„Szlag niech trafi te jasne światła lamp, przy których nikt nie czyta, tę nieustanną muzykę, której nikt nie słucha, i te koncertowe fortepiany, na których nikt nie umie grać. Krew niech zaleje te białe domy, zadłużone hipotecznie aż po same rynny. Niech będą przeklęci ich właściciele, którzy ograbili oceany z ryb, żeby żywić norki, i potem szyć sobie z nich futra, niech będą przeklęte ich półki biblioteczne, na których stoi tylko jedna książka – oprawiony w różowy brokat spis telefonów. Niech będzie przeklęta ich hipokryzja i czcze frazesy, ich karty kredytowe i rabat, jaki udzielają szaleństwom ludzkiego ducha.” 

Chyba w żadnym innym utworze Cheever’a nie wybrzmiewa tak wyraźna pogarda dla ludzi majętnych. Zerkając na twórczość autora, „Bullet Park” nie należy do najbardziej cenionych wśród czytelników, ale trudno mi się dopatrzeć mankamentów. Gdy autor osiągnie już jakiś kunszt w rozpatrywaniu danego tematu, to trudno mu wiele zarzucić. Oczywiście można, by powiedzieć, że opowiadanie „Pływak” mieści w sobie o wiele więcej treści ukazującej bezsens podążania za dobrami ludzkimi, które wypierają nas z emocji, ale mnie „Bullet Park” wystarczajaco nasycił. Gdy zajrzymy za te pięknie przystrzyżone trawniki i idealnie pomalowane płoty amerykańskich przedmieść lat 60-tych, to zajrzymy w paszczę niestabilnego sąsiedztwa, za którego drzwiami drzemią żale, nuda oraz depresja, wszystkie wyścielane mrocznymi intencjami, czarnym humorem oraz trafnymi diagnozami społeczeństwa typowymi dla pisarstwa Cheever’a.

„Bullet Park”, John Cheever, tłum. Wiesława Schaitterowa, Wydawnictwo Czytelnik, seria Nike, wyd. 1974, pierwsze wydanie 1969

Książkę kupiłam w „Antykwariat Warszawa”.

„Mam wrażenie, że istnieje coś takiego jak przymierze zwierząt łownych. Wcześniej pojecie wspólnoty wydawało mi się fałszywe, utopijne. Ale między ludźmi i ich sytuacjami istnieją podobieństwa i to wystarczy, żeby budować porozumienie. Zbyt miękcy według swoich ojców chłopcy, kobiety, które za mocno kochają, samotne staruszki, geje, lesbijki, emigranci, osoby nieneurotypowe, z doświadczeniem choroby psychicznej, z niepełnosprawnościami, przedstawiciele wszystkich mniejszości. To jest bardzo obszerny worek, ale wszystkich łączą podobne czynniki ryzyka. Że możesz zostać wzięty na cel i upolowany albo stracić swoje środowisko bytowe na rzecz większych zwierząt.”    

Gdy zagłębicie się w fabułę „Zwierząt łownych”, to przekroczycie próg lasu, który boli, który ma swoje rany, niektóre się zabliźniły, niektóre wciąż swędzą, niektóre będą próbowały na nowo się otworzyć. „Wszystko się w tym miejscu czasem wykrzywia, jak w karykaturze polskiej wsi.” Głównym narratorem jest tutaj Jurek, dwudziestokilkulatek, który pomieszkuje u swojej ciotki, byleby trzymać się daleko od swojego ojca, „króla wsi”, właściciela ubojni kurczaków, której praktyki znacznie odbiegają od obowiązujących standardów ekologicznych. Jerzy jednocześnie pozostaje ekonomicznym niewolnikiem ojca, wraz z ciotką zaś „wegetarianami na utrzymaniu rzeźnika”. 

