„Ciężka matka – to praprzyczyna twórczego impulsu i literatury. Matka jest przyczyną i ciałem języka. (…) osiedla się w tobie ciemnym miejscem i czeka na twoje pisanie.” 

Oto głos w literaturze, którego mi brakowało i który mnie bardzo ciekawił. Przy obecnych rozporządzeniach, „Rana”, pierwsza z autobiograficznej trylogii, jest obecnie w Rosji zakazana i usunięta z obiegu. Dzięki Wydawnictwu Marpress mamy okazję obcować z tym niezwykłym głosem w literaturze. A ten głos pochodzi z dalekiej Syberii i zachwycał mnie niezmiernie. Narratorka/autorka wyrusza z prochami matki w biurokratycznie absurdalną podróż z Moskwy do Ust-Ilimska, przesiadając się z samolotu do samolotu, by złożyć prochy w rodzinnym grobie.

Ta książka to oczywiście nie tylko opis tej podróży i zmagań. Oksana pisze o własnym ciele, życiu, myślach, uczuciach oraz godzeniu się ze swoją seksualnością. Wiele miejsca przeznacza na próbę przerobienia relacji ze swoją matką po jej śmierci. Pisze z dozą wstydu, która towarzyszy wynurzaniu się. Ta pisarska skromność bardzo mnie urzekała. Co nie oznacza jednak, że nie bywa też brutalnie szczera.  

Książka ta jest drogą. Autorka nie ukrywa, że pisała ją w zrywach. Na tej twórczej drodze miesza style, raz czyni swoją książkę esejem, raz wierszem, a niekiedy skrawkiem pamiętnika czy memuaru. Motyw książki w książce nadaje tekstowi głębi. Wasiakina zaprasza nas przede wszystkich do podróży do samoakceptacji, która nie jest łatwa w homofobicznym otoczeniu. Autorka dzieli się strachem jak skończenie tej książki może spowodować, że rana po wszystkich, po śmierci bliskich, w końcu się zabliźni. 

Była to niezwykle udana literacka podróż, rzadki głos w literaturze, kolejne tomy trylogii poświęca jeszcze dwóm bliskim osobom w swoim życiu. Tylko dzięki naszej czytelniczej uwadze i docenieniu takich dzieł, tworzy się szansa wydania ich w Polsce, zatem czytajmy kochani, niech Wasiakiny będzie więcej na polskim rynku wydawniczym.

„Rana”, Oksana Wasiakina, tłumaczenie Agnieszka Sowińska, wydanie marzec 2025, seria Bałtyk, Wydawnictwo Marpress

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„W moim śnie zjawia się Andzielo G., który z moim bratem był w okopie przez trzy lata. Wysadził się nad Saną pod koniec wojny, wkładając sobie granat do ust.” 

Te 32 mikroopowieści zawarte w tym zbiorze są jak pociski. Dla młodych chłopaków, którzy często są bohaterami tych opowieści, „układanie zdań” z karabinów jest trudne, nie potrafią wystrzelić pierwszej serii, a potem nagle są zmuszeni do układania makabrycznych opowieści z każdego pocisku. Potem przywiozą te historie do domu bądź pozostawią wraz ze swoim pokonanym ciałem na polu walki.

„Mnie też nie uczyli strzelać do staruszek.”

Ten poruszający zbiór ukazuje wszystkie perspektywy wojny w Bośni i Hercegowinie. Patrzymy na ten niesprawiedliwy świat z perspektywy żołnierza, dziewczyny, której ukochany walczy po przeciwnej stronie, od strony głosu, który uratował kiedyś całą rodzinę przed rozstrzelaniem, nakazując biec prawo w stronę lasu. 

„Ech, ty mój towarzyszu, tak się nie da. Depcząc pieluchy, wygrać wojny.”

W tym tomie nie ma wielu słów, bo są niepotrzebne. Tutaj jedno zdanie waży tyle co granat, bomba i lej po niej pozostawiony. My, jako czytelnicy, wpadamy w nie niczym do okopu pamięci, który długo nie otrząśnie się z tych lirycznych opisów krwawego konfliktu. To zdania, które bolą, trafiają celnie, nie silą się na plastyczność, a dosłowność. „Czemu na podłodze śpisz” to wielka literatura małych rozmiarów. Nie przejdźcie obok niej obojętnie.  

„Sam nie wiem. Dzieciaki mi dali. Ja mam z czterdziestką dzieciaków u boku walczyć na wojnie, człowieku. Takiej wojny nie da się wygrać.” 

