„Mam wędrowną duszę” mówi o sobie główna bohaterka i przewędrujemy z nią przez kilka absurdalnych decyzji oraz panikę wieku średniego. Nie interesuje ją poliamoria, ale też nie pasuje do niej monogamia. Zgrabnie unika i uwięzienia i porzucenia w relacjach. Sprowadzać tę powieść jednak do wyłącznie spanikowanej kobiety uciekającej przed samotnością i wizją menopauzy, byłoby ogromnym jej uproszczeniem, a to przyjemna literacka jazda. Miranda po raz kolejny tworzy bohaterkę, która zapada w pamięć. Ona ciągle chce wiedzieć jak to jest być inną osobą. Chce, by komuś na niej na tyle zależało, by nad nią czuwać, a nawet podglądać i robić zdjęcia z ukrycia.
July porusza temat premenopauzy, którego niewiele w literaturze. Mam wrażenie, że chce o tym pisać tak obcesowo, jak się o tym obcesowo milczy. Kobiety i ich płyny, to wciąż coś, co obrzydza, wzburza, odpycha. Broń Boże, by kobieta miała sprawczość, nieokiełznane żądze i była w stanie przekonać męża do otwartego związku. Może Miranda drażni, bo tak odważnie łamie konwenanse, a nasze stoickie życia dążą do stabilizacji, a nie irracjonalnych decyzji.
Jeśli chodzi o warstwę językową, to jest tutaj bardzo „mirandowo”. Polecam przybliżyć sobie postać autorki przed zapoznaniem się z jej pisaniem. Jej konto na Instagramie pełne jest jej performensów i artystycznej ekspresji. Do mnie ta ironia, powaga przy szaleństwie na jej twarzy od dawna przemawiały w formie wizualnej, dlatego jej fabularna jazda bez trzymanki w powieściach jest dla mnie świetnym przedłużeniem jej jako artystki i kobiety.
Poznając samą Mirandę July nie zdziwi czytelnika nic, ale ktoś, kto nie zna jej osoby i twórczości, może dostać ciekawą dawkę inności, której brakuje w literaturze. Pisanie July jest jak ona sama – ekscentryczne, bezkompromisowe, momentami dziwaczne, ale na wskroś ludzkie.
„Na czworakach”, Miranda July, tłumaczenie Kaja Gucio, wydanie wrzesień 2024, Wydawnictwo Pauza
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
Dziś o książce, której prawie nie widać w social mediach, może ktoś natknął się na nią na targach książki w jednym z polskich miast, a ja chcę Wam opowiedzieć o tym, dlaczego zostanie we mnie na dłużej.
Książka ta pełna jest celnych przemyśleń, które choć mogą wydawać się oczywiste, to nabierają innego wydźwięku, jak uświadomimy sobie, że rozmawiamy o rapie:
„Muzyka popularna od dawna popularyzuje kulturę wysoką.”
„Spojrzeć na siebie jako na osobę, której wybory, cele, reakcje są zdeterminowane przez wieki rozwoju kultury.”
„Dobra lekcja jest wtedy, gdy mamy poczucie, że rozmawiając o Antygonie, Hobie czy Rycerzu Rolandzie, tak naprawdę rozmawiamy o nas samych.”
Dzięki książce Piotra Szweda dowiaduję się i upewniam, że dziś język hip-hopu ma większy wpływ na polską młodzież niż Taylor Swift czy Dawid Podsiadło. Wyprzedza ich… Paluch, z którym będąc nastolatkami wracaliśmy razem spacerem do domu z imprezy (pochodzi z moich okolic:), a dziś ma wpływ na młodzież, którą ja uczę. Trudno zatem było mi przejść obok tej frapującej książki obojętnie.
Szwed parafrazuje Ryszarda Koziołka: „dobrze się myśli literaturą o rapie, ale też rapem o literaturze.” – i kompletnie mnie to wciągnęło! Autor jest nauczycielem języka polskiego w jednym z łódzkich liceów i łamie stereotyp nudnych lekcji. Wraz z ilustracjami krik konga książka ta staje się książką dla szerokiej grupy odbiorców.
Dla kogo jest ta książka? To inspiracja dla nauczyciela, bo inspiruje do angażujących lekcji i korzystania z odniesień i ich dalszego eksplorowania; dla rodzica, bo pokazuje, że gust muzyczny niekoniecznie prowadzi do zgubnej przyszłości ich pociech; jest też dla poszukującego ucznia, bo udziela porad jak pisać, ale jest też platformą pełną adekwatnych odniesień, w których może się odnaleźć. I dla przyszłych raperów, młodych twórców – odnajdą tutaj mnóstwo inspiracji i miejsc, w których mogliby zacząć swoją liryczną przygodę w rapie.
