„Każda rzeka stanowi granicę, to była jedna z nauk w dzieciństwie. Rzeka otwiera widok na inność, zmusza do zatrzymania się, do uważnego przyjrzenia się przeciwległej stronie. rzeka jest ruchomą sceną, wobec której inny kraj obserwującego człowieka składa się w nieruchomy obraz, malowidło w tle utrwalające się we wspomnieniu.”
Jest coś na wskroś ludzkiego i mistycznego w chwili, gdy stajemy na brzegu jakiejś rzeki. Rzeki niekiedy zachwycają mnie bardziej, ponieważ widzę ich granicę, widzę przeciwległy brzeg, przyroda okalającą tę tajemniczą taflę. Esther Kinsky idzie o krok dalej i tworzy dzieło, w którym rzeki stają się głównymi narratorami i nośnikami wspomnień. „Nad rzeką” to próba zrozumienia granic, które przekraczamy, a Kinsky tym razem wybrała rzeki jako swój punkt odniesienia, cel wielu podróży i rozważań. Skupia swoją uwag głównie na londyńskiej River Lea, ale nie zabraknie tutaj podróży nad ojczysty Ren, Odrę czy Neretwę. Jest to książka po części autobiograficzna i na wskroś oryginalna, ponieważ rzadko spotykam się w literaturze, by autor opisywał swoje losy posiłkując się uważnym odczuwaniem przyrody. Kinsky przenosi nas w swoje imigranckie doświadczenie pełne nostalgii. Obejmuje role obserwatorki, która pozostaje w odległości aparatu od przeżywanego krajobrazu.
„Rombo” wydane co dopiero przez Drzazgi było niesłuchanie lirycznym opisem skutków trzęsienia ziemi we Włoszech, ale Kinsky już swoją wcześniejszą powieścią udowodniła, że opisy przyrody, które w latach szkolnych omijaliśmy w lekturach, tutaj stają się najwyższą formą odczuwania i przedstawione są po mistrzowsku. Nie nużą, płyną wartko po wyobraźni czytelnika.
Tak jak „ptaki wołają z ukrycia o pamięć”, tak pisanie Kinsky woła o uważne przeżywanie natury, krajobrazu oraz przyrody z wszystkimi jej kształtami. Trudno przejść obok tej opowieści obojętnie i odłożyć ołówek, którym zaznacza się cytat za cytatem. Pokłony w stronę tłumaczki, uchwyciła bezbłędnie cale to językowe piękno.
„Nad rzeką”, Esther Kinsky, tłumaczenie Sława Lisiecka, wydanie wrzesień 2017, Biuro Literackie, pierwsze wydanie 2013
Książkę zakupiłam na stronie wydawnictwa.
„Jeśli ktoś bierze udział w dodatkowym glosowaniu w prawyborach, które wielu jego sąsiadów ignoruje, to najwyraźniej jest zdecydowanie bardziej zainteresowany polityką. Można zatem założyć, że to właśnie ci wyborcy są stałymi widzami telewizji informacyjnych i śledzą polityczne spory na platformie X. To oni przede wszystkim są odbiorcami spinów i narracji serwowanych przez polityków. Na nich najbardziej oddziałują jednodniowe skandale, które zdominowały medialny przekaz. Oni też są najprawdopodobniej w większym stopniu narażeni na fake newsy (którym, z racji wieku, mogą łatwiej dawać wiarę). To również ich widzimy w pierwszych szeregach polaryzacyjnej wojny.”
Zaczęłam czytać „Bitwę o Amerykę” przed ogłoszeniem wyników wyborów za oceanem i z ciekawością kończyłam ją po zwycięstwie Trumpa. Andrzej Kohut przebywa w USA w różnych jego częściach i szuka odpowiedzi na różne pytania. Śledzi dojście różnych dotychczasowych kandydatów na prezydenta do władzy i prezentuje zmieniające się motywacje Amerykanów. Szuka przyczyn polaryzacji czy zerka na wpływ AI na kampanię. Czy autor odpowiada wyczerpująco na pytanie zadane w tytule: czy to koniec Stanów Zjednoczonych, jakie znamy?