Pozorny spokój zostaje zaburzony przez tajemnicze zniknięcie Zuzy, młodej aktywistki, który wiąże się z powrotem enigmatycznej Katii. Ta z kolei przywiezie ze sobą opowieść o dawnej ranie, która jątrzy społeczność wokół lasu. Anna Mazurek tworzy coś na miarę thrilleru ekologicznego, który momentami przypominał mi „Prowadź swój pług przez kości umarłych” Olgi Tokarczuk. Nie bez powodu moją ulubioną bohaterką jest tutaj Szeptucha, lokalna „wariatka”, której monologi o końcu świata wywołują ciarki. Nie wiem jak Wy, ale ja lubię, gdy coraz częściej powieści „dotykają” przyrody, przybliżają nas do najważniejszego domu, jaki posiadamy. 

Początek powieści i jej soczystość opisów kojarzył mi się również z „Łakomym” Małgosi Lebdy, dlatego „Zwierzęta łowne” i początkowy zamysł książki bardzo mnie do siebie przyciągał. Z czasem jednak zaczął się rozmywać i we mnie zgrzytać. To może być oczywiście moje subiektywne odczucie, które sprawiło, że zbyt duży głos oddany Jurkowi, który z czasem zaczyna za bardzo romantyzować i staje się miałki, zaczął mnie powoli rozpraszać. Pragnęłam usłyszeć więcej głosów tych niesamowitych kobiet, które Anna Mazurek tutaj nakreśliła. Nie zmienia to faktu, że „Zwierzęta łowne” to przyciągająca powieść, która stawia ważne pytania o przemoc w lokalnej społeczności zakopywaną na lata, ale też nie cichnie, gdy w człowieku narasta potrzeba odnalezienia własnego głosu. Albo postawienia się w sytuacji, która zmusza do decyzji czy pozostaniesz zwierzyną łowną czy drapieżnikiem. 

„Zwierzęta łowne”, Anna Mazurek, Wydawnictwo W.A.B., kwiecień 2024 

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Gwałt to zabójca duszy. Mimo to trwamy dalej, rany zaczynają się powoli goić, a my krok po kroku odzyskujemy swoje życie. Każdy ma w sobie taką siłę i własny sposób na uleczenie samego siebie. Dla mnie tym sposobem jest poszukiwanie prawdy i opowiadanie o niej innym.” 

116 na 146 ujętych państw w spisie. Oto miejsce, które zajmuje Japonia w rankingu równości płci w 2022. 

Autorka „Czarnej skrzynki” zdobywając się na odwagę, by w rzetelny, ale jednocześnie ostry jak brzytwa, sposób opowiedzieć historię molestowania seksualnego, którego doświadczyła, udowadnia nam dobitnie, jak boleśnie prawdziwa jest powyższa statystyka. To pierwsza pozycja non-fiction wydawnictwa Tajfuny i jeśli dalej będą dobierać tak zaangażowane społecznie książki, to bez wahania będzie warto czytać każdą. 

Shiori przeprowadza nas krok po kroku po tej okropnej nocy, podczas której osoba, którą znała „zabiła jej duszę”. Nie jest to łatwa lektura, myślę, że warto o tym wspomnieć, jeśli chciałyby za tę książkę chwytać osoby, które mają za sobą doświadczenie podobnej traumy. Ito jako profesjonalna dziennikarka nie sili się jednak na żadne chwyty językowe, ale językiem stricte obiektywnym opisuje co ją spotkało, sama wyrusza na wieloletnie śledztwo w swojej sprawie oraz to, co moim zdaniem najważniejsze, obnaża nieudolność i niesprawiedliwość japońskiego systemu sprawiedliwości, który nie skazuje winnych, a rani ofiary. 

Nie wiem jak Wy podczas lektury, ale ja czułam potrzebę znaleźć w Internecie i posłuchać głosu  samej Shiori i zobaczyć jej, bo byłam pewna, że zobaczę w niej niezłomność. Nie pomyliłam się. Sama Ito trafiła w 2020 na listę 100 najbardziej wpływowych osób TIME’a i jej głos wciąż nie milknie. Nie mogłam otrząsnąć się z podziwu wobec jej osoby. Kobieta, która zrobiła w swoim życiu wszystko, pracowała w 3 miejscach jednocześnie, byleby utrzymać siebie samą na wymarzonych studiach, by zostać dziennikarką. Profesja i marzenie, które niemal zostały sbeszczeszczone przez mężczyznę wyższego rangą w pracowniczej hierarchii. 