Czuć jak autor jest zafascynowany narracjami i czytelnikowi się to udziela. Szwed buduje swoje rozdziały w przemyślany sposób. Porusza kwestie filozoficzne, feministyczne, pokazuje jak można rapować o globalnym ociepleniu i kryzysie klimatycznym, a nawet podjąć się ciekawej debaty dotyczącej sensu oceniania w szkole. To, czego może się nie spodziewamy, to że te wzniosłe tematy odnajdziemy w twórczości Maty, Kękę, Paktofoniki, Bobera czy Quebonafide. Niektóre mają nawet moc wywoływania efektu Papageno.
Świetnie pokazuje, że „kultura to sieć zależności”, zawiła, kręta, ale zawsze fascynująco angażująca. Książka, która otwiera oczy na kalejdoskopy interpretacji i oddaje hołd twórczości polskich raperów i raperek w sposób, który przemówi nawet do najbardziej uprzedzonej osoby. Rap mówi głośno i dosadnie, często wulgarnie, ale zawsze z bogatym przekazem zamierzonym przez artystę. Książka zachęca i pomaga nam się wsłuchać w te głosy i „spojrzeć trochę szerzej” na wciąż niedoceniany gatunek muzyczny oraz artystów go reprezentujących.
„Patrz trochę szerzej. Hip-hopowy kurs literatury”, Piotr Szwed, wrzesień 2024, wydawnictwo Agora.
Książkę przeczytałam w ramach współpracy reklamowej.
Wielu z nas znana jest powieść „Małe kobietki” Louisy May Alcott, która do dziś podbija serca czytelników. Geraldine Brooks bierze na warsztat nieznaną nam do tej pory perspektywę – kapitana Marcha, nieobecnego ojca dziewczynek, który w powieści Alcott wybywa na wojnę i pozostaje poza fabułą. Brooks buduje pełnokrwistego bohatera, niepozbawionego wad, by oddać mu dotąd niesłyszalny głos.
Akcja powieści przenosi nas na linię frontu wojny secesyjnej, której będziemy dotkliwie doświadczać poprzez troskliwe listy Marcha słane do rodziny przeciwstawiane z niesprawiedliwością wojny widzianą jego oczami, której nie chce opisywać w listach, a pozostają na kartach tej powieści. Brooks kreśli na wskroś ludzki obraz kapitana, ojca rodziny, którego ideały gasną powoli z każdym dniem pełnienia posługi kapelana na froncie.
Solidnie zbudowana moralność wszystkich bohaterów to coś, co bardzo przyciągało mnie do fabuły. Ludzkie dylematy, błędne decyzje, porywy namiętności przeplatane z jaskrawymi przejawami rasizmu, ale również nierówności klasowych czynią tę powieść godnym odwzorowaniem epoki. Przewijają się tutaj również postaci wielkich pisarzy, Nathaniel’a Hawthorne’a, Waldo Emerson’a czy Henr’iego Thoreau, z którymi wiemy, że sam ojciec Alcott miał styczność.
Czuć, że Brooks próbuje pretendować do kultowych powieści na miarę „Zabić drozda” czy „Chaty wuja Toma” i choć tych arcydzieł nie przebija, to nie oznacza, że nie jest im bliska. Na szczególną uwagę zasługuje też druga część powieści, gdzie głos oddaje się Marmee March, matce „małych kobietek” i żonie, która wyrusza na spotkanie chorego męża cudem ocalonego z frontu. Marmee otrzymuje tutaj odważny, feministyczny głos, którego nie dostała w „Małych kobietkach”, co jest interesującą wariacją narracyjną. Spodziewam się jednak, że pojawią się czytelnicy, którym dotykanie „świętości”, czyli oryginału, może drażnić. Mnie jednak ten swoisty literacki „spin-off” absolutnie nie odstręczał.
Autorka ma lekkość pióra, które sprawia, że po jej powieści się płynie. Co jednak nie oznacza literackiej płycizny. Nie dziwi zatem, że otrzymała za nią Nagrodę Pulitzera w 2006, ponieważ trzeba docenić to, jak Brooks gruntownie przygotowała swoją fabułę i bohaterów opartych na prawdziwych postaciach i wydarzeniach wojny secesyjnej czyniąc „March” uniwersalnym dziełem o ideałach, które rozbijane są przez wewnętrzne konflikty targające Ameryką do dziś.