„można zatem założyć”, „najprawdopodobniej”, „mogą” – wiele w tej książce języka zakładającego przypuszczenie i wyciągania własnych wniosków, którym instynktownie nie potrafię do końca zaufać. Kohut używa style gawędziarskiego wtrącając niekiedy swoje obserwacje podróżnicze, które dają oddech pomiędzy kolejnymi nazwiskami amerykańskiej sceny politycznej.
„Bitwą o Amerykę” na pewno pomoże osobie niezorientowanej odnaleźć się w amerykańskiej polityce czy w systemie glosowania. Ja jednak nie czuję, że dowiedziałam się czy to koniec Stanów, jakie znamy, ponieważ tematy są opisywane pobieżnie i kolejny rozdział przechodzi zaraz w następny, kiedy miałam ochotę zgłębić temat jeszcze bardziej. Niektóre wątki były omawianie zbyt powierzchownie, kiedy aż proszą się przykładowo, by wskazać je jako paliwo polaryzacyjne, jak np. wspomnienie nazwiska Alex’a Jones’a, ale bez rozwinięcia wątku. Rozumiem, że to po prostu wybory, jakie podjął autor w wyborze tematyki danych rozdziałów.
Dla mnie, jako anglistki i osoby żywo zainteresowanej od lat amerykańską polityką, książka nie wniosła niewiele nowego, co nie znaczy, że przystępny język nie przemówi do czytelników zainteresowanych różnymi mechanizmami wpływającymi na wybór kandydata danej partii, a potem samego prezydenta. Zwłaszcza teraz, gdy świat zaskoczyła tak sromotna porażka Demokratów na rzecz Republikanów, kiedy to głosujący wybrali mizogina-przestępcę bez kariery w polityce ponad doświadczoną kobietę od lat służącą ludziom i swojemu krajowi. Nie oczekujcie jednak, że ten reportaż przewidział zeszłotygodniowy scenariusz i wskaże przyczyny porażki Demokratów.
„Bitwa o Amerykę. Czy to koniec Stanów Zjednoczonych, jakie znamy?”, Andrzej Kohut, wydanie październik 2024, Wydawnictwo Szczeliny
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
„Nad całym domem zawisł smutek i nuda. Nawet od psa Kippera zaczęto bez przerwy wymagać dobrych manier, które, jak dotąd, demonstrował jedynie podczas zabawy. Nikt nawet przez moment nie pomyślał, że wizyta babci będzie radosnym wydarzeniem. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, że ich obowiązkiem jest robić wszystko, co w ich mocy, aby tak było, ale jednocześnie w głębi duszy każdy się bał, że mogłoby im się to niespodziewanie udać, i wtedy babcia zostałaby na zawsze, a na samą myśl o tym cierpła skóra.”
Ależ to była uczta. Forster pisze tak, że człowiek wtapia się w te tytułowe podróże i wyrusza od pierwszego słowa razem z narratorką. W tej frapującej historii podążamy śladami niemal siedemdziesięcioletniej mieszkanki Szkocji – Pani Maudie Tipstaff, którą niespodziewanie opuszcza mąż. Staje się to punktem wyjściowym do podjęcia decyzji, by opuścić swoje bezpieczne cztery kąty i wyruszyć w podróż. Jej celem są odwiedziny trójki jej dzieci i spędzić kilka miesięcy z każdym z osobna. Tym sposobem trafia do swoich dwóch córek i syna mieszkającego aż na wyspie Comino.
Autorka stworzyła niebywale nieznośną główną bohaterkę, co jest nie lada sztuką, kiedy z takim zaangażowaniem czytelnik i tak pragnie śledzić jej losy. Maudie nie mówi o swoich uczuciach, jest opryskliwa, nieufna, zamknięta w sobie. Forster nie serwuje bynajmniej wyłącznie losów starszej, marudnej kobiety. Podróże Maudie to podróż po swoim własnym życiu, jego wzlotach i upadkach, próbach skrywania tajemnic, ale przede wszystkim walki o samostanowienie w starszym wieku.