Nie sposób ponownie nie zwrócić uwagi na posłowie Karoliny Bednarz, która jak zawsze nadaje szerszy kontekst i uzupełnia wiedzę czytelnika o ważne dane i przemyślenia po lekturze. 

Polska zajmuje 76 miejsce, spadła o 37 miejsc w ciągu dwóch lat. To nie jest jedyny z powodów, dla których wciąż powinniśmy czytać takie książki i opowiadać dalej tak wstrząsające historie jak Shiori Ito. 

tłum. K.Bednarz i D.Błażyca 

„Czarna skrzynka”, Shiori Ito, tłum. Karolina Bednarz i Dominika Błażyca, marzec 2024, Wydawnictwo Tajfuny

Książkę przeczytałam w ramach abonamentu na Legimi. 

„Ten niewinny kraj zesłał cię do getta, postanawiając, na dobrą sprawę, że w nim zginiesz. Pozwól, że przedstawię szczegółowo, co przez to rozumiem, w tym bowiem jest sedno sprawy i tu bierze początek moja waśń z moim krajem. Urodziłeś się tam, gdzie się urodziłeś, i stanąłeś wobec takiej, a nie innej przyszłości dlatego, że jesteś czarny i wyłącznie z tego powodu. Tym samym uznano, że granice twoich ambicji zostały raz na zawsze zakreślone. Przyszedłeś na świat w społeczeństwie, które w sposób brutalnie jednoznaczny i na wszelkie możliwe sposoby orzeka, że jesteś oto człowiekiem nic niewartym.” 

„Ostrzegł Bóg Noego tęczą na przestworzach:

Koniec z potopem, następnym razem pożar!” 

Cytat, którym posługuje się Baldwin na początku swoich rozważań jest wymownym i wyraźnym ostrzeżeniem dla przyszłych pokoleń. Ten zbiór otwiera list skierowany do nastoletniego bratanka w stuletnią rocznicę wyzwolenia, by tak naprawdę pokazać i przypomnieć młodszemu pokoleniu, że ta rocznica obchodzona jest wciąż za wcześnie, a wolność do wciąż niedościgniona wartość dla prześladowanej Afroamerykańskiej części społeczeństwa. Tym listem Baldwin przypomina mi za co kocham i cenię. Ten obdarty ze złudzeń osobisty ton, który jednych może razić, ale to on sprawia, że charyzma Baldwin’a to coś, co do dziś porywa ludzi. Jego pisanie to wiwisekcja rasizmu i społeczeństwa oraz do dziś przerażająco aktualne wizje przyszłości. 

W eseistyce Baldwin’a czuć jak język jest jego żywiołem, który dodaje mu nieokiełznania. Nie sposób nie poczuć, że wychował się jako syn pastora i sam spędził 3 lata z życia jako żarliwy kaznodzieja. Dzięki temu jego profetyczność jest tak wizjonerska i zachwyca swymi diagnozami.  W drugiej części tej książki widzimy autora w najwyższej formie. Ponownie spotykamy się tutaj z trafną analizą społeczeństwa, ale zachwyca przede wszystkim to, jak osobiste doświadczenia potrafi przedłożyć na kryzys ogółu. Ależ wciąga opis sposobów i próby własnej ucieczki od biedy Harlemu w ramiona kościoła, a potem nim rozczarowanie. Baldwin bierze też pod lupę siłę i wpływy ruchu Narodu Islamu, ale zostaje przede wszystkim w człowieku pytanie, które autor zadaje sobie sam: „co się stanie z całym tym pięknem?”, ponieważ mimo wszystko, Baldwin wszystkich ludzi za takich uważa, jeśli nie zaczniemy walki z dyskryminacją? 