„March”, Geraldine Brooks, tłumaczenie Jarosław Skowroński, wydanie luty 2025, wydawnictwo Relacja
Książkę przeczytałam w ramach współpracy reklamowej.
Nie wiedziałam co czuć, gdy czytałam te dosłownie dwustronnicowe opowieści. Na początku nie mogłam się skupić, treści szybko mi uciekały i musiałam zaczynać czytać daną opowieść jeszcze raz. Zapytałam siebie o co chodzi? Coś ze mną nie tak?
I potem zrozumiałam. Te opowieści zjada się zdanie po zdaniu. Zaczęłam je rozbijać na kawałeczki i sączyć słowo po słowie, a wtedy uderzyły we mnie jak petarda.
Przeczytajcie chociażby to zdanie:
„Przez wystawową szybę widzi właścicielkę, której nigdy nie mówi „dzień dobry”, bo uważa, że kobieta ta maltretuje kwiaty.” Jakie to jest cudowne zdanie. Dziwaczne, nie do końca jasne, szczyptę nielogiczne, że aż realne. Takie postacie właśnie tworzy Duvanel. Jak swoje zdania.
„Joasia pluła na przedmioty należące do matki i rozcierała ślinę po całej powierzchni.”
„Na lekcji rysunku miała przedstawić samą siebie – narysowała małe, puste kółko.”
„Pracowała w fabryce pięć dni w tygodniu po dziewięć godzin, przyszywając pluszakom szklane oczka. Dwóch ważnych rzeczy nie nauczyła się nigdy: grać na fujarce i lizać lodów.”
„Ostatni akt łaski” to mikroskopijne opowieści na 119 zachwycających stronach. Bohaterowie są niczym aktorzy w teatrze dziwności. Niełatwo ich polubić, a jeszcze trudniej się z nimi utożsamiać, ale na pewno nie da się ich zapomnieć. W jakiś sposób wykluczeni, cierpiący, lękliwi. Zdaje się, że człowiek doświadcza dzikości serca autorki przepisanej na papier. A Duvanel to szwajcarska pisarka, której życie nie rozpieszczało. Była ofiarą przemocy domowej, a swoje życie postanowiła zakończyć śmiercią samobójczą. Duvanel tworzy niemal mistrzowski zbiór najkrótszych form, które długo pozostają w wyobraźni. Jeśli macie ochotę na coś intrygującego i nieobecnego na rynku książki, to „Ostatni akt łaski” jest dla Was.
„Ostatni akt łaski”, Adelheid Duvanel, tłumaczenie Dorota Stroińska, wydanie styczeń 2025, Wydawnictwo Cyranka
Zacznę swoją recenzję inaczej niż dotychczas. Zacznę od swoistej wyliczanki. I chcę byście nie pominęli żadnego podpunktu. Książka „Sterroryzowani” pomoże Ci zrozumieć:
Nie czym islamofobia jest, ale co islamofobia robi.
Dlaczego ponad milion muzułmanów i muzułmanek przebywa w obozach internowania w Chinach, dlaczego są paleni żywcem na ulicach Delhi czy dlaczego toną na łodziach w drodze do Europy.
Dlaczego muzułmanie i muzułmanki postrzegani są jako nieinteligentni, irracjonalni i nienowocześni.
Dlaczego myśl europejska jest „filozofią” uniwersalną, a idee z innych rejonów to „religie afrykańskie, medycyna Wschodu, myśl Orientu”.
Dlaczego twierdzenie, że muzułmanki i muzułmanie byli i są „obcy” na Zachodzie jest sfabrykowane.
Jak trywialnym jest przekonanie, że „terrorystyczne akty przemocy” są skutkiem wrodzonych cech muzułmanów i muzułmanek.
Jak to biała supremacja, kolonializm i kapitalizm są większymi zagrożeniami dla świata niż islam.
Ilu ludzi cierpi będąc niewinnymi poprzez niebywałą skalę profilowania rasowego w Wielkiej Brytanii i na całym świecie.
Co dwie sekundy jedna osoba na świecie zmuszona jest do migracji z powodu susz, powodzi i wylesiania.