Virginia Woolf zachęcała kobiety do posiadania „własnego pokoju”, Forster pisze o tym, by kobieta w podeszłym wieku miała prawo do wyboru z kim mieszka i nic w tym złego, jeśli będzie to wyłącznie jej „własne mieszkanie”.
„Podróże Maudie Tipstaff”, Margaret Forster, tłumaczenie Urszula Łada-Zabłocka, wydanie 1971, Państwowy Instytut Wydawniczy, seria KIK, pierwsze wydanie 1967
Książkę kupiłam na Vinted od Kasi z konta IG „wkurza_mnie_kurz”
„Kiedy po raz pierwszy poszłam na zajęcia z pisania opowiadań, poproszono mnie o opowiedzenie najsmutniejszej prawdziwej historii, jaką kiedykolwiek słyszałam. I tak opowiedziałam o tym, jak zostałam odrzucona, kiedy starałam się o pracę nauczycielki przedszkolnej, po tym, jak poproszono mnie o opowiedzenie najsmutniejszej prawdziwej historii, jaką kiedykolwiek słyszałam, i opowiedziałam historię Mężczyzny Budzika. Usłyszałam o niej od swojej zmarłej matki, która niegdyś mieszkała w tej samej wsi co Mężczyzna Budzik. Opowiedziałam rekruterowi o tym, jak Mężczyzna Budzik, którego mógł obudzić jedynie budzik, zapomniał nastawić go w noc poprzedzającą pierwszą randkę z przyjacielem mojej mamy, którego kochał skrycie od siedmiu lat.”
„Nie do końca szczęśliwe historie” rozdrapały we mnie małe szramy, przez które dostały się do najgłębszej z wrażliwości. Powyższy fragment pochodzi z opowiadania „Kołysanka na długi sen” i gdy przeczytałam je do snu, to paradoksalnie tym bardziej nie mogłam zasnąć, ponieważ tak bardzo poruszyło mnie głębi. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz zawędrowałam do Indonezji i ich literackiego świata, ale Pasaribu bez wątpienia zachęcił mnie do śledzenia jego twórczości.
Sposób snucia przez niego opowieści, na granicy poetyckiej finezji, czułości oraz w splocie narracyjnych zaskoczeń w każdym z 12 opowiadań wzbudził we mnie wrażenia i uczucia podobne do tych, kiedy spotkałam się po raz pierwszy z twórczością i wyobraźnią Etgara Kereta. Ci z Was, który śledzą mnie od dawna, prawdopodobnie wiedzą, że była to miłość ogromna i walnęła mnie jak obuchem. Pasaribu w podobnie zaskakujący sposób łączy konwencje i zaskakuje puentami. Nie zgadzam się z ani jedną opinią na portalu lubimyczytac, gdzie kilkukrotnie przeczytałam, że te opowiadania są o niczym. Jakież to krzywdzące i powierzchowne. Pasaribu zaprasza nas do świata, w którym czerpie z kultury Bataków Toba oraz chrześcijańskich wierzeń, jednak to nie one stanowią centrum jego wszechświatów. Zaskarbił mnie tym, że niemal w każdej z opowieści przekuwa nasze heteronormatywne przyzwyczajenia w queerowe zaskoczenia czyniąc je absolutnie naturalnymi. „Nie do końca szczęśliwe historie” odzwierciedlają swój tytuł, nie są po to, by kończyć się szczęśliwe, ale zapewniam Was, że kończą się tak, że zapadają w czułą pamięć i zapraszają do powrotów.
„Nie do końca szczęśliwe historie”, Norman Erikson Pasaribu, tłumaczenie Marianna Lis, wydanie wrzesień 2024, Wydawnictwo Tajfuny, pierwsze wydanie 2020
Książkę kupiłam w krakowskiej siedzibie Księgarni Tajfuny.