„Czemu na podłodze śpisz?” Darko Cvijetic, tłumaczenie Dorota Jovanka Cirlic, wydanie maj 2025, wydawnictwo Noir sur Blanc

Książkę przeczytałam w ramach współpracy komercyjnej.

„Świat Joan miał wyczyścić moje konto z tego wszystkiego.” 

Czym jest to „wszystko”? To wszystko to ciężkie dzieciństwo z przemocowym ojcem, późniejsze odwiedzane go w więzieniu, bieda, walka z uzależnieniem oraz odrzuceniem jako pisarza i inne piętrzące się traumy młodego człowieka w ogromie metropolii, jaką jest Nowy Jork. 

Leadbeater opisuje jak jego „ja” było spękane nie do poznania, zanim stała obecność i troska Joan Didion nie ustawiła go do pionu. „Jakimś cudem siedział z Joan w samym centrum świata, do którego tęsknił przez całe życie”. Cory przez krótki czas był osobistym asystentem Joan, ale pozostał w jej życiu na dziewięć ostatnich jej lat, nie na ten najbardziej twórczy okres, ale na tę ostatnią drogę, w którą nikt nie chce wyruszyć sam. 

Dla czytelników ceniących Joan Didion i jej charyzmatyczną osobę, książka ta będzie intymnym portretem, wejrzeniem skromnego asystenta, który uważnie obserwuje skrawki dnia wielkiego umysłu Didion. Przyciągnęła mnie do siebie swoją żywą gestykulacją, którą Cory porównuje do obserwowania rozkwitającego kwiatu.  

Pragnę jednak podkreślić, że Joan w tytule jest dopiskiem i jako taką powinnyśmy traktować jej obecność w tej książce. „Na marginesie Manhattanu” jest przede wszystkim memuarem samego autora, którego trudna droga do pisarstwa i wyłonienia się z szarości życiowej i twórczej przypadły na lata w obecności życia Joan, która do końca pozostawała jego opoką. O Joan napisano już wiele i pewnie wiele się jeszcze napisze, ale nie zawsze będziemy czytać o niej z taką czułością, jaką oferuje nam Leadbeater, który jest czułym obserwatorem świata, do którego nas zaprasza. 

„Na marginesie Manhattanu. Radość, śmierć i Joan Didion” Cory Leadbeater, tłumaczenie Anna Dzierzgowska, wydanie kwiecień 2025, Wydawnictwo Relacja,

Książkę przeczytałam w ramach współpracy komercyjnej.

„Są lata, które stawiają pytania, i lata, które odpowiadają.” Naomi Watts cytuje Zorę Neale Hurston, a ja wybrałabym ten cytat na najtrafniejsze motto tej książki, która chwyta za megafon jednego z największych tematów tabu, by przerwać łańcuch niewiedzy wokół menopauzy. 

Przed książką miałam tak wiele pytań, luk w wiedzy o procesie, do którego mi coraz bliżej, a który dotyka przecież wszystkie kobiety. „Już się nie boję, czyli wszystko czego nie mówią nam o menopauzie” jest niesamowicie edukującą pozycją, która odpowiedziała mi na wiele pytań, by pokonać strach i niewiedzę. 

Zrzuciła też poczucie winy ze mnie samej, z kobiet, które wiedzą niewiele, ponieważ nie wiedzą też wiele sami lekarze! Okazuje się, że wiedzy o menopauzie poświęca się zaledwie kilka godzin wykładów na studiach medycznych, dlatego potrzeba nam takich głosów, jak Naomi, która zbiera dla nas wszystko, czego się dowiedziała przez lata odbijania się od niewiedzy i ignorancji. Jeśli obawiacie się, że książka Watts to zwyczajny poradnik, to od razu mówię Wam, że to bezkompromisowa książka pełna odwagi jednej kobiety, która odziera siebie z intymności, byśmy my wszystkie zyskały siły zawalczyć o siebie i swoje zdrowie, gdy pierwsze objawy wielkiego słowa na M zapukają do drzwi naszych ciał. 

„Już się nie boję” to głos empatii niepozbawiony humoru jednej kobiety, która wyrusza na osobistą krucjatę i wyszukuję dla nas najlepszych ekspertów i daje również im głos, by udowodnić nam, jaki to ważny temat i potrzebujący uwagi nie tylko naszych bliskich, ale i lekarzy. Watts w skuteczny sposób przemawia głosem aktywnej społeczniczki, która przemawia również obiecującej głosem literackim. 

„Już się nie boję! Wszystko, czego nie mówią nam o menopauzie”, Naomi Watts, tłumaczenie Aleksandra Weksej, przedmowa Alicja Długołęcka, wydanie maj 2025, Wydawnictwo Znak Literanova

Książkę przeczytałam w ramach współpracy komercyjnej.  