Mnogość faktów, które nie mieściły mi się w głowie podczas lektury jest niezliczona. Mówię Wam to już teraz – jest to jedna z najważniejszych książęk non-fiction, jakie w życiu przeczytałam.
Ilość poszkodowanych, niekiedy ich absurdalnie młody wiek, nieskuteczność brytyjskiego programu Prevent, który ma na celu (jawnie rasistowskie i stereotypowe) typowanie potencjalnie groźnych ludzi wyznających islam, nawet wśród dzieci (zgłaszanych przez własnych nauczycieli!) do organów ścigania. Odbieranie ludziom obywatelstwa brytyjskiego i czynienie ich bezpaństwowymi oraz niesamowite traumy na psychice i zdrowiu fizycznym niesłusznie więzionych pozostaną we mnie po tej lekturze na zawsze.
Mam ochotę wręczyć tę książkę każdemu kto choć trochę chce się dowiedzieć więcej o sytuacji muzułmanów i muzułmanek na świecie, by patrzyli szerzej, i mniej oceniająco, oraz by przestali w końcu patrzeć podejrzliwie na hidżab. Ale nie tylko dlatego, ponieważ autorka znakomicie obnaża ślepotę każdego z nas w każdym systemie pozującym na demokratyczny. Wpędza nas w spory dyskomfort i ułudę bezpieczeństwa, które jest dyktowane zawsze jedynie interesami supermocarstw. Jest to jedna z najbardziej oświecających lektur, jakie może zaserwować literatura faktu.
Autorka wykonała świetną reporterską robotę i rzadko kiedy z takim oddaniem czytałam też każdy przypis (dziękuję wydawczyni za solidną robotę!:). Manzoor-Khan jest bezkompromisowa, nie boi się konsekwencji i pisze piekielnie odważną książkę nie kryjąc się ze swoją wiarą. Nie musi, to my powinniśmy się chować ze swoją niewiedzą i ignorancją. Jest to piekielnie rzetelnie napisany reportaż, najlepszy jaki przeczytałam w tym roku. Na szczególną uwagę zasługuje też posłowie napisane przez Lenę Khalid, znaną polskim czytelnikom jako Polka na pustyni, która odnosi się do polskiego „podwórka” islamofobi i wytyka palcami tytułową „pułapkę islamofobi”, w którą Polacy teżw wpadli mimo tego, że procent muzułmanów i muzułmanek przebywających w Polsce jest bardzo niski.
Uwaga! Kontrowersyjna myśl, niepopularna opinia. Co jeśli powiem Wam, że po tej książce uważam z całą pewnością, że żadna rasa, nacja, mniejszość czy religia nie cierpi takiej dyskryminacji, jak muzułmanie i muzułmanki? Dawno nie czytałam książki, która autentycznie tak wiele mnie nauczyła i oświetliła rejony mojej niewiedzy w kilku istotnych obszarach życia muzułmanów i muzułmanek.
Na szczęście książka ta nie tylko diagnozuje, wylicza i wskazuje przerażające nadużycia władz, mediów czy kapitalizmu, ale też sugeruje rozwiązania, wskazuje wektory zmian, za którymi możemy podążać my sami i prześladowani. Powinnismy czytać takie książki, by przestać być wciąż manipulowanymi przez stronnicze media, polityków oraz bogatych tego świata.Po tej lekturze bez wahania odpowiecie sobie kto tutaj tak naprawdę na świecie jest „sterroryzowany”.
„Rozstawia się nas po kątach, wykorzystuje, obwinia, uprzedmiotawia, zakrywa, odkrywa, pomija w dyskusjach i mówi się za nas, ale nigdy, przenigdy nie daje się nam prawa do życia na własnych warunkach i zabierania głosu na temat tego, jakich krzywd doznajemy – bez lęku o dalsze represje. Jeśli chcemy stworzyć świat wolny od upłciowionej i seksualnej przemocy, czas dostrzec, że głównymi oprawcami są państwo, kapitalizm i kolonializm. A gdy postawimy na pierwszym potrzeby i bezpieczeństwo najbardziej zmarginalizowanych, niewidocznych i „niemożliwych” muzułmańskich kobiet i dziewczynek, to ujrzymy to jak na dłoni.”