„jak nam dawali w podstawówce zadanie napisz o rodzinie, napisz o dzieciństwie, to zawsze wymyślałem jakieś historie i kłamałem, lepsze to niż jakby najkrótsza prezentacja w klasie, nie żyje, siedzi, nie wiem, nie wiem”
Lovrenski nie stawia kropek i nie używa wielkich liter w swojej powieści „Jak byliśmy młodzi” i myślę, że od razu zaintryguje to czytelnika i skłoni ku refleksji: dlaczego? Może dlatego, że wszyscy młodzi bohaterowie tej książki są „mali” względem wielkich, mali względem systemu, mali względem oczekiwań społeczeństwa, mali względem swoich nierealnych marzeń o normalnej, ustatkowanej przyszłości. Ich życie nie dąży do żadnej „kropki”, bo w każdej chwili może być przedwcześnie przerwane przecinkiem przemocy.
„Jak byliśmy młodsi” to debiut-petarda najmłodszego w historii laureata prestiżowej Nagrody Księgarzy Norweskich. Młody narrator prowadzi nas po swoich burzliwych latach młodości usianych uzależnieniem od narkotyków, nieustannie czyhającą na niego przemocą i pogardą wobec opieki społecznej. Jego najlepsi kumple: Marco, Jonas i Arjan to niesamowicie ciekawy zlepek etnicznej różności, który odnajduje braterstwo i przywiązanie do siebie w mroku dojrzewania.
Język książki jest wulgarny, ale wyziera z niego również niesamowita wrażliwość tożsama z nostalgią młodych lat, kiedy to jeszcze naiwnie wierzymy, że jeszcze staniemy na nogi i wykaraskamy się z nałogu, biedy i światka przemocy. Lovrenski świetnie odwzorował świat, gdzie młodzi i gniewni muszą za szybko dorosnąć, ale nie pozbywają się inherentnej tęsknoty za miłością i życiem w spokojnym domu. Ivor zapadł mi w pamięć jako czuły narrator w walącym się wielokulturowym świecie, gdzie instytucje państwowe nie sięgają.
„Jak byliśmy młodsi”, Oliver Lovrenski, tłumaczenie Karolina Drozdowska, wydanie listopad 2024, wydawnictwo Artrage, pierwsze wydanie 2023
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
„Niemal beznamiętna” też o mnie mówili. Niemal jałowa, niemal odizolowana, niemal wydrążona – i znów, słysząc to wszystko, znajdowałam nadzieję w tym, że nie jestem ich zdaniem całkiem nieprzenikniona. Nieprzeniknioność, podobnie jak wspomniane już wcześniej rozmyślność i powierzchowność, nie sprawdzała się. Z początku ludzie mówili, że nie są pewni, czy nie wyrażam przypadkiem nieprzyjemnej marioantoninowości – może po prostu zadzieram nosa i uważam się za lepszą od innych. Później jednak uznano, że nie, to pewnie jakiś ekscentrycyzm pasujący do całości mojego charakteru, zapewne wyrosły na gruncie czytania tych wiekowych książek, w które wściubam nosa podczas chodzenia.”
„Mleczarz” toczy się w czasach, w których przemoc mieszkała za rogiem, za płotem, u sąsiada. Wszędzie. „Kiedy w grę wchodziły problemy polityczne, obejmujące takie rzeczy jak bomby, karabiny, śmierć, okaleczenie”, a mieszkańcy Irlandii Północnej pytali siebie samych: „czy wspieram przemoc, jeśli…”
I na to „jeśli” wpada niepostrzeżenie narratorka tej zachwycającej powieści. Tutaj bohaterowie nie będą mieli imion, ale stanowiska i hierarchię w rodzinie. Główna bohaterka to średnia siostra. Zupełnie niespodziewanie do jej codziennych rutyn dołącza tytułowy Mleczarz, który z zawodu wcale nim nie jest. Nie wiadomo skąd ten przydomek, nie wiadomo skąd się wziął i dlaczego wybrał ją, wiadomo jedynie, że przynosi ze sobą niepokój. Narratorka nie może już spokojnie czytać podczas spacerów ani biegać ulubioną trasą po parku.
Tak jakby autorka chciała tę całą psychopolityczną atmosferę tamtych lat, „otoczoną zasiekami zasad i lojalności”, dzieląca ludzi na „nich” i „nas” chciała odzwierciedlić poprzez zbudowanie tajemniczej i złowieszczej relacji starszego Mleczarza z osiemnastolatką, która nie potrafi pozbyć się jego nieznośnej obecności.