Ileż to lat temu James Baldwin wiedział, że pożar wciąż tu jest i nie przestał parzyć skalą nierówności i niesprawiedliwości. Czekam na kolejne wznowienia, w tym roku czeka nas uczta czytelnicza. 

tłum. M.Denderski 

„Następnym razem pożar”, James Baldwin, tłum. Mikołaj Denderski, posłowie Katarzyna Jakubiak, wyd. marzec 2024, wydawnictwo Karakter, pierwsze wydanie

Książkę otrzymałam w prezencie od wydawnictwa. 

Elsie Clews Parsons (1875-1941), amerykańska etnografka i antropolożka, pytana przez zaniepokojoną matkę czym jest feminizm, odparła:

„Kiedy bawiłam się z chłopcami w Bryant Park, choć mówiłaś mi, że pannie nie przystoi – to był feminizm. Kiedy zdejmowałam woalkę albo rękawiczki, ilekroć się odwracałaś, albo gdy przesiadywałam dwa dni w pokoju i nie wkładałam gorsetu – to był feminizm. Kiedy zamiast chodzić w gości zaczęłam jeździć konno i żeglować – to był feminizm. Kiedy poszłam do college’u mimo twoich protestów – to był feminizm. Kiedy trzymałam się normalnych godzin pracy mimo uwag, że jestem samolubna – to był feminizm. Kiedy urodziłam dziecko, bo tego zapragnęłam, mimo protestów, że nie jestem dość samolubna – to był feminizm.”  

Czy wiecie, że był moment, w którym z języka Siri usunięto słowo „feminizm”? „Feminizmy. Historia globalna” rozpoczyna jednak cytat pochodzący z Afryki, w którym nieznana nam autorka już 200 lat temu dawała upust swojej frustracji, która wynikała z podmiotowości kobiet względem mężczyzn. Lucy Delap wykonała żmudną pracę, by odwieść nasze spojrzenie od wyłącznie europo-amerykocentrycznego spojrzenia na feminizm. Sama przekonywałam się podczas lektury, że znam jedynie nazwiska działaczek pochodzących z Ameryki Północnej i Wielkiej Brytanii, a nie wiem nic o feminizmie np. w Azji i Afryce. Nie sposób oczywiście opisać wszystko dogłębnie, wiele jest tu wzmianek, które mogą później inspirować do dalszych poszukiwań. 

Sposób odkrywania brakującej wiedzy czytelnika ułatwia sposób w jaki autorka postanowiła zestawić zebrane przez siebie historie i dane. Śledzenie ewolucji globalnych feminizmów ułatwia nam prześledzenie go dzieląc rozdziały na różne kategorie. W ten sposób w klarowny sposób zaznajamiamy się z dostępem kobiet do edukacji i prawami obywatelskimi, pacyfizmem, antyfaszyzmem, opieką społeczną, ochroną matek i dzieci, prawami pracowniczymi, ale też autonomią seksualną, udziałem kobiet w kulturze czy prawami reprodukcyjnymi. Wszystkie te ważne kwestie Delap zestawia poprzez analizę strojów, pieśni, przedmiotom, formy protestów i innych. Był to ciekawy koncept, który pozwalał na linearne śledzenie ewolucji walki kobiet o swoje prawa na całym świecie.

Język książki często ma ton naukowy, co moim zdaniem nie czyni ją jednak trudną w odbiorze, a tym bardziej nie nużącą. Sposób prezentacji tak ambitnego i wszechstronnego tematu jest podzielony w zrozumiały i przemyślany sposób, dzięki czemu czytelnik nie gubi się w meandrach wątków. Z mojej perspektywy Lucy Delap podołała ambitnemu zadaniu, które sobie zamierzyła, zaznaczając jednak, że feminizmy to organizm ciągle żywy, mimo wielokrotnych prób wyciszenia, to wciąż wybucha na różnych kontynentach, gdy sytuacja kobiet tego wymaga. 

„Feminizmy. Historia globalna”, Lucy Delap, tłum. Filip Fierek, wyd. luty 2024, Wydawnictwo Drzazgi, pierwsze wydanie 2020

Książkę otrzymałam w prezencie od wydawnictwa.