„Sterorryzowani. W pułapce islamofobii”, Suhaiymah Manzoor-Khan, tłumaczenie Aleksandra Szymczyk, wydanie styczeń 2025, Wydawnictwo Tajfuny
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
Tytułowy „Król w Żółci” to książka w książce – zabieg, który bardzo cenię. Książka jako przedmiot, która ma siłę opętania, zawładnięcia, doprowadzanie do obłędu. Taki sam efekt miała na mnie ta książka. Robert Chambers napisał wiele książek, ale to właśnie ta uznawana jest za najlepszą w jego dorobku. „Król w żółci” to zakazana sztuka teatralna, której czytanie doprowadza czytelnika do obłędu. Jej lektura spowija czytelnika urojeniami i podejrzeniami, których nie da się zatrzymać, ostatecznie doprowadzając do tragedii.
Widzę, że książka dzieli czytelników na zwolenników pierwszej albo drugiej części książki. Pierwsze cztery opowiadania przyciągnęły mnie do siebie najbardziej. To właśnie te są pełne grozy, nadprzyrodzonych sił, odrealnienia i udowadniają, że autor miał dziką wyobraźnię, która mogła zajść daleko. „Reperacja reputacji” – opowiadanie otwierające zbiór – jest wciągającym studiom narastającej psychozy i najlepszą próbką pióra autora. Spacerowałam po tych opowiadaniach bojąc się co czai się za kolejną kotarą subtelnego teatru absurdu. Autor opowiadając te niesłychane historie obnaża kruchość i słabość ludzkiej natury i charakteru człowieka. Jest tutaj poetyka, dramatyzm, szczypta fantastyki, ale w drugiej części nie zabraknie też miejsca na romantyzm i miasta zakochanych, w którym nieszczęśliwa miłość i dekadencja mieszkają na jednej ulicy.
Nie bójcie się „Króla w żółci”. Nie składa się on wyłącznie z mrocznych opowieści, ale idealnie wyważa cechy weird fiction, horroru z jednoczesnym posmakiem fantastyki i romantyzmu. Ciekawy to świat, w którym nigdy nie wiesz do czego doprowadzi nas koniec danej historii.
„Nie kpijmy z szaleńców – ich obłęd trwa dłużej niż nasz.” – czyż to nie jest piękne zdanie, które jednocześnie idealnie podsumowuje cały zbiór? Nie kpijmy z wyobraźni, pochłonie nas w pełni niczym całun szaleństwa.
„Król w żółci”, Robert W. Chambers, tłumaczenie Tomasz S. Gałązka, wydanie luty 2025, seria Cymelia, Wydawnictwo Artrage
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
Takich opowiadań jeszcze nie czytaliście. Mają tak oryginalną formę, że trudno mi samej ubrać to w słowa. Jesteśmy przyzwyczajeni do czytania wewnętrznych monologów, strumieni świadomości, pierwszoosobowej lub trzecioosobowej narracji. Natomiast Davis stoi obok swoich bohaterów i opisuje ich bez emocji. Studiuje ich niczym przypadki do analizy i posługuje się precyzyjnym językiem, który odwzorowuje życia bohaterów.
Analizie poddawani są przeróżni ludzie. Davis intryguje formą, ale też tematami. Bierze na warsztat fikcyjne listy napisane przez grupę uczniów do swojego kolegi przebywającego w szpitalu. Przez wiele stron analizuje ich wypowiedzi, pismo i wyciąga z nich obraz dzieciństwa i niepewności. Przygląda się też służącym zatrudnianym przez wymagającą panią. Pod koniec zbioru zerkniemy na Vi i Helen oraz ich analizę porównawczą starzenia się w dobrym zdrowiu.
Lydia Davis świetnie włada językiem, ale najlepiej bawi się…gramatyką. W moich oczach największym atutem „Asortymentu strapień” jest szafowanie formami, konwencjami oraz bohaterami. Davis potrafi rozkładać zdania na czynniki pierwsze i wymieniać w nich słowa, by zdanie igrało z naszą wyobraźnią tak, jak w opowiadaniu „Kwestia gramatyki”. Zdania następują po sobie jak domino, jedno opada na drugie, kolejne goni kolejne.
Davis potrafi napisać powiastkę na trzy linijki, opowieść na jedną stronę, by zaraz zaskoczyć czytelnika dogłębna analizą na kilkadziesiąt stron. Czytając ma się wrażenie, że autorka zdobyła całą wiedzą na temat języka, składnia jest jej muzą, a nam pozostaje zachwycać się tym z jaką lekkością można żonglować językiem. Davis udowadnia, że opowiadania mogą mieć różne formy, a ich tematyka nie musi być jednolita. Miałam wrażenie, że czytam kilka dzieł na raz i nie jest to pod żadnym pozorem zarzut, a jedynie komplement.