„Umarli nie potrzebują imienia. Oni potrzebują spokoju”. Hiszpańska ziemia wciąż chowa wielu umarłych bez imienia. Umarłych, którzy odeszli w skutek porachunków „czerwonych i frankistów”. Jedną z takich spraw roztrząsa Maria Fogler, pisarka i tłumaczka z języka hiszpańskiego. Fabułę rozpisuje na kilku bohaterów, których połączy nie tylko sąsiedztwo, ale pozornie pogrzebana zbrodnia. To nie jest kolejna książka do przeczytania i zapomnienia. To powolna opowieść o miejscu, które jest równie duszne, jak fascynujące.  

„Poza tym świat sam przychodził do Turmo.” Autorka z niewielkiej wioski czyni scenę, na której rozbrzmiewają uciszone, pozornie przygaszone traumy po hiszpańskiej wojnie domowej. Robi to głosem niezwykle wnikliwym, językowo osądzającym nas, czytelników, w tej pirenejskiej wiosce, w której czujemy się silnie zakotwiczeni sprawnie rozpisaną fabułą. Ma się poczucie jakby sama Maria Fogler była potomkinią ocalałych, tak głęboko wchodzi w zadry hiszpańskiej społeczności. 

Fogler stworzyła świat, który wciąga jak sen. Ciężar tajemnic, strach jednostki, małe historie ruszone przez koło wielkiej histori to niewątpliwie atuty tej powieści. Jeśli kochasz literaturę nieoczywistą – „Turko” Cię pochłonie. To książka do powolnego czytania z uważnością. Jeśli jesteś tu ze mną dla książek, które zostają z Tobą na dłużej, to „Turmo” Marii Fogler jest właśnie dla Ciebie. 

„Turmo”, Maria Fogler, wydanie kwiecień 2025, Wydawnictwo Czytelnik

Książkę przeczytałam w ramach współpracy komercyjnej. 

Proza Gardnera jest jak walka bokserska. Ocieka krwią, bije mocno, momentami boli, często kończy się rozczarowaniem powtarzającym się po każdej przegranej. Sprowadzać fabułę „Fat City” do powieści o boksie to wielkie uproszczenie. Ernie i Billy  to główni bohaterowie tej powieści, którzy próbują swoich sił w boksie i niekiedy ich drogi się przecinają. Łączy ich jednak nie tylko boks, ale też codzienny marazm ich egzystencji, łapanie się różnych zajęć, by zarobić marne grosze, a w domu nie czeka na nich miłość marzeń. 

Nie ukrywam, z początku męczyła mnie ta proza. Nie porywał mnie jej rytm, drażnili bohaterowie, ale ze strony na strony to „tłuste miasto” zaczęło pochłaniać i mnie. Ernie i Billy to nie są pozytywne postaci do pokochania, tylko mamy się z nimi męczyć w taki sam sposób, w jaki życia cały czas rozkłada ich na deskach. Z pomiędzy kart tej książki i niewłaściwie podejmowanych decyzji wypływa tęsknota za utraconym, za tym, co już dla nich niemożliwe, za spokojną miłością, którą czekałaby na nich w spokoju po wygranej czy przegranej walce. 

Gardner w absorbujący sposób przeplata losy dwóch męskich bohaterów, którzy są dla siebie niczym krzywe zwierciadło. „Fat City” krzyczy nierównościami. Nie dostajemy tutaj jedynie opisów walk bokserskich i życiorysu dwóch „przegrywów”, ale zderzamy się z alegorią upadłych miast Ameryki, który po raz kolejny nie spełnia amerykańskiego snu, wpycha dwóch śmiałków w paszczę koszmaru walki o lepszy byt. 

„Fat City” Leonard Gardner, tłumaczenie Tomasz Antosiewicz, wydanie kwiecień 2025, seria Cymelia, Wydawnictwo Artrage

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

Trudno będzie mi opisać jak dobrze czytało mi się „Do perfekcji”, ale liczę, że to poczujecie. W warstwie fabularnej, powieść opowiada o młodej parze freelancerów, która wyprowadza się do Berlina i z roku na rok przybliża się do perfekcyjnego życia jak ze zdjęcia designerskiego magazynu. Latronico za swoją powiedział otrzymał Nagrodę Mondello, nominację do Stregi oraz znalazł się w finale Międzynarodowego Bookera. Ta niewielka powieść ma byc swoistym hołdem dla „Rzeczy” George’a Perec’a i można tu faktycznie odczuć podobny klimat. 