To też powieść o tym, jak nikt nie powinien wychodzić „poza nawias społecznej przeciętności”, dlatego takie chodzenie i czytanie, które praktykuje narratorka jest absolutnym nieprzystosowaniem do masy. Mało kto wie, że celem jej czytania jest świadomie unikanie wiedzy.
W tym miejscum gdzie promienność, zbytsmutność, zbytwesolość nie maja racji bytu.
Autorka po mistrzowsku odrysowuje napięcie, wrażenie permanentnej nagłości i niespodziewaności w pozornie prostej egzystencji młodej narratorki. Niepokój podczas lektury gwarantowany, zachwyt nad snutą narracją i genialnym tłumaczeniem Agi Zano również.
„Mleczarz” to genialne studium prób ucieczki od ciężkiej rzeczywistości wypełnionej śmiercią, zamachami bombowymi i niepewnością jutra. W świecie, gdzie donosicielstwo jest chlebem powszednim, nie wiesz kto jest informatorem, a w każdym zakamarku czai się wymierzona w ciebie lufa aparatu, by uwiecznić każdy twój ruch. „Mleczarz” jest też o tym jak te próby stworzenia sobie swojego świata, składającego się z tak prozaicznej czynności jak chodzenie połączonego z czytaniem, spełzają na niczym, bo aparat władzy o tobie nigdy nie zapomina, nawet jeśli człowiek myśli, że stworzył sobie swoją enklawę, bezpieczną przystań. Nikt nie pozwoli ci na zamknięcie się „w ciasnych ścianach własnego myślenia.”
Jeśli macie przeczytać jeszcze jedną książkę w tym roku, to już teraz Wam mówię – postawcie na „Mleczarza”!
Nie zawaham się użyć tego słowa – Arcydzieło!
„Mleczarz”, Anna Burns, tłumaczenie Aga Zano, wydanie listopad 2024, Wydawnictwo Artrage, pierwsze wydanie 2018
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
„Życie należy postrzegać wręcz jak długą próbę stawania się.”
Na trzecią autobiograficzną książkę Pleijel polscy czytelnicy musieli czekać siedem lat. „Wróżba” i „Zapach mężczyzny” rozkochały mnie w sobie bez reszty. Było to dojrzałe, szczere, krytyczne pisanie blisko siebie samej jako pisarki oraz kobiety. Poznaliśmy jej dojrzewanie, relacje z mężczyznami i proces stawania się pisarką, która w końcu przestaje degradować siebie.
„Pisać to oddalać się od siebie. I jednocześnie zbliżać się do siebie.”
Co tym razem daje nam książka „Ślimaki i śnieg”? Pleijel przybliża nam tym razem swoją pracę krytyczki literackiej i kolejne próby pisania, by wreszcie nazwać siebie pisarką. Ponownie elementem wspólnym dla wszystkich 3 książek będzie brak wiary w siebie oraz nieudany związek z ojcem swojej córki. Pleijel ponownie nie boi się pisać otwarcie o swoich trudnych relacjach, także ze swoją pierworodną. Nie zabraknie tu miejsca na opiekę nad schorowanym ojcem, by jednak jednym z najważniejszym punktów uczynić poznanie polskiego imigranta M. który wywróci jej życie do góry nogami i nie raz wprowadzi w nim zamęt i zatracenie.
Czy czułam jednak ten sam zachwyt, jako czytelniczka, jak przy lekturze wcześniejszej „Wróżby” i „Zapachu mężczyzny”? Niestety gdzieś on się rozmył. Nie czułam pokrewieństwa z tematyką, ale przecież nie tego potrzebuję, gdy czytam, by przepaść w danej książce. Zabrakło mi wrażliwości języka, którą wcześniej Pleijel mnie zaskarbiła. Czułam, że czytam bardziej rekonstrukcję swojego życia, ale bez poetyckiego dotyku pióra, które wiem, że autorka w sobie posiada. Chyba najzwyczajniej w świecie tęskniłam za stylem pisania Pleijel, ale z żalem stwierdzam, że trudno mi go było odszukać w „Ślimakach i śniegu”.