Zapewniam Was, że czegoś takiego jeszcze nie czytaliście.
„Asortyment strapień”, Lydia Davis, tłumaczenie Michał Tabaczyński, wydanie luty 2025, Seria Opowiadań Amerykańskich, Wydawnictwo Czarne
Książkę przeczytałam w ramach współpracy reklamowej.
„Najważniejsze zawsze było, co ludzie powiedzą, żeby oidy na całą wieś nie zrobić.”
Narratorką „Oidy” jest wnuczka wspominająca swoją babcię, ale tak naprawdę, to głównym bohaterem jest wstyd. Pokoleniowy wstyd, za to skąd się pochodzi, jaką się ma rodzinę i jakim językiem się ona posługuje. Wstyd, który ciągnie się do szkoły, na uczelnię i wkrada się do pierwszych życiowych decyzji i nie opuszcza po przeprowadzce do Warszawy.
Książkę otwiera odejście babci, co uświadamia córce i wnuczce, że „kolejka do przemijania przesunęła się właśnie o jedno oczko”. Śmierć babci staje się punktem wyjściowym do rozważań na temat losu pokoleń w rodzinie Magdy – narratorki. Magda jest miejsko-wiejską hybrydą. Pytanie, które przewija się podczas lektury to czy wnuczka wstydzi się, że pochodzi ze wsi mieszkając w Warszawie czy wstydzić, to się trzeba wstydu, że się ze wsi pochodzi? Nie zabraknie tu jednak rozterek dotyczących zamążpójścia czy macierzyństwa narzucanego przez standardy. „Oida” zachwyca nie tylko wiernym odwzorowaniem różnic pokoleniowych, ale wrażliwością autorki na język, którym przemawiają do nas jej trzy narratorki.
Marta Michalak wyraźnie odznacza się swoim dziełem w literaturze. Tworzy swój własny głos i styl snucia opowieści, który jest niewątpliwie obiecujący. „Oida” umiejscawia się w nurcie postwiejskim, użycza głosu trzem generacjom kobiet w narracji zdominowanej przez perspektywą chłopską. Różnicowanie języka to charakterytyczny i po mistrzowsku zastosowany zabieg, w którym to babcia przemawia gwarą, która z pokolenia na pokolenie zanika. W wielu fragmentach tej niewielkiej powieści i lingwistycznym zróżnicowaniu przeglądałam się jak w lustrze.
Skosztujcie fragmentu:
„Nie chcę być inna, jeszcze bardziej nie pasować do żadnej grupy, nie mieścić się w żadnej klasyfikacji. Wystarczy, że jestem wiejsko-miejską hybrydą. Bo przecież nie jestem ze wsi, a tak naprawdę nie jestem też z miasta, bo choć nasz dom znajdował się w obrębie miasta powiatowego, to był wiejską ambasadą, autonomicznym terytorium wsi, z której pochodzili moi rodzice. A teraz już nawet do tego miasta powiatowego nie pasuję, tak jak nie za bardzo pasuję do miasta stołecznego Warszawy, nie w oczach mieszkańców, których dziadkowie walczyli w powstaniu. Żyję w dwóch światach, chociaż w żadnym nie jestem pełnoprawną obywatelką, językiem żadnego nie władam bezbłędnie, w rozmowach z matką wtrącam słowa, których matka nie rozumie, w rozmowach w pokoju nauczycielskim nie panuję nad tą czy inną oidą, która czasem wymknie się z moich ust nieświadoma tworzonego dysonansu.”
„Oida”, Marta Michalak, wydanie grudzień 2024, Wydawnictwo Nisza
Książkę kupiłam w Księgarni Arsenał w Poznaniu.
Chcecie wesprzeć moją działalność książkową i pomagam Wam wybierać książki, które zapadają Wam w pamięć, to możecie wesprzeć mnie wirtualną kawą:
https://buycoffee.to/ksiegarkanaregale
Każda kawa to mój rozwój dla Was 🙂
Miranda July juz na czytniny 🙂 bralabym Duvanel do czytania, ale jak widzę ze tlumacz/tlumaczka tlumaczy imiona to mnie to odstrecza:( za to steroryzowanych -koniecznie! dzieki ze wrzucasz swoje polecenia, zawsze trafne:)
mialo byc na czytniku a nie czytniny 🙂 pozdrowienia!