Tommi Parrish nazywani nowym, świeżym oddechem i głosem wśród współczesnych twórców powieści graficznych wraca po trzech latach intensywnej pracy z nowym komiksem. Tym samym przypomina mi, że opowiadać możemy nie tylko słowami, ale wymownymi obrazami, gestami i kolorami. Postacie są ponownie niejasne znaczeniowo. Ich płeć wydaje się być płynna, kształty, co za tym idzie płeć, nie do końca doprecyzowane. Małe głowy, pokaźne korpusy i feeria barw w komiksach Parrish sprawiają, że czujemy się jakbyśmy trzymali w rękach małe dzieło sztuki. 

To, co urzekło mnie w poprzedniej powieści była ta międzyludzka niezręczność, która pojawia się za każdym razem, gdy próbujemy się do kogoś zbliżyć, podczas gdy sami jesteśmy nieposkładani. Znów można tutaj poczuć pokraczność bohaterów, którzy wciąż chybiają siebie, a  proza życia pochłania ich bez reszty, nie zostawiając niemal miejsca na miłość.  

Fabuła krąży wokół Elizy i Sashy. Ta pierwsza jest samotną matką ledwo wiążącą koniec z końcem. Ta druga jest dwudziestoparolatką, która ponownie zamieszkuje z rodzicami i okazjonalnie dorabia jako prostytu***. Obie próbują przetrwać w świecie, w którym trudno o bliskość, zaufanie i sukces. Szkoda zdradzać więcej z fabuły czy plansz komiksu, bo takie powieści graficzne trzeba po prostu doświadczyć zmysłami. 

To psychologiczna powieść graficzna, która ponownie ukazuje nam jak przypadkowe zderzenia z mogą nas pozostawić w jeszcze głębszym poczuciu wyobcowania, odstawania oraz niepewności. Parrish balansują na krawędzi płci, orientacji seksualnej i trudzie teraźniejszych relacji. 

„Wszyscy, którym ufam”, Tommi Parrish, tłum. Wojciech Jędrak, wyd. kwiecień 2024, Wydawnictwo Timor Comics 

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Noc w tropikach przychodzi znienacka. Nie ma zmierzchu, nie ma żadnych przygotowań do zniknięcia światła. W jednym momencie trzeba chronić oczy przed bezlitosnym słońcem, a już w następnym wszystkie kształty jakby roztapiały się w nocnej czerni. W Tikal nie mogłam spać. Kiedy tylko zapadła ciemność, psy z całej parafii zaczęły ujadać i szczekały przez calutką noc, aż do pierwszych przebłysków dnia – wtedy przerwały jazgot tak samo nagle, jak go zaczęły. Tego dnia, wcześnie rano, odbyłam turę po ruinach.” 

Do tej lektury trzeba podejść ze świadomością, że ma ona wiele warstw i nie będziemy wiedzieć, która jest prawdziwa. W warstwie fabularnej będziemy podążać za dojrzałą kobietą przemierzającą ulice swojego rodzinnego miasta Toronto. Przyczynkiem do tej wędrówki będzie chęć ponownego odszyfrowania kodu, za pomocą którego zawsze odnajdywała miejsce kolejnej schadzki ze swoim kochankiem-szpiegiem. Jeśli spojrzymy na tę książkę w płytki sposób, to zetkniemy się z wyidealizowanym mężczyzną oraz jednostronną relacją kobiety, która poświęca w tym romansie więcej niż jej partner. To los kieruje narratorką, a nie ona swoim losem. Podążą ślepo na skraju jawy i snu, realizmu i majaków osoby nie do końca zdrowej na umyśle. 