Latronico zatrważająco trafnie opisuje bezduszność egzystencji opartej na pogoni za pracą, trendami i feed’em w social mediach. W głosie autora czuć jednak nutę empatii, z kart tej powieści przesiąka współodczuwanie, wrażenie, że pisarz przebył wiele z tych wewnętrznych batalii obywatela cyfrowego wieku, który urodził się w latach papieru, a przyszło mu pracować w świecie kursorów i aplikacji. 

Po mistrzowsku demaskuje kolejne objawy bezduszności nowobogackich, którzy pomiędzy zakupem kolejnego designerskiego elementu do ich hipsterskich mieszkań, spróbują pomóc tym w potrzebie, na przykład dotkniętym kryzysem migracyjnym, by szybko przejść do kolejnego „projektu”, który zaprzątnie im godziny porażająco pustej egzystencji. Ich życie trzyma się na lichej konstrukcji pozornie stabilnego związku dwojga włoskich emigrantów zarobkowych żyjących w Berlinie.

Latronico pisze językiem pozbawionym wielkich emocji. Rejestruje życie dwojga ludzi okiem obserwatora, który stara się nie oceniać, ale poprzez ten szczegółowy, bezlitosny opis relacji kryje się mistrzostwo języka cicho nawołującego do nie gonienia za tytułową perfekcją. 

„Do perfekcji”, Vincenzo Latronico, tłumaczenie Katarzyna Skórska, wydanie maj 2025, Wydawnictwo Czarne

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Książka moja stała się performatywnym aktem wypowiedzenia naszego życia.” – tak Renata Lis mówi o pierwszej części swojego autobiograficznego eseju, w którym odkrywała przed nami skrawki życia ze swoją ukochaną. W kolejnej części towarzyszymy Renacie i jej Elż w drodze do ślubu w Kopenhadze. W pierwszej części najnowszego tomu opowiada o wpływie pierwszej książki, by zgrabnie przejść do drugiej części. Ta z kolei staje się jednocześnie analizą ustawodawczą, poetyckim manifestem, głosem, który dba o wspólnotę i nie dba wyłącznie o siebie samą. Czytelnik poczuje się otulony literacką troską ważnego głosu w walce o równe prawa.    

Jest to najpiękniejsze osobiste pisanie, jakiego dawno nie doświadczyłam na polskiej scenie literackiej. Głos wciąż potrzebny, niewystarczajaco słyszany, ponieważ pary homoseksualne „co rusz przykrywa się czapką niewidką i każe bez końca czekać u siebie w przedpokoju na przepustkę do życia.” Lis unosi mgłę niedopowiedzeń i na fali poprzedniej książki próbuje ukazać ile kobiet w Polsce żyje odgradzając się od innych wysokimi płotami, ładnymi domami i pracą na własny rachunek, by nie musieć się tłumaczyć przed szefem czy współpracownikami z własnego życia. 

W swojej najnowszej książce tłumaczy czym dla osób queer jest ślub i i jak bardzo ta „ceremonia pozwala wykluczonym urzeczywistnić się społecznie”. Ponownie niesamowicie celnie diagnozuje luki systemowe i dyskryminacje, by jednocześnie wyjaśnić na swoim przykładzie, dlaczego po 30 latach związku wciąż potrafi ze swoją ukochaną przeżywać ich ślub „tak naiwnie i niewinnie, jakby wydarzał się po raz pierwszy na Ziemi i dlaczego odzyskują w małżeństwie to, co ludzie hetero dawno w nim utracili.”

Renata Lis głośno obwieszcza, a przede wszystkim, udowadnia swoim życiem, postawą oraz erudycją, że „nasze śluby nie niszczą istoty małżeństwa. One ją ratują.” 

Warto ten głos usłyszeć, zwłaszcza w tej skrajnie zmieniającej się rzeczywistości, która w Polsce znów skręca za ostro w prawo i w dalszym ciągu oddala przyznania pełni praw osobom LGBTQ+. 

„Moja ukochana i ja. Ślub.” Renata Lis, wydanie maj 2025, Wydawnictwo Literackie

Książkę przeczytałam w ramach współpracy komercyjnej.

 

To dzięki Waszej obecności, Waszemu wsparciu ten blog jeszcze stoi. Jeśli doceniasz to, co robię i pomagam Ci wybrać wartościowe książki w dżungli nowości, to możesz mnie wesprzeć stawiając mi wirtualną kawę, którą wykorzystuję na opłaty związane z blogiem i prowadzeniem social media.

Będę bardzo wdzięczna za wsparcie!

https://buycoffee.to/ksiegarkanaregale