą, gdy wspólnie przeżywamy jego książki. Takie mam naiwne wrażenie, gdy ktoś pisze „kocham Kereta” – to ja mam wtedy ochotę napisać – to w takim razie znam Cię. Wyznanie czwarte.

Z kolei nieokiełznane opowiadanie „Lieland” przywodziło mi na myśl dzikość „Kolonii Knellera”. Otóż znajdujemy się w świecie, gdzie kłamstwa, „bujdy na kołach i resorach” niejakiego Rubiego Elgarbeli ożywają w innym świecie i postaci z jego własnych knowań zaczynają go prześladować. W opowiadaniu „Wybierz kolor” Bóg na wózku inwalidzkim denerwuje się i schodzi na ziemię do czarnego człowieka, który po pobiciu poślubił białą pielęgniarkę, która się nim opiekowała. Pobrali się w żółtym kościele. Pewnego dnia na białą żonę napada brunatny człowiek. O rasizmie, o niedoskonałościach Boga i ludzkiego gatunku? Niebywałe opowiadanie. Pokraczne, przewrotne, czułe, zabawne opowiadanie „Co mamy w kieszeniach” możecie obejrzeć z kolei tutaj:

„Siedem dobrych lat” zostawia się na koniec. Zalecali mi tak wszyscy czytający. Bo to zbiór, który jest najbardziej napisany z pozycji „ja”. Etgara Kereta jako ojca, pisarza, brata, syna, człowieka, Żyda. To niejako rozmowa ze samym sobą, obnażenie własnego strachu przed światem i dorastaniem syna. Ale też o cudzie nowego istnienia. To tutaj dowiadujemy się również od samego Etgara, że opowiadania najbliższe jego sercu to „Nagle pukanie do drzwi”, bo to ona jak na razie była jedyną książką, którą napisał jako ojciec. A bycie rodzicem dla niego to bodaj najbardziej zdumiewające i złożone doświadczenie, jakiego doznał w życiu. 

„Siedem dobrych lat” podzielone jest według lat jego syna, Lwa. Uwierzcie, że na fragmentach pisanych z perspektywy wnikliwego rodzica obserwującego swojego syna wzruszy się nie tylko rodzic. Dochodzi tutaj też pisarz, zerknięcie przez dziurkę od klucza w sferę tego, kiedy i jak pisze Keret. Wspomni o swoich wizytach w Polsce – Nie ma to jak spędzić kilka dni w Europie Wschodniej, żeby obudzić tkwiącego w tobie Żyda – mówi, gdy wysiada z samolotu w Krakowie i każdy węch wieprzowiny sprawia, że czuje się jakimś konwertytą. Nagle otoczony jest diasporą. „Siedem dobrych lat” to jednak nie tylko Lew, ale też piękna więź i podziw dla brata oraz wzruszające godzenie się z odchodzeniem ojca. To też o przeżywaniu życia, którego nie da się oderwać od izraelskiej rzeczywistości i gróźb zamachów. Kiedy to lęk przed alarmem bombowym rodzice przykrywają zabawą w kanapkę pastrami…To opowieści o strachu w świecie wciąż naznaczonym antysemityzmem, ale też umiejętności życia w nim. To nauka dla syna, który jest niezwykły, gdy uczy się go dawać upust przyszłej złości. Dzielny, Mały, Wielki Lew. Muszę dla Was przytoczyć fragment „Chłopcy nie płaczą”:

– To kiedy byłeś dzieckiem – bada Lew – za każdym razem, jak chciało ci się płakać, śpiewałeś?

-Nie – przyznaję niechętnie – Nie umiem śpiewać, więc za każdym razem, jak czułem łzy w gardle, od razu kogoś biłem.

-To dziwne – mówi Lew zamyślonym głosem – Ja to na ogół biję, jak mi wesoło.

Czuję, że to właściwy moment, żeby pójść do lodówki i przynieść nam obu po kawałku sera. Siedzimy w salonie i w milczeniu podgryzamy ser. Ojciec i syn. Dwaj mężczyźni. Jeśli zapukacie do drzwi i poprosicie ładnie, damy wam kawałek sera, ale jeśli zamiast tego zrobicie coś innego, coś, co nas zasmuci albo rozweseli, jest niezła szansa, że dostaniecie w ryj. 

Czytanie Kereta to jak wbicie samurajskiego miecza we własne bebechy. To jak „dostanie w ryj”. Nie mylcie obecnej tu czułości z czułostkowością czy ckliwością. Keret to nie głaskanie. To czytelnicze rozbebeszenie. To człowieczeństwo poćwiartowane i zaserwowane w niebanalnej formie oraz treści.

W zbiorze „Rury” drugie opowiadanie nosi tytuł „Dziś są urodziny”. A tam taki fragment:

Dowcipni będą rozśmieszać, mądrzy wzbogacać, nawet melancholijni naprawdę się uśmiechną. Jedzenie będzie wspaniałe, potem podadzą truskawki, a na przepłukanie koktajl mleczno-waniliowy z najlepszego miejsca w mieście. (…) puszczą nagranie Satiego i nikt nie poczuje się smutny. Samotni poczują się tej nocy we wspólnocie i nikt nie spyta: „Ile cukru?”, bo wszyscy się znają.

 Zbliżają się i moje urodziny. Na pewno ich tak nie spędzę. Ale ten fragment mocno mnie tuli. Moim zdaniem idealnie też opisuje co z człowiekiem robią opowiadania Kereta. Śmiech, wzbogacenie, uśmiech melancholii. Szczypta dobrej potrawy literackiej bez pytania o cukier, bo wszyscy się w nich odnajdziecie. Na urodziny znalazłam sobie w antykwariacie kolejny zbiór „Gaza blues”. Moja przygoda z Keretem się nie kończy. Zalecam Wam ją zatem rozpocząć.

Czytać Kereta to jakby mieć duszę na ramieniu, a otwarcie mówić o przeżywaniu jego prozy to jakby zdzierać siebie z siebie. Ja. Bez warstw matującego makijażu. Bez masek. Wyznanie ostatnie.

Jest takie miejsce, co nazywa się Hubeza, niedaleko Tel Awiwu. Mówiono mi, że ludzie w tej Hubezie ubierają się na czarno i że są zawsze, ale to zawsze szczęśliwi. (…)

Wielu ludzi nie wierzy. Wsiadłem więc do autobusu, co jedzie do Hubezy, i całą drogę słuchałem z mojego walkmana pieśni wojennych. Ludzie w Hubezie w ogóle nie giną na wojnach. W Hubezie ludzie nie idą do wojska. Wysiadłem z autobusu na głównym placu. Ludzie z Hubezy przyjęli mnie bardzo miło. Z bliska łatwo mi było dostrzec, że są naprawdę szczęśliwi. Dużo tańczą w tej Hubezie i czytają grube książki, i ja tam z nimi w Hubezie tańczyłem, i grube książki też czytałem. I nosiłem tam w Hubezie te ubrania, i spałem w ich łóżkach. I jadłem ich jedzenie, i całowałem buzie ich niemowląt. Przez całe trzy tygodnie. Ale szczęście to nie rzecz zaraźliwa.”

I tak sobie myślę, że książki Kereta to moja osobista Hubeza.