„Ślimaki i śnieg”, Agneta Pleijel, tłumaczenie Justyna Czechowska, wydanie listopad 2024, Wydawnictwo Karakter, pierwsze wydanie 2023
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
Opis Wydawnictwa Współbycie na IG zawiera te słowa: „literatura przenikań, przestrojeń i przeobrażeń” i „Niezatapialne” są świetną manifestacją misji wydawnictwa. Gumbs tworzy książkę w formie, której się jeszcze nie spotkałam. Tak wnikliwie przenika, przestraja i przeobraża życie ssaków morskich, że człowiekowi wstyd, że wcześniej tego nie widział czy nie wiedział.
„Okazało się, że język dewiacji i oczerniania (choćby termin „młodociani włóczędzy” używany do opisywania kapturników morskich), niezręczne przypisywanie płci na podstawie binarnego podziału oraz niedorzeczna kryminalizacja ssaków, które wymknęły się biologom, przesiąknęły do tego, co zwykło się nazywać neutralnym językiem naukowym przewodników morskich. Sięgając po te książki, chciałam dowiedzieć się jedynie, który wieloryb to który, zostałam jednak skonfrontowana z kolonialnymi, rasistowskimi, seksistowskimi, heteropatriarchalnymi, kapitalistycznymi konstruktami.”
„Niezatapialne” zapadają w pamięć za swoją oryginalność przemyśleń. Ta książka to międzygatunkowa korelacja wnosząca hymn ku przetrwaniu. Rozedrgane wzruszenie poprzez pisanie o ssakach, języku naukowców, który próbuje chować się za stroną bierną, a tak naprawdę nigdy nie może pozostać obojętny. Autorka przybliża nam losy ssaków morskich jednocześnie zwracając się do nas, osób żyjących wspólnie na tej planecie, które są współodpowiedzialne za losy tych niewidocznych na co dzień istot. Gumbs ujęła mnie swoją wnikliwością i snuciem nici połączeń tematów queerowości, kultury oraz historii Afroamerykanów z nietolerancją, rasizmem i powolnym zanikaniem drogocennych gatunków. Każdy z rozdziałów przemawia do nas rozpoczynając się w formie rozkazującej typu „zejdź głęboko” lub „szanuj swoje włosy” a kończąc się na swego rodzaju medytacji i wyznaniu miłości do wszechświata.
O tym dla kogo jest ta książka, najlepiej pisze sama autorka:
„Napisałam tę książkę z myślą o was, towarzyszki, które przychodzicie na konferencję Allied Media, które wczytywałyście się kiedyś w „make/shift” i „Left Turn” i które biegle posługujecie się mediami społecznościowymi. Napisałam ją z myślą o was, marzycielkach, zamieszkujących wybrzeże i zastanawiających się nad znalezionymi tam kośćmi wielorybów. Napisałam ją z myślą o tych z was, które lobbują w ONZ-ecie w sprawie ekologii głębokich oceanów i tego, co jest potrzebne, aby ją uszanować. I o tych, które nie mogą powstrzymać się od płaczu, gdy czytają codzienne wiadomości. I o was, które czujecie się odcięte od natury. I o was, osobach, dla których natura jest życiowym priorytetem. I o nas, ludziach zaniepokojonych kryzysem klimatycznym.”
Dlatego trudno tak naprawdę przejść obok niej obojętnie.
„Niezatapialne. Czarny feminizm i ssaki morskie”, Alexis Pauline Gumbs, tłumaczenie Dominika Wasilewska i Weronika Zalewska, wydanie listopad 2024, Wydawnictwo Współbycie, pierwsze wydanie 2020
Książkę kupiłam w lubelskiej księgarni Między Słowami.
Jeśli chcecie wesprzeć to, co robię, a moje pisanie o książkach pomaga Wam się lepiej odnaleźć w świecie licznych premier, to możecie postawić mi za to wirtualną kawkę: