Zaskoczeni? Ja też. Ale kinomaniakiem jestem takim samym jak molem książkowym, zatem nic dziwnego, że gdy obejrzę film ukochanej twórczyni, to słowa same się poleją. Tym bardziej, że dawno nic nie zawitało do segmentu Kultura na regale. Dowiecie się też, że gdy byłam dzieckiem w domu mieliśmy wypożyczalnię kaset wideo. Salon wypełniały pęczniejące od ciężaru książek regały, których zawartość dostarczała nam potrzebnej wiedzy w dobie bez internetu, ale mieliśmy też regały pełne klatek filmowych, które bez opamiętania uwalnialiśmy i pochłanialiśmy wspólnie z rodzeństwem. Zatem miłość do języka pisanego i filmowego tliła się gdzieś we mnie od najmłodszych lat. Myślałam, że napiszę skromny post na Facebooka, ale kiedy takowy przekroczył 500 słów, postanowiłam umieścić go tutaj 🙂 Tym bardziej, że wiem, że wielu z Was też bardzo czeka na ten film i wrażenia po nim, zatem przelałam trochę własnych do wspólnego dzielenia w przyszłości.

O filmach pisze się na gorąco. Chyba jeszcze bardziej niż o książkach, choć może się wydawać, że przecież tak łatwo przewinąć taśmę do danej minuty filmu, która nas wzruszyła i ją odtworzyć. A przecież to wrażenie jest najsilniejsze, gdy przeżyte jest pierwszy i niepowtarzalny raz. Krystalicznie dziewicze wręcz. Dlatego czuję się zobowiązana wobec swojego filmowego „ja” napisać kilka słów o „Lady Bird”, który był dla mnie najbardziej wyczekiwanym filmem tego roku.

Z Gretą Gerwig poznałyśmy się za pośrednictwem filmu „Greenberg”, czyli reprezentanta typowego kina Noah Baumbacha. On i Greta mają wiele wspólnego i cenię ich oboje za wykorzenione z banału prezentowanie amerykańskich wykolejeńców, w których odnależc może się outsider z każdej szerokości geograficznej. Greta sama przyznaje, że jest takową neurotyczką z Sacramento i może dlatego tak do mnie przemawia jej nietuzinkowa szczerość w postaciach, które odkrywa przed nami w takich filmach jak „Talerz i łyżka”, „Lola Versus”, „Plan Maggie”, czy chyba najbardziej znany polskiemu widzowi „Frances Ha”, który napisała właśnie wspólnie z Baumbachem.

„Lady Bird” wypatrywałam szczególnie, bo to pierwszy film, który Gerwig nie tylko napisała, ale i wyreżyserowała. Zbiera niebotycznie wysokie noty wśród recenzentów, a z rozdania Złotych Globów wyszedł z ważnymi statuetkami za najlepszą rolę żeńską i najlepszy film w kategorii komedia/musical (tak, wciąż brak nagrody dla reżyserki).

Greta stanęła za kamerą, ale nie wypleniła siebie z historii i szczerze na to liczyłam. Mimo to w wywiadach podkreśla, że postać Lady Bird była czystym owocem jej wyobraźni, ponieważ Greta jako nastolatka była dziewczyną, która podąża za zasadami, zatem zapragnęła stworzyć przeciwieństwo samej siebie. Główną rolę powierzyła Saoirse Ronan, której kariera aktorska pięknie rozkwita w ostatnich latach. Ktoś mógłby powiedzieć, że Gerwig banalnie przepisała siebie na język filmu, ale ten obraz to o wiele więcej. To opowieść o dwóch pokoleniach kobiet i wszelkich wyrzeczeniach jakie je czekają. Zestawienie upartej, ale kochającej matki, i dzikiej, pełnej aspiracji nastolatki staje się pięknym nośnikiem prawd o społeczeństwie.

Jest coś niesłychanego w kadrowaniu procesu dojrzewania w tym filmie, co wpływa na to, że film skradł serca amerykańskim widzom, ale myślę, że skradnie każdemu uważnie oglądającemu. Choć fabuła wydaje się być linearna, to przechodzi z jednego etapu życia do drugiego w pewien delikatny, ale dosadny sposób. Greta piekielnie inteligentnie przemyca najważniejsze życiowe prawdy w najmniej oczywistych momentach czy to między półkami sklepowymi czy w przebieralni sklepu odzieżowego.  Główna bohaterka Christine, prosząca by nazywano ją Lady Bird, wprowadza nas w swoją postać otwierającą kwestią „chciałabym coś przeżyć”, po czym następuje kłótnia z matką, która zarzuca córce przesadny smutek i niewdzięczność, by ta wyskoczyła po chwili z pędzącego auta. Takie „zrywy” są bardzo charakterystyczne dla sposobu prowadzenia narracji przez Gerwig.  Nie ma tu zbędnego kadru czy skrawka fabuły, który miałby nie wzbudzić tęsknoty za przeżywaniem życia świadomie, z dozą autoironii i wszelkich zaskoczeń, jakie życie może rzucić nam pod nogi.

To nie jest kolejny banalny obraz o skomplikowanej czy wzruszającej relacji matka-córka, ani peany zachwytu nad amerykańskim snem czy próbami wyrwania się z zapyziałego miasteczka. To jakby pognieciony list napisany kiedyś do samej siebie sprzed lat, który Gerwig przefiltrowała przez własną wrażliwość. Wyciągnęła z kosza łącząc go w poszargane kawałki, tworząc tym sposobem nostalgiczną opowieść o dochodzeniu do samego siebie i odnajdywaniu własnego imienia i korzeni z dala od tego, czy ktoś nas polubi czy nie, skrytykuje Alanis Morissette w samochodzie czy zaprosi na bal maturalny.  

Sama Greta prezentując swój film podczas rozdania Złotych Globów nie kryła wzruszenia:

Tak. Kocham sezon Oscarowy, kiedy to prezentują nam się historie jakby pisane najlepszym piórem i umieszczane na ekranie z chęcią poruszenia, dokonania gruntownych zmian czy naruszenia choć o milimetr struny empatii w zatwardziałym widzu. Czekam niecierpliwie na „nie śpię, bo oglądam Oscary”, ktoś z Was również? 🙂 Wiedzcie, że przyszłość szykuje tutaj jeszcze pewne artykuły filmowo-książkowe 🙂