Niektórych czytelników ta gra pozorów może zmęczyć, a inni będą śledzić te dziwaczną wierność kochankowi i snucie się po zakamarkach szaleństwa z pełną atencją. Autorka czekała wiele lat na swój debiut, ponieważ liczą się dla niej słowa i chciała, by stworzyć coś wyjątkowego i jak widać, udało się jej. Manifestuje się to szczególnie w opisach miast, wnętrz i ludzi, te rezonowały z moim poczuciem estetyki. Zasiadając jednak do „Małej czarnej i perły” musimy wziąć pod uwagę, że jest to powieść będąca dobrze uszytym przebraniem, a po jej sens trzeba sięgnąć głębiej. Jeśli umknie nam skupienie podczas lektury, to jej odczyt może bywać męczący i to na to osobiste zmęczenie zrzucam winę za mój momentami nużący odbiór tej niewielkiej powieści. Jestem jednak przekonana, że wielu czytelników pochłoną meandry enigmatycznej osobowości, jaką niewątpliwie jest narratorka.

„Mała czarna i perły”, Helen Wenzweig, tłum. Magda i Heydel, wyd. kwiecień 2024, Wydawnictwo Drzazgi, pierwsze wydanie 1980

Książkę otrzymałam w prezencie od wydawnictwa.

Nadrabiam zaległości z Pauzy i przyszła kolej na „Słabszych”. O wiele bardziej porusza mnie tytuł w oryginale: „The Vulnerables”, który kryje w sobie całą bezbronność ludzi wrażliwych, czujących silniej, zalewanych strumieniami świadomości w nieczułym świecie. Dokładnie tacy są bohaterowie tego niejako pandemicznego dzieła Nunez. 

W warstwie powieściowej tej książki, autorka zaprasza nas do Nowego Jorku z czasów pandemii, gdzie narratorce powierza się opiekę nad wymagającą papugą, która zamieszkuje wykwintny apartament. To czas izolacji, kiedy ludzie zmuszeni przebywać na kwarantannie, lądowali niekiedy w nie swoich mieszkaniach, a czasami również w towarzystwie, na które niekoniecznie się godzili. Tak sytuacja spotyka Iris, do której po czasie dołącza Vetch, o wiele młodszy niespokojny duch, z którym początkowo się wymija, by później podejmować głębsze interakcje. Papuga o imieniu Eureka jest tu tylko z pozoru jedyną żyjącą  w zamknięciu, ponieważ skłania również do refleksji nad wszystkimi ludzkimi i nieludzkimi istotami zmuszonymi do izolacji. 

To, co jednak najbardziej spodobało mi się w „Słabszych” to jej forma. Chwilami książka zamienia się w powieść-esej, w której Nunez przemyca wiele intertekstualności i odwołuje się do takich twórców, jak Woolf, Larkin czy Rilke. Rozważania na temat własnego pisania i pisania ogólnie udowadniają, że autorka ma w sobie wiele cennych przemyśleń, uwag i niepodważalny talent do tworzenia dobrze przemyślanych postaci. To, co we mnie zostaje po tej lekturze to właśnie jej część eseistyczna, a nie powieściowa, i to może jedyna, niewielka wada, która jest jedynie moim subiektywnym odczuciem.

„Słabsi”, Sigrid Nunez, tłum. Dobromiła Jankowska, styczeń 2024, Wydawnictwo Pauza, pierwsze wydanie 2023  

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

Kolejne spotkanie z twórczością Ottessy, które w dalszym ciągu mnie do niej nie zniechęca. Tym bardziej fascynuje mnie jej wyobraźnia, która potrafi osądzić fabułę w kompletnie różnych okresach historii, przedstawić nam kompletnie różnych bohaterów oraz tematykę. Wspólnym mianownikiem z kolei będzie zawsze umiejętność tworzenia antypatycznych postaci i wątków graniczących z dobrym gustem. Jedno jest pewne – Ottessa nie boi się szokować. 

Tym razem zabiera nas do średniowiecznej wioski, tytułowej Lapvony. Jesteśmy rzuceni w czeluści krainy wypełnionej nikczemnymi postaciami, które z pozoru są bardzo bogobojne, a w środku zżera je brud i zepsucie. Historia skupia się wokół postaci Marka, niepełnosprawnego chłopca, którego imają się liczne nieszczęścia, ale jednak to zbrodnia, którą on popełni rozpędzi losy całej wioski. 

Ottessa potrafi pisać w taki sposób, że mimo całego brzydoty, a wręcz okazjonalnego obrzydzenia, które wzbudzają jej nieokiełznane wątki, to czytelnik mimo wszystko zostaje do końca. Nie zabraknie tutaj krwi, wszelakich płynów ustrojowych, przekrzywionych kończyn, wątki, które jednych zniechęcą, a drugich zatrzymają na tej karuzeli absurdu i zepsucia. Ottessa umiejętnie przemyca współczesne elementy do średniowiecznego świata, oscylując na granicy tragikomedii. Pozostaję fanką szaleństw, które serwuje nam wyobraźnia autorki. 

Ktoś mógłby się pokusić o stwierdzenie, że morał tej opowieści nigdzie nas nie doprowadza, ale czyż zło i zepsucie zazwyczaj nie mają logicznego wytłumaczenia? „Lapvona” pochłania czytelników w swoim mroku i nie wypuszcza.

„Lapvona”, Ottessa Moshfegh, tłum. Teresa Tyszowiecka, wyd. październik 2023, Wydawnictwo Pauza, pierwsze wydanie 2022

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej. 

 

„Był podejrzany. W świetle zaistniałych podejrzeń działanie prospołeczne stało się antyspołeczne, przestępcze. Carl Lange stwierdził, że po wizycie na policji mniej zajmuje go podejrzenie o gwałt niż Hans Osmundsen, a raczej to, co on uosabia. Hans Osmundsen był wrogiem. W oczach Charliego Langego reprezentował zimną, inteligentną arogancję władzy. Streszczenie przez niego raportu policyjnego stanowiło majstersztyk; żadna z wypowiedzi Osmundsena nie była wprost nieprawdziwa, była natomiast tendencyjna w starannie przemyślany sposób.” 

Kolejna książka z serii Cymelia to świetne czytelnicze zakończenie kwietnia. Ponownie jest to spotkanie z niewielką rozmiarowo, ale bogatą w treści pozycją od Artrage. Na tę książkę składają się dwie nowele, które absolutnie mnie pochłonęły i zachwyciły językowo. Powyższy fragment pokazuje w jakie cudowne meandry podejrzeń zabierze nas pierwsza nowela napisana w iście kafkowskim stylu. Carl Lange pewnego dnia słyszy pukanie do drzwi, za którymi czeka na niego policja z poważnymi podejrzeniami. Okazuje się, że niedaleko widziano mężczyznę o podobnym rysopisie, który jest podejrzany o molestowanie seksualne nieletniej. Autor po mistrzowsku przeprowadza nas przez wzajemne intelektualne przepychanki śledczego i podejrzanego. Jednocześnie będzie balansował na mglistej, rzekomej winie Carla oraz na zgrabnych próbach wyciągnięcia przyznania się do winy  przez Hansa. Niewielka nowela, którą aż chciałoby się zobaczyć zekranizowaną. 

W drugiej, tytułowej noweli przemawia do nas w krótkich opowiadaniach zrzędliwy staruszek, który przesiaduje w domu z powodu nie do końca władnych już nóg. Jego obserwacje otoczenia i życia pełne są trafnych diagnoz niepozbawionych sarkazmu. Jak sam stwierdza: „Jestem zbyt zdrowy, choć nie mam już po co.” Thomas z pewnością zapadnie mi w pamięć jako piękna próbka prozy autora. Czytelnika ucieszą też zapatrywania autora na sztukę dołączone na końcu książki. Sprawdźcie sami. Poniższy cytat wywołał we mnie dokładnie to, co zamierzył Kjell w swojej twórczości: 

„Wszelka sztuka ma być czymś, co grzebie w ludziach, co ich kłuje, co być może budzi w nich lęk. Moim zdaniem takie jest zadanie sztuki. Nie kołysać do snu. Nie opowiadać ślicznych historyjek.”

„Ostatnie zapiski Thomasa F. dla ogółu”, Kjell Askildsen, tłum. Maria Gołębiewska-Bijak, wyd. kwiecień 2024, Wydawnictwo Artrage, Seria Cymelia